Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 22

im więcej się zachwycam tym bardziej kocham



Dzień po naszej nocnej obietnicy wydawał się dość prozaiczny. Zjedliśmy wspólne śniadanie ze wszystkimi, po czym we dwoje udaliśmy się na spokojny spacer wzdłuż Amazonki. Gorąca bryza smagała lekko moją skórę, a kropelki wilgoci osiadały na niej delikatnie, sprawiając że spacery po dżungli, wydawały się nie tylko znośnym, ale przede wszystkim – nadzwyczajnym doświadczeniem.

- Nie myślałeś kiedyś, żeby pomóc Indianom? – zapytałem w przypływie nagłej refleksji. Spotkałeś kilka plemion, co nie? Nigdy nie chciałeś ich, na przykład, nauczyć pisma? Albo przekazać jak działa wszechświat? Albo, no nie wiem, pokazać jak wybudować domek i postawić w nim stół i krzesło? Myślę, że to by im bardzo pomogło.

- Chciałem. – Odparł dopiero po kilku długich sekundach, nie patrząc na mnie, ale na swoje stopy powoli sunące po grząskim podłożu. - Chciałem i nawet próbowałem. Ale to był błąd.

- Błąd? – Spojrzałem na niego zaintrygowany. Być może, obdarowywanie ich technologicznymi dobrami nie byłoby na początku najlepszym pomysłem, jednak chęć przekazania im wiedzy, czy też pomoc w uczynieniu ich domów  bezpieczniejszymi nie wydawała się dla mnie wówczas żadnym, nawet najmniejszym, wykroczeniem.

- Kiedy zaczynasz myśleć w ten sposób, zupełnie zatracasz esencję życia, wiesz? Raz chciałem wytłumaczyć jednemu szamanowi, czym jest tak naprawdę gwiazda, którą sobie z jakiegoś wyimaginowanego powodu ukochał, ale on zupełnie nie rozumiał, co miałem na myśli. Nie dlatego, że był zbyt mało inteligentny, bo zapewniam cię, był w istocie jednym z najinteligentniejszych osób, jakie w życiu było mi dane poznać. Dlatego, że mój sposób rozumienia rzeczy zupełnie mu nie imponował. Innego razu, chciałem pokazać pewnym dzieciom z plemienia, jak zrobić sobie klapki; te które nosi, na przykład, Samantha, żeby nie musiały biegać z pokaleczonymi stopami, ale one także nie chciały przyjąć tego toku myślenia. – Zaśmiał się cicho pod nosem, nim ponownie na mnie spojrzał. - I wiesz co? Ostatecznie, wcale nie miały więcej zadrapań na swoich stopach, niż ja sam.

Czy naprawdę oczekiwałem jakiejkolwiek innej odpowiedzi od Harry'ego, niż ta, sygnalizująca jego, zupełnie nielogiczne na pierwszy rzut oka, poglądy? Oraz dorzucenie przypadkowej anegdoty, która właściwie nią nie była, ale z jakiegoś powodu rozśmieszyła mnie na tyle, że poczułem zmarszczki formujące się wokół moich oczu?

- Uważam, że nie zawsze, a właściwie to nigdy nie należy uczyć, mniemanie prymitywnych plemion tego, co w naszych oczach jest przydatne i dobre, ponieważ nie wiemy czy takie jest. – kontynuował Harry, bawiąc się kawałkiem liścia w swoich dłoniach jednocześnie i co chwilę obracając się w moją stronę tak, by zachować ze mną stały kontakt. - Skąd mamy wiedzieć? Na przykład, kiedy Mały Książę spotkał sprzedawcę pigułek na pragnienie, uznał, że gdyby on zaoszczędził dzięki nim godzinę tygodniowo, to przeszedłby się po pustyni w poszukiwaniu studni. Czy to nie genialne? – Z jego ust uszedł kolejny promyk śmiechu, który sprawił, że przez chwilę ciepło słońca gasło w cieniu ciepła jego serca. – Często to, co przydatne, odbiera nam to, co dobre. Nie mamy prawa mówić im, co według nas ulepszy ich życie, ponieważ życie w dżungli opiera się na czymś innym. Ponieważ dżungla jest zupełnie innym wszechświatem, niż cała reszta kosmosu. Nawet w innych częściach naszej planety, nikt nigdy nie zrozumie myślenia człowieka, który narodził się w dżungli i któremu dżungla jest przeznaczona. Każda próba zdefiniowania, czy zmienienia wszechświata, z którego nie pochodzimy będzie porażką duchową. Dla nas, albo co gorsza - dla nich. Bo zatracą to, co ich. Zatracą siebie tak, jak my, ludzie dwudziestego pierwszego wieku, już dawno zatraciliśmy.

Potem spacerowaliśmy dalej. Pamiętam, że było między nami cicho. Komfortowo, ale jednak nie do końca. Tak, jakby niepokój wynikający z niejasności naszych zachowań z poprzedniego dnia krył się jedynie pod cienką warstwą pozornie naturalnej relacji. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że mały incydent, który miał wydarzyć się za chwilę, doprowadził ostatecznie do pewnej zmiany w naszym postrzeganiu siebie nawzajem.

- Uważaj. – Harry pchnął mnie gwałtownie do tyłu z powodu, o którym wtedy nie miałem jeszcze pojęcia. Poczułem jednak przeszywający mnie bólu, kiedy tyłem uderzyłem głową o korę drzewa kapokowego.

- Kurwa – wymsknęło mi się na bezdechu chwilowego bólu.

- To Shushupe – wyszeptał Harry, wciąż nie odwracając się w moją stronę i pozostając z w bezruchu. Wraz z jego słowami, dostrzegłem węża tuż u naszych stóp, wpatrującego się w nas z nieznaną mi dotąd energią, która w jakiś sposób wzbudzała we mnie narastający niepokój. Zajęło kilkadziesiąt kolejnych sekund, nim postanowił posunąć w przeciwnym kierunku. – Ich jad jest śmiertelny – wyjaśnił Harry, odwracając się w moją stronę od razu potem. – Nie atakują od tak, tylko ze strachu, dlatego musieliśmy pozostać cicho.

- Okay, tylko następnym razem ostrzeż mnie jakoś inaczej – poprosiłem, sycząc po raz kolejny z bólu, kiedy sięgnąłem dłonią do swojego karku i poczułem ranę oraz delikatną wilgoć na swoich palcach, które, jak potem zauważyłem, były lekko oblane krwią o rubinowym odcieniu.

- Przepraszam – wyszeptał Harry, podchodząc bliżej mnie ze zmartwionym wyrazem twarzy. – Chryste, naprawdę przepraszam, Louis – powtórzył, lekko dotykając moich ramiona, kiedy przyglądał się mojej ranie. Nie zdążyłem zaprotestować, kiedy nagle sięgnął do swoich spodenek i oderwał z nich kawałek materiału z właściwym dla siebie komicznym kontenansem.

- Co ty wyprawiasz?

- Shh, nic nie mów – uciszył mnie swoim łagodnym głosem, kiedy delikatnie przecierał ranę swoją wyszarpaną szmatką. – Nie chcę, żeby wdało ci się jakieś zakażenie – wyjaśnił, kiedy jednocześnie ze skupieniem przegryzał wargę. – Pójdziemy już w stronę domku? Chcę ci to przemyć. I posmaruję ci to maścią. Niczym się nie przejmuj, to nic takiego.

- Wiem, że to nic takiego. – Zaśmiałem się szczerze z powodu jego nadmiernej troski. – To tylko zadrapanie.

- To aż zadrapanie. Poza tym dość głębokie i zdecydowanie niepotrzebnie spowodowane przez moją osobę. – Harry wydawał się zupełnie ignorować moje śmiechy i protesty nagłego powrotu do domku, kiedy westchnął głośno i spojrzał na mnie z powagą: - Proszę, potrzymaj to jeszcze przez chwilę przy ranie, kiedy będziemy iść, a potem usiądziesz i będziesz mógł marudzić. Dobrze?

- Dobrze – zgodziłem się niemal obruszony, ponieważ nagle poczułem się zawstydzony moim marudzeniem oraz brakiem respektu dla Harry'owych przyzwyczajeń do pomocy.

Po kilku minutach spaceru, zaczynałem już odczuwać pieczenie, a woda, którą chwilę potem Harry przemywał moją ranę wcale nie pomagała. Syknąłem, nie mogąc się powstrzymać i uzyskując kolejne zmartwione spojrzenie Harry'ego.

- Wszystko dobrze? Wiem, że piecze, ale nie czujesz się słabo, ani nic, tak? Jest okay?

- Tak. Jest okay – przytaknąłem, milknąc na kilka kolejnych sekund, nim odezwałem się ponownie z pewną intrygującą, a może bardziej frapującą myślą. – Harry? – Przełknąłem ślinę, nieco bojąc się możliwej prawdziwości mojej tezy. – Czy dżungla mi to zrobiła, skaleczyła mnie, dlatego że tak jakby zasugerowałem, że chciałbym ucywilizować jej mieszkańców? Bo ja naprawdę nie wiedziałem – wytłumaczyłem się cicho. – Naprawdę nie chciałem urazić dżungli.

- Louis – Harry zaczął z małym, może nawet rozbawionym uśmiechem na swojej twarzy. – Masz ranę, ponieważ byłem nieuważny i cię popchnąłem. W dżungli tez się to zdarza i jestem pewien, że sama dżungla w żaden sposób nie chciała się na tobie zemścić.

- Ale mówiłeś, że tak robi... że atakuje wtedy, kiedy ją zaatakujesz choćby swoimi myślami.

- Nie atakuje – wyjaśnił cierpliwie z połączeniem zmartwienia nad moją raną i czułości nad dżunglą w swoim wyrazie twarzy. - Ona się tylko broni, kiedy wyczuwa nienawiść. Ty nie czujesz nienawiści. Mówiłeś tamto z miłości.

- No nie wiem.

- Tak jest. No już, nie kłóć się – odparł z prośbą słyszalną w jego głosie, dlatego postanowiłem go posłuchać i zamilczeć.

Kiedy Harry smarował maścią moją ranę (a zajęło to kilkanaście minut, bo jak powiedział Harry – magię zdziała jedynie lek, który zostanie starannie rozprowadzony, wchłonięty, a następnie rozmasowany), przeglądałem jego dzienniki, czytając je nieco bezwstydnie, jednak wciąż za zgodą Harry'ego i śmiejąc się kilka razy pod nosem. W większości z powodu rozczulenia, kilka razy z powodu tak charakterystycznego dla Harry'ego stylu pisania, że uświadamianie sobie tej znajomości jego sposobu bycia doprowadzało mnie do radości, a innym razem z powodu rzeczywiście istniejącego komizmu w jego żartach oraz faktu, że właściwie pisał je sam do siebie. Ogólnie rzecz biorąc, Harry był po prostu rozczulający.

W jednym z dzienników, zainspirował mnie nie fakt słów, ale czeska papeteria, na której się one odznaczały. Harry zauważając mój chwilowy zachwyt nad papierem, sięgnął po zeszyt z moich dłoni i bezceremonialnie wyrwał z niego jedną pustą stronę.

- Włóż do kieszeni swoich spodenek – polecił mi cicho, starannie składając papier na pół i podając mi ją do dłoni – I jeszcze to. – Uśmiechnął się, podając mi mały ołówek ostrzony przez niego samego kilka dni wcześniej. – Nigdy nie wiadomo w jakim miejscu dżungli najdzie cię inspiracja na to, by coś przelać na papier.

*

Tamtego dnia, wśród dzienników Harry'ego, odnalazłem także jego paszport. Nie byłoby w tym zupełnie nic szczególnie interesującego, oprócz faktu, że zaabsorbowała mnie data urodzin Harry'ego. Ponieważ wyżłobione nożykiem kreseczki na ramie łóżka wciąż pozwalały mi odliczać dni w dżungli (teraz już tylko dla znajomej mi orientacji w czasie, nie z powodu męczeńskiego wyczekiwania uwolnienia), wiedziałem, że urodziny Harry'ego miały miejsce kolejnego dnia. I nie, to nie był przypadek. Możecie mi nie wierzyć, ale wszystko to było sprawką dżungli. Od chwili, w której żałośnie nabiłem się na kolec kapokowca.

Nigdzie raczej nie znajdowało się żadne ekstrawaganckie centrum handlowe, dlatego z dumą dla mnie samego, postanowiłem zrobić dla Harry'ego mały prezent. Po podniesieniu z łóżka dnia urodzinowego, skierowałem się na zewnątrz w intencji znalezienia idealnych kawałków bambusa. Okazało się to o wiele trudniejsze zadanie, niż mógłbym podejrzewać, jednak w pewnym błogosławionym dla mnie momencie, Malcolm postanowił ofiarować mi swoją chęć pomocy oraz propozycję znalezienia dla mnie tego, czego potrzebowałem.

- Robię prezent dla Harry'ego – wyjaśniłem mu, kiedy kierowaliśmy się z powrotem do domku, ja z małym koszykiem wypełnionym bambusowymi źdźbłami, a Malcolm z naręczem rumianych owoców, które miały służyć za nasze drugie śniadanie.

- Oh, z jakiej okazji? – zapytał, szczerze zaskoczony moim pomysłem.

- Ma dziś urodziny – odparłem z dumą w głosie, której nie byłem w stanie poprawnie wytłumaczyć. – Wiem, bo widziałem jego paszport – wyjaśniłem ze śmiechem, widząc jak Malcolm kiwa głową w zrozumieniu i siada na podłodze, powoli zabierając się za jedzenie.

Ja w tym czasie odnalazłem naturalne barwniki, które Harry miał w zwyczaju wyrabiać sobie wieczorami i pędzel wykonany z niemal idealnie gładkiego brunatnego włosia. Kolejne kilkadziesiąt minut spędziłem w skupieniu.

- Więc co z tego będzie? – zapytał w końcu Malcolm, po tym jak przez ostatnie minuty przyglądał mi się z uwagą i skupieniem.

- Jeśli ci powiem, pomożesz mi? – zapytałem z cieniem nadziei w moim głosie.

- Tak właściwie, to siedziałem tu czekając, aż w końcu mnie o to poprosisz – wyznał ze śmiechem. Spojrzałem na niego lekko wzburzony, choć mimowolnie zaśmiałem się cicho. Przedstawiłem mu więc swój plan, a chwilę później pracowaliśmy już wspólnie nad moim pomysłem: Malcolm ze swoim praktycznym, wszechwiedzącym umysłem; ja z drobinkami kreatywności oraz ogromem dobrych intencji.

Harry wrócił do domku niewiele po tym, gdy skończyłem robić dla niego prezent. Malcolm opuścił mnie przy końcu mojej pracy, zostawiając mi ostatecznie wykończenie oraz oferując rozejrzenie się za Mimi, na której brak towarzystwa zaczynałem nieświadomie marudzić i pojękiwać pod nosem. Zanim Harry się pojawił, zdążyłem jeszcze owinąć prezent w kilka liści kakaowca i związałem je nitką wyrwaną z szorstkiego koca, który towarzyszył mi przy każdej mojej wcześniejszej chorobie. Czułem się dumny ze swojej pracy. Czułem, że w końcu zrobiłem coś dobrego. Coś, na co Harry zasługiwał.

- Dzień dobry – przywitał się ze mną Harry, po raz pierwszy tamtego dnia, ponieważ zniknął wraz ze świtem, posyłając mi szeroki uśmiech i, jak zwykle, tryskając wszechogarniającą go energią. Zastanawiałem się kiedy mi samemu uda się w końcu uzyskać taki stan. – Przyniosłem kilka owoców – powiadomił mnie, rozwijając kawałek materiału na podłodze, w którym ukryło się kilka dojrzałych bananów, marakui, aceroli i cupuacu, po czym usiadł obok nie.

Ostrzem noża mocno zdzieliłem marakuję na pół – dokładnie tak, jak uczył mnie tego Harry – a jednak, jak za każdym innym razem, cały sok wyprysnął na podłogę, moje nogi i dłonie. Skończyło się to jednak radosnym śmiechem oraz cichym posiłkiem wypełnionych subtelnymi wymianami spojrzeń i uśmiechów. Kiedy skończyliśmy niepewnie oznajmiłem:

– Mam coś dla ciebie. – Brwi Harry'ego uniosły się w zaskoczeniu, a usta wygięły w nieprawdopodobnie ciepłym uśmiechu.

- Naprawdę? Co to? – zapytał wyraźnie podekscytowany tą wizją, dlatego cofnąłem się o kilka kroków, by złapać za prezent leżący do tej pory pod łóżkiem.

- Um, wczoraj natrafiłem na twój paszport, prawda? Więc, policzyłem dni i... wydaje mi się, że dzisiaj wypadają twoje urodziny, dlatego skorzystałem z tej okazji, by w końcu zrobić coś wartościowego. Malcolm bardzo mi pomógł. Właściwie, wykonał najtrudniejszą robotę, ale uparł się, że to był mój prezent, więc ja powinienem ci go dać. Ale wiesz, przyjmij to jako prezent od nas obu – wytłumaczyłem, nieco pośpiesznie, nie chcąc wyjść na oszusta, a jednocześnie kogoś, kto za bardzo analizuje rzeczywistość. Jednak Harry nie wydawał się być jakkolwiek negatywnie poruszony moim zachowaniem. Słuchał mnie z uwagą, może nawet rozczuleniem.

- Dziękuję – wyszeptał, patrząc na mnie z wdzięcznością tak wielką, że moje wnętrzności wydawały się zamienić miejscami. – Wiesz, że nie musiałeś. Nie wiedziałem nawet, że dzisiaj są jakieś moje urodziny – dodał ze śmiechem.

- Wiem – przytaknąłem, nie tracąc zapału. – Jednak ja, zgodnie ze swoimi poglądami, chciałem zrobić dziś dla ciebie coś miłego.

- Dobrze – przytaknął z uśmiechem, który pomimo jego mniemanego braku ekscytacji nad faktem posiadania urodzin, nie potrafił zejść z jego twarzy.

Harry powoli i ostrożnie pozbywał się listków. Chciałem zażartować, że to nie papier świąteczny, który można użyć ponownie za rok, ale właściwie, skąd pomysł, że taki papier jest bardziej warty ratowania niż liść?

Ostatecznie jednak Harry zdołał dogrzebać się do powoli wyłaniających się bambusowych dzwoneczków wietrznych. Kilka źdźbeł bambusu idealnie wytłoczonych przez Malcolma, zwieńczone były u góry przez twardą, kopułową skorupę. Całość wyglądała prosto i skromnie, jednak zdawała się spełniać swoją funkcję perfekcyjnie, co wcześniej udało mi się sprawdzić na kilku podmuchach wiatru.

- Louis. – Harry wyszeptał cicho, jako swoją pierwszą rekację, niemal niedosłyszalnie, przebiegając swoimi palcami po bambusowej fakturze. Dopiero po kilku kolejnych chwilach, uniósł swoją głowę, lokując swoje tęczówki prosto w tych moich. Te szmaragdowe, hipnotyzujące oczy, lśniące w swoim własnym świetle, zawsze wyrażające więcej, niż przeciętne serce jest w stanie przyjąć. – Louis – powtórzył, na chwilę spuszczając swoją głową i śmiejąc się przez krótką chwilę, kiedy przyglądał się przedmiotowi w swoich dłoniach. A kiedy ponownie powrócił do mnie swoim wzrokiem, w jego oczach gościły łzy. Był cudowny. Zachwycając się tak bardzo ludzkimi gestami dobroci, a bagatelizując rzeczy, które dla ludzi były jedynie pozornie istotne.

- Podoba ci się? – dopytałem ostrożnie, zbliżając się do niego o krok w gotowości na każde słowo, które tylko uszłoby z jego ust.

- Oczywiście, że tak – odparł niemal od razu, cicho pociągając nosem i zawieszając na mnie swoje spojrzenie. Nie minęła nawet sekunda, nim poczułem jego ramiona wokół siebie i te moje instynktownie przyciągające go do mojej piersi – Dziękuję – wymamrotał nieco niewyraźnie, gdy jego usta wciśnięte były w moje ramię. Nie odsuwał się przez kolejne kilka sekund, nim w końcu niepewnie wydukałem swoją odpowiedź.

- Cóż... byłem ci to winien, w pewien sposób – odparłem, smętniejąc na krótką chwilę ze względu na to przykre wspomnienie.

- Nie mów tak – poprosił, utrzymując swoją dłoń na moim ramieniu i patrząc na mnie z przekonaniem. – Nie jesteś mi nic winien, Louis. Nigdy nie będziesz. Nie tutaj. I nie ze mną. – Jego spojrzenie przenikało mnie na wskroś, więc nic nie mogłem poradzić na to, że w tej sytuacji potrafiłem jedynie przytaknąć w zgodzie i wycofać się ze swoich nieustępliwych zwyczajów.

- W porządku.

- W porządku – powtórzył z małym uśmiechem. – Jest nawet uchwyt na gwóźdź, który pozostał po dawnych dzwoneczkach. – Zauważył zachwycony, łapiąc za zwieńczenie dzwoneczków i obdarzając mnie widokiem dwóch głębokich dołeczków na jego rumianych policzkach. – Powieszę je tam, gdzie ich miejsce. – Wraz z tymi słowami odwrócił się i postawił kilka kolejnych kroków, nim znalazł się w miejscu, w którym jeszcze kilkanaście dni temu wisiały szklane, lśniące, najprawdziwsze dzwoneczki od jego mamy. Teraz to miejsce miały zastąpić te moje – drewniane, żałosne, wykonane w przepraszającym geście. To sprawiło, że przez chwilę żałowałem zrobienia tego prezentu.

- To najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem – wyszeptał Harry, posyłając mi szczere spojrzenie z odległości kilku metrów, w jakiej ode mnie stał. W tym samym czasie uniósł się na swoich stopach i wyciągając swoje ramię w górę zawiesił dzwoneczki na haczyku. Westchnął z ulgą, niemal z zachwytem spoglądając w górę i podziwiając wiszące kawałki bambusu.

- Cieszę się – odparłem niepewnie, uśmiechając się lekko, ponieważ fakt, że Harry'emu choć trochę podobał się mój prezent być może nie był wystarczającym pocieszeniem po tym, co zrobiłem, ale zdecydowanie sprawił, że czułem się nieco mniej winny.

- Hej – zaczął delikatnie, podchodząc do mnie i, być może, nieświadomie układając swoją dłoń na zgięciu mojej ręki i trzymając mnie tam tak lekko, jakby piórko właśnie opadło na źdźbła trawy, a jednocześnie tak ciepło, jakbym był jednym z tukanów z opowieści Harry'ego, które przypaliły sobie dziób, kradnąc kawałek słońca. – Te dzwoneczki są lepsze niż tamte, wiesz?

- Wcale nie – odparłem cicho, ale jednocześnie z przekonaniem i niemal naburmuszeniem, spuszczając swoją głową i mimowolnie drapiąc się po nosie ze zdenerwowania.

- Tak, są – odpowiedział, brzmiąc przekonany co do swojej racji, bardziej niż ja przed chwilą. Minęła długa chwila ciszy, która stawała się dla mnie niekomfortowa. Nie wiedziałem, czy miałem mu się dalej sprzeciwiać, zamilknąć, czy po prostu odejść. To było cholernie dziwne. Jakbym nagle zaczął stresować się tym, co Harry sobie o mnie pomyśli. Na szczęście wybawił mnie od mojej wewnętrznej udręki kolejnymi słowami. – Spójrz na mnie – poprosił. To nie było trudne, prawda? Wystarczyło tylko spojrzeć. To potrafiłem zrobić. Więc uniosłem swoją głowę, a moje oczy niemal od razu odnalazły te jego. Wpatrzone we mnie z determinacją, czułością i delikatnym rozbawieniem jednocześnie. – Wiesz dlaczego te dzwoneczki są lepsze?

- Czemu? – zapytałem, wciąż nie zgadzając się z jego dziwną perspektywą odbierania rzeczywistości, a jednocześnie łaknąc tej odpowiedzi i pragnąc, by okazała się być autentyczną. Ponieważ wtedy mógłbym sobie przypisać rzeczywistą zasługę uszczęśliwienia Harry'ego.

- Bo ty je zrobiłeś – wyszeptał, tak prosto i zwyczajnie, a jednocześnie w tak głębokim tonie z równie głębokim znaczeniem opływającym te słowa dookoła. – To nie są jakieś tandetne pseudo-dzwoneczki. Ale najprawdziwsze dzwonki wietrzne. Zrobione z tego, co nas tu otacza i tylko z tego – dodał z przekonaniem, lekko łapiąc mnie za nadgarstek i cofając się o kilka kroków, aż oboje znaleźliśmy się pod cicho brzęczącymi kawałkami bambusów. – Słyszysz? – Na jego ustach rozciągnął się szeroki uśmiech.

- Ale twoja mama-

- Jest tu – przerwał mi szeptem, przenosząc swoją dłoń na tą moją i obejmując ją lekko, kiedy jego spojrzenie uniosło się w górę, a powieki przymknęły, jakby słuchały właśnie najpiękniejszej melodii wszechświata.

Przygryzłem swoją wargę, próbując powstrzymać uśmiech cisnący się na moje usta. Harry potrafił sprawić, że każdy najzwyklejszy moment stawał się nagle magiczny.

- Podoba jej się – powiedział cicho, utrzymując swój uśmiech i powracając do mnie swoim spojrzeniem.

- Naprawdę? – zapytałem, czując żałośnie zachrypnięty ton mojego głosu i odchrząkując cicho chwilę później. – Tak ci powiedziała?

- Tak – przytaknął z zapewnieniem, ściskając moją dłoń w tej swojej i posyłając mi swój czuły uśmiech. Tak czuły i tak ciepły, że moje serce zdawało się rozpływać pod wpływem tego wszechogarniającego uczucia.

Mimowolnie przeniosłem swoje spojrzenie na jego wargi, pulchne, miękkie, i tak soczyście rubinowe. Przełknąłem z trudem ślinę, próbując się powstrzymać. Próbując przemówić sobie do rozsądku, na okrągło odtwarzając sytuację sprzed kilku dni i na nowo czując przepływ niekomfortowego ukłucia, teraz na zmianę z niezdatną do pozbycia się nadzieją na to, że uczucie jego warg przy tych moich nie pozostanie jedynie jednorazowym wspomnieniem.

Nie chciałem, by tylko nim było. Chciałem móc odczuwać je ciągle. Wciąż na nowo. Kiedy tylko moja dusza by tego zapragnęła. Ale nie mogłem. To nie było tak proste. Ponieważ ja wciąż nie potrafiłem tak po prostu tego zrobić. Poza tym, nie istniał nawet żaden racjonalny powód ku temu, by Harry mógł tego chcieć.

A jednak, jego dłoń spoczywała w tej mojej, otoczona dotykiem mojej szorstkiej skóry, łączącej się z tą delikatną należącą do niego. Jego ciało zdawało się magicznie zbliżyć do tego mojego, jakby przyciągał je transcendentny magnes. A jego oczy patrzyły prosto w te moje z taką intensywnością, niemal determinacją i... nadzieją?

- Nie chcę cię znowu zranić – wyszeptałem, odwzajemniając jego spojrzenie.

- Nie zranisz – zapewnił mnie cicho. Cień uśmiechu czaił się na jego wargach. Nie wiedział chyba jeszcze wtedy, że nawet w tamtym momencie targało mną coś więcej, niż zwykły strach przed zranieniem.

Nie byłem wtedy nawet pewien, czy dobrze interpretowałem jego słowa, ruchy, czy mimikę. Czy byłem na tyle inteligentny emocjonalnie, by odczytać jego pragnienia? Czy byłem na tyle wystarczający, by odpowiednim było go dotknąć?

- Nie chcę... - zacząłem niepewnie, odsuwając się lekko i spuszczając swój wzrok. – Nie mogę... tak po prostu-ty jesteś... uh – wydukałem niezręcznie, gubiąc się w swoich myślach.

- Proszę, Louis – wyszeptał niemal błagalnie i ponaglająco, a jednocześnie tak jakby właśnie wyjawiał jakąś tajemnicę. Jego słowa wyrażały taką pewność, ale jego ton zupełną jej odwrotność. Nie wiedziałem tylko czego nie był pewny. Tego, że ja tego nie pragnąłem, czy tego, że on sam nie był tego pewien?

- O co mnie prosisz? – zapytałem głupio, jakbym podświadomie chciał przedłużyć oczywistą kolej rzeczy, przelotnie na niego spoglądając.

- Pocałuj mnie, proszę.

- Harry, ja-

- Czego się boisz, Louis? – zapytał nagle intensywnie mi się przyglądając, jednak nie w sposób, który wyrażał zarzut w stronę mojej osoby, ani nie w taki, który sprawiał, że czułem się winny i przyciśnięty do muru. W taki sposób, który mówił „widziałem, że coś jest nie tak, ale do tej pory nie wiem co to. Zdradzisz mi to?". No właśnie. Czy mogę zdradzić mu coś, czego sam nie pojmuję?

Wtedy, niemal automatycznie chciałem zmarszczyć moje brwi i krzyknąć z właściwą dla siebie brawurą, że nie boję się pieprzonego pocałunku. Ale wtedy zorientowałem się, że strach jest w istocie i naprawdę tym, co przepełniało mnie od chwili naszego pierwszego uścisku. Od chwili dotyku, który wydał się dla mnie czymś bardziej wyjątkowym, niż powinien.

- Nie wiem czego – odparłem niemal szeptem, bojąc się mojej odpowiedzi i czując niespodziewane łzy napływające do moich oczu. – Wiem tylko, że się boję, Harry.

- Nie masz się czego bać – uspokoił mnie cicho, łapiąc za moją dłoń i składając na niej delikatny pocałunek, który sprawił, że w moim brzuchu zakręciło się od nadmiaru nagromadzonego ciepła. – Już nie raz to robiłeś. Jestem po prostu kolejną osobą.

- Wiem, Harry – odpowiedziałem zachrypniętym głosem, mrugając wielokrotnie nim dodałem: - Ale nigdy nie było szansy na to, że-

Urwałem w połowie zdania orientując się, co chciałem powiedzieć. Spojrzałem na Harry'ego w nieuzasadnionym, ale perfekcyjnie wyuczonym strachu, ale na jego twarzy widziałem jedynie ciepło oraz cierpliwość wypełniającą jego oczy. Być może ukrywanie swoich emocji było w porządku w normalnym świecie. Ale urywanie zdania w połowie nie było w stylu czegoś, co zrobiłby autentyczny człowiek dżungli. Więc nabrałem drżącego oddechu, dokańczając moje zdanie.

- Nigdy wcześniej nie było szansy na to, że się zakocham – dokończyłem z niespotykaną dotąd u mnie pewnością. Patrzyłem prosto w jego oczy, czując przepełniające mnie ciepło pochodzące z jego ciała i duszy. Czułem się bezpiecznie wypowiadając te słowa. Nie czułem żadnej możliwości oceniania z jego strony. Tylko ciepło, ciepło, ciepło. Ogromne ciepło, które zawsze czułem przy nim.

- Teraz jest na to szansa? – zapytał cicho. Nie byłem pewien czy w jego oczach lśni nadzieja, konfuzja, czy niepewność. Wtedy nieświadomie miałem nadzieję na to pierwsze, jednak jak się potem, wiele dni później, okazało - chodziło o coś, co znajdowało się pośrodku tych trzech odczuć.

Pomiędzy nami zapadła cisza, której nie umiałem właściwie zinterpretować. Miałem wrażenie, że Harry myśli nad czymś tak intensywnie, jak uczeń na lekcji matematyki, ale wydawało mi się dość dziwne, że robił to właśnie teraz - w takim (cóż, przynajmniej dla mnie) istotnym momencie. Spuściłem swoją głowę, nie chcąc patrzeć na obraz Harry'ego, który bez żadnego konkretnego powodu zaczyna mnie nagle ignorować i przestaje oblewać mnie ciepłem, do którego zwłaszcza w ostatnich chwilach, tak dogłębnie mnie przyzwyczaił.

- Lou? – Po kilkudziesięciu sekundach odezwał się szeptem, na nowo dotykając mojego ramienia i patrząc prosto w moje oczy. Spojrzałem na niego wyczekująco, zaciekawiony tym, co miał mi do powiedzenia, jednocześnie nieco zmartwiony tym, czy na pewno byłem gotowy to usłyszeć. Harry przełknął ślinę, dając mi tym do zrozumienia jakoby to, co chciał powiedzieć było w jakiś sposób trudne także dla niego. – Przez całe życie pragnąłeś, by ludzie którzy stworzyli cię w akcie miłości rozstali się na zawsze. – Spojrzał na mnie tak, jakby oczekiwał ostatecznego potwierdzenia z mojej strony, dlatego pokiwałem twierdząco głową i dopiero wtedy Harry zadał pytanie, które prawdopodobnie zburzyło wtedy mój całkowity ogląd na świat, na życie, na ludzi i na siebie. - Boisz się, że to, co mamy zamieni się w nienawiść? Tak jak u twoich rodziców?

Wtedy automatycznie zaśmiałem się niemal tak, jakby ta sugestia była oczywistym żartem.

- Nie, Harry, to-

Prawda.

Uświadomienie sobie tego było bardziej niepokojące dla mojej duszy, niż pierwsze wejście do Amazonki, bardziej niespodziewane niż zobaczenie nagiego Harry'ego po raz pierwszy pośrodku dżungli, bardziej bolesne, niż ugryzienie skolopendry. Ponieważ ta informacja zdawała się stanowić fundament moich wszelkich emocji, skłonności, a nawet całego usposobienia.

Ta podświadoma wątpliwość sprawiła mi wiele trudności w życiu - do tego wniosku doszedłem jednak po czasie. Teraz jednak próbowała zniszczyć to, co chciałem zbudować z Harrym. Niewybaczalnym wydało mi się przeszkadzanie komukolwiek w tak cnotliwym celu. Dlatego znienawidziłam tę moją podświadomą wątpliwość, która sprawiała, że przez ten cały czas bałem się tego, że jeśli cokolwiek wydarzy się między mną i Harrym, skończy się tak samo szybko i boleśnie jak miłość, która już do końca życia będzie mi najbliższa. Ta która mnie stworzyła.

I wtedy - po wielu sekundach, podczas których Harry zapewne zwątpił w jakikolwiek wpływ tych słów na moją osobę, łzy zaczęły wpływać po moich policzkach.

- Harry – wymamrotałem niewyraźnie, kiedy nieskutecznie próbowałem powstrzymać swoje łzy. – Czy to znaczy, że nigdy nie będę zdolny nikogo pokochać? - wyszeptałem, nadzwyczaj łamiącym się głosem. Uniosłem swój wzrok, chcąc napotkać na ten jego i wyczytać z niego wszystkie odpowiedzi, które nagle chciałem zadać wszechświatowi. Ale Harry ich nie miał, prawda? Był tylko zwykłym człowiekiem, takim samym jak ja. Może trochę mądrzejszym jednak wciąż człowiekiem. A jednak nie umiałem powstrzymać się pokusie, by zaufać jego kolejnym słowom.

- Nie. - odparł łagodnie, ciepło i cicho, na nowo oblewając moje serce nadzieją. - To znaczy, że musisz pozwolić sobie kochać.

- Tylko tyle? – zapytałem cicho, mimowolnie pociągając nosem i czując się żenująco nagi emocjonalnie.

- Tylko tyle – potwierdził Harry z właściwym sobie przekonaniem i dobrem przesiąkającym jego słowa.

- Chcę sobie pozwolić kochać ciebie – wyznałem niepewnie. - Może jeszcze nie teraz. Może nawet jeszcze nie jestem na to gotowy. Ale jeśli kiedyś moje serce zapragnie cię kochać... Chcę, żeby moja dusza też tego chciała. I nie sprzeciwiała mi się w ten pojebany sposób, w jaki robiła to do tej pory. - Cień zabawnego uśmiechu przemknął przez moją twarz, jednak ostatecznie powrociłem spojrzeniem do tej jego. – Wiem, że nasz ostatni pocałunek był... do dupy. Ale teraz już wiem, że nie chciałem cię pocałować tylko dlatego, że brakowało mi dotyku. Wciąż chcę to zrobić. Chcę to robić cały czas, tak naprawdę. I mógłbym wymienić sto innych prawdziwszych i zdecydowanie bardziej stosownych powodów, dla których chciałbym zrobić to teraz.

- Więc to zrób - wyszeptał.

Więc postanowiłem to zrobić. 

Ale ponieważ nie byłem jeszcze w stanie spojrzeć mu w oczy i połączyć nasze usta w świadomym dotyku, objąłem go jedynie ostrożnie, tak samo jak kilka dni temu, wciąż patrząc w dół, choć moja twarz znajdowała się milimetry od tej jego.

To pozwoliło mi, po raz kolejny, na dostrzeżenie delikatności skóry Harry'ego. Jej idealnej faktury. Tego, jak bardzo była gładka, lekko opalona i perfekcyjnie aksamitna. Jakby dopiero co wyszła spod dłoni samego stwórcy. Byłem zahipnotyzowany przez jego delikatnie poruszając się łopatki odznaczające się na jego plecach i kilka małych pieprzyków w dolnej części jego kręgosłupa, które mogłem poczuć pod opuszkami swoich palców.

Moje serce wydawało się być na tyle zarozumiała, by zaprzestać słuchania uporczywych głosów bolesnej przeszłości. Więc już chwilę potem, pozwoliłem moim ustom wraz z ostrożnymi pocałunkami spływać wzdłuż obojczyków i szyi Harry'ego. Czułem jak jego oddech niemal drżał, kiedy wydostawał się z jego ust bardziej intensywnie, niż zwykle. Wszystko to było dziwne. Dziwnie intensywne i delikatne, bardziej niż ostatnim razem, choć wcześniej nie dałbym rady się zgodzić, że taki wymiar ma w ogóle szansę istnieć. Moje powieki wciąż były przymknięte, bałem się spojrzeć na jego twarz. Lekko ująłem jego policzki w swoje dłonie, kiedy moje usta sunęły po jego żuchwie. Mój nos dotknął jego nosa, nasze wargi otarły się o siebie przypadkowo, kiedy przez wcześniejsze sekundy lawirowały wokół siebie.

Wtedy do domku weszła Amy, najwyraźniej zbyt zaaferowana wyskrobywaniem zaschniętego błota ze swoich dłoni, by zauważyć nadzwyczajną bliskość między nami. Powoli odsunęliśmy się od siebie, posyłając sobie małe, niosące ciche obietnice, uśmiechy. W normalnych okolicznościach czułbym się sfrustrowany przerwaniem tego momentu, jednak wtedy zaakceptowałem tę sytuację bez grama zawodu. Ponieważ po raz pierwszy w swoim życiu czułem, że ktoś z kim chciałem być blisko nie zostawiłby mnie nagle bez wyjaśnienia, ani nie zaprzeczyłby wcześniej wypowiedzianym słowom. Wiedziałem, że już niedługo całowanie Harry'ego nie będzie dla mnie żadną krótką sensacją, ale codziennym gestem ciepła. Dlatego byłem w stanie na to cierpliwie zaczekać bez nienawistnych myśli wysyłanych w kierunku niczego nieświadomej Amy.

Tamtego dnia rozpoczęła się miłość, która w jakiś sposób uwolniła się od zniewolenia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro