rozdział 21
bycie miłym to nie to samo co wybieranie dobroci
Oczywistym było (cóż, przynajmniej dla oka zewnętrznego - dla mnie to wciąż był zawód), że obudziłem się sam. Wcale nie dlatego, że Harry już wstał. Dlatego, że w ogóle go tutaj nie było. Czekałem do... tak naprawdę nie mam pojęcia, do której godziny, jednak wiem, że naprawdę długo. Może nawet do godzin porannych. To właśnie wtedy usłyszałem Harry'ego oraz widziałem małe źródło światełka świecy w jego dłoniach. Harry bardzo rzadko używał świec, a już na pewno nie spędzał nocy wśród dżungli. Nie tylko ze względu na zagrożenia, ale przede wszystkim dlatego, że był maniakiem dbania o swój zegar biologiczny. W każdym razie, to właśnie wtedy wrócił. Ale wcale nie wszedł do domku. Poszedł w stronę hamaków.
Po tym, jak niespodziewanie doprowadziłem do naszego pocałunku, a Harry wybiegł z domku, zupełnie skonsternowany (niemal tak jakby był zawiedziony tym, że pozwolił sobie na całowanie moich ust) czułem, jak złość i wyrzuty sumienia siały spustoszenie w moim sercu. A że serce było jakoś pośrodku, to równomiernie spustoszenie to obejmowało każdą komórkę mojego ciała i uwrażliwiało ją w taki sposób, że łzy wciąż na nowo wypływały z moich powiek, nawet jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Myśl, że Harry mnie unikał; że nie chciał już dłużej spać obok mnie; że był skonsternowany naszą bliskością oraz zawiedziony moją osobą; że być może już nigdy nie zaufa mi tak jak kiedyś – wyniszczała mnie. Dlatego, kiedy obudziłem się po raz kolejny - wraz ze świtem - moją pierwszą, naglącą myślą była konieczność porozmawiania z Harrym. Bez względu na to jak bolesne mogłoby to być doświadczenie.
Harry wstał ze swojego hamaku w tym samym momencie, co ja ze swojego łóżka. Niezły przypadek, co nie? No właśnie – nie. Jeśli przeżyjecie w dżungli kilkadziesiąt dni i doznacie tak samo dziwnego jak ja – tak silnego uczucia przywiązania do drugiej osoby – dostrzeżecie mniej lub bardziej świadomie, że nagle dwa pędy życia łączą się gdzieś w trakcie swojej egzystencji, nagle wszystkie wasze losy są ze sobą splątane, a życia zsynchronizowane. Oczywiście, nie zauważycie tego od razu. Ale tak będzie.
- Dlaczego nie spałeś ze mną? – Właśnie tym pytaniem go przywitałem. I nie czułem się już wtedy zestresowany tą rozmową. Na nowo poczułem ogarniającą mnie wewnątrz rozpacz. Ponieważ to wszystko było zbyt bolesne. Nieświadome ranienie Harry'ego, a przy okazji zadawanie sobie samemu ogromnych ran emocjonalnych – to było zbyt bolesne. Więc może dlatego zapytałem o to głosem przepełnionym zawodem, bólem i drżeniem, nawet jeśli okazanie tych emocji było ostatnim, czego w tamtej chwili pragnąłem. Choć może, tak naprawdę było jedynym czego pragnąłem. Harry nie odpowiedział mi na to pytanie, dlatego z całej siły próbując powstrzymać się od płaczu, dodałem: – Boisz się mnie? – zapytałem cicho.
- Nie – Uniósł swoje spojrzenie tak szybko, jakby poraził go prąd. - Nie, Louis. – dodał z pewnością.
- W takim razie... boisz się tego, co mógłbym ci zrobić? Że mógłbym chcieć od ciebie czegoś, czego ty nie chcesz? – Tym razem zawahał się. Krótko i niezauważalnie dla kogoś, kto nie byłby zaznajomiony z działaniem dżungli. Ale ja zdążyłem poznać już wiele jej mechanizmów, a co za tym idzie, nauczyłem się interpretować większość zachowań osoby w niej żyjącej – zachowań osoby, którą dżungla dla mnie wybrała (nie wiedziałem tego jeszcze wtedy, ale tak było). I kiedy się tak zawahał obaj już wiedzieliśmy, jak brzmiała odpowiedź na to pytanie, nawet jeśli uświadomienie sobie tego faktu było niezwykle bolesne.
- Nie – odpowiedział jednak. Ciszej, jednocześnie przegryzając swoją wargę. Wow, pomyślałem, swoim toksycznym wpływem sprawiłem, że sam zaczął kłamać. Ale Harry wydawał się być zdeterminowany, by choć w części wyjaśnić swoje zachowanie. – Chodzi o to, że wczoraj po prostu... czułem, że nie chciałeś pocałować mnie.
- Chciałem – odpowiedziałem od razu, niespodziewanie zduszonym głosem, wiedząc, że słowo to wypłynęło z moich ust automatycznie i ku mojej boleści, nie oddawało nawet w części tego, co w rzeczywistości chciałem wtedy mu przekazać.
- Czułem, że chciałeś pocałować kogoś. Kogoś, ale nie mnie... może się mylę – wyszeptał, sam nieco zdezorientowany. – Ale kiedy dotknąłeś mnie tym-tym swoim dotykiem, poczułem, że to za bardzo... um, nie chciałem, by tak wyglądał nasz pocałunek? I nie czułem, że w ogóle był przeznaczony dla mnie. Miałem wrażenie, że pragnąłeś jedynie dotyku. A nie... mnie – dokończył cicho, spuszczając swoje spojrzenie. Nieświadomie przegryzł swoją wargę, kiedy ja sam próbowałem wyzbyć się szoku, w jaki wprowadził mnie jego bezbłędny odczyt moich emocji. – Być może źle to wszystko odbieram, ale nie chciałem się tak czuć. Zwłaszcza z tobą. Przep-
- Masz rację – przerwałem mu natychmiast, gdy poczułem zbyt dużo poczucia winy w jego głosie. – Masz rację. W ogóle nie myślałem wtedy o naszych uczuciach. Pragnąłem cię tylko pocałować, nie myśląc przez chwilę o konsekwencjach. To był impuls – dodałem wzdychając cicho i bezradnie, jednocześnie utrzymując swoją twarz w dole i bojąc się jego reakcji. Czym innym były bowiem przypuszczenia Harry'ego co do tego, z jaką intencją go pocałowałem, a zupełnie innym było definitywne potwierdzenie istnienia trzpiotowatych i swawolnych intencji w moim zachowaniu. Czułem się upokorzony swoimi własnymi pragnieniami, a przecież w tamtej minucie – w minucie pocałunku - nawet przez myśl nie przeszło mi, że mogłem go ranić. Miałem wrażenie, że oboje czerpiemy z tego przyjemność. Prawda okazała się wówczas dobitnym orzeźwieniem dla mojego zamglonego, egotycznego umysłu.
Harry nic nie mówił i przez krótką chwilę poczułem, że między nami unosi się dziwna cisza, wyrażająca równie dziwne zagubienie nas obu. Przerwałem ją jednak niezbyt taktownym pytaniem.
– Co znaczy, że nie chciałeś, by tak wyglądał nasz pocałunek? Wyobrażałeś go sobie? –Żałowałem na setki sposobów, że zadałem to pytanie akurat w tamtej chwili.
Ponieważ Harry zarumienił się wtedy, tak widocznie, że nogi drgnęły pode mną. A potem lekko skinął głową, ponieważ – rzecz jasna – w tym nie mógłby skłamać. Pożałowałem swojego pytania też wtedy, kiedy Harry spojrzał na mnie z czymś, co mógłbym określić jako nadzieję. Tyle, że nawet teraz nie jestem pewien na co miał nadzieję. Na to, że odpowiem mu tym samym; na to, że dopytam jak sobie to wyobrażał; czy na to, że pocałuję go po raz kolejny, tym razem, tak jak powinienem był to zrobić za pierwszym razem. Ale nigdy się tego nie dowiedziałem, ponieważ wtedy jedynie przytaknąłem machinalnie, trochę w zgodzie - na nic co zgody nie oczekiwało - i trochę w pożegnaniu - do nikogo, kto chciał się pożegnać. A potem odszedłem.
Nienawidziłem się za to, jak go wtedy odpychałem. Nienawidziłem mojej pieprzonej niepewności i nieznanego mi dotąd uczucia niemocy. Chciałem, wręcz pragnąłem wiedzieć, dlaczego tak trudno było objąć Harry'ego i pocałować go prawidłowo, tak jak na to zasługiwał. Dlaczego, dlaczego, dlaczego. Pamiętam, jak powtarzałem w swoich myślach i w mglistych modlitwach do mniemanego boga, że za tą odpowiedź byłem w stanie ponownie oddać swoje ciało w macki kolejnych kilku skolopendr. Być może zapominałem wtedy jak kilkadziesiąt dni wcześniej, potworny ból wypłukiwał moje policzki słonymi łzami, a być może naprawdę, tak desperacko, chciałem poznać antidotum na moje wypaczone myślenie i receptę na to, jak uzdrowić moją relację z Harrym, nawet jeśli jej autentyczny, być może przeznaczony jej wymiar, nigdy się nawet jeszcze nie zaczął.
*
Pomimo niejasnej sytuacji z poranku, nie starałem się unikać Harry'ego. I po jego ukradkowych spojrzeniach, subtelnych uśmiechach i zwyczajowej chęci pomocy, mogłem wyczytać, że on także nie starał się unikać mnie. Czułem, że jesteśmy jak dwie jaskółki skaczące wokół siebie i czekające z nadzieją, że wydarzy się coś, czego żadna ze stron nie zainicjuje, ale co będzie spełnieniem ich pragnień. Jedyną różnicą było to, że sam nie byłem pewien własnych pragnień. Jaskółka reprezentująca moją osobę, była więc o wiele bardziej – choć nie do końca widocznie – wycofana, mimo że dawała wszelkie znaki ku temu, by druga jaskółka się nią zainteresowała i sprawiła, by znów zechciała latać.
- Możesz dzisiaj spać w łóżku? – zapytałem, z nadzieją patrząc w jego oczy. Ich szmaragd mienił się w wilgotnym wszechświecie budzącej się wieczorem dżungli.
- Chcesz, żebym został?
- Tak. – Spojrzałem na niego niemal w złości. Tak, jakby podawanie tego w wątpliwość było najgorszą zbrodnią.
- Mogę zostać. – Oświadczył w końcu, w reakcji na co, nie umiałem powstrzymać mojego uśmiechu.
Harry go jednak nie odwzajemnił. Być może dlatego, że już się odwracał w kierunku łóżka i go nie zauważył, ale może dlatego, że tak naprawdę wolał go nie widzieć, bo sam nie wiedział, co mógłby oznaczać i jak miałby zareagować. Szczerze – sam nie wiedziałem.
Na łóżku, trzymaliśmy się z dala od siebie – tak, jak w pierwsze dni naszego spania razem, jednak poczułem, że nie byłem w stanie spędzić choćby minuty dłużej w towarzystwie Harry'ego – kogoś tak mi znajomego, tak dobrego i delikatnego w swoich emocjach – który w tamtej chwili wydawał mi się być obcy. Lub przynajmniej ja wydawałem mu się obcy. I pomimo mojej wciąż niewyjaśnionej niechęci świadomego dotyku Harry'ego, ostatnim czego pragnąłem było zaprzepaszczenie więzi, którą – jak mi się wydawało – dość sukcesywnie razem wypracowaliśmy. Dlatego wydusiłem na jednym wydechu:
- Moi rodzice się rozwiedli kiedy miałem piętnaście lat. – Nie chciałem zaczynać tego tematu. Szczerze, powiedziałem jedynie cokolwiek, by jakkolwiek zaaranżować rozmowę z Harrym. Dżungla musiała mi jednak podszepnąć ten wybór.
- Oh, przykro mi, Louis – odpowiedział niemal od razu, instynktownie obracając się na materacu w moją stronę i kładąc swoją dłoń na moim przedramieniu, które przez cały czas leżało pomiędzy nami na materacu.
- To w porządku – pokręciłem głową i zaśmiałem się krótko w niedorzecznym, mogłoby się wydawać, rozbawieniu. – Całe życie marzyłem o tym, by to w końcu zrobili. Nie pragnąłem niczego bardziej, wiesz? Ciągłe krzyki i nienawiść wypełniająca nasz dom nie była zbyt dobrym doświadczeniem.
- Więc czemu nie zrobili tego wcześniej? – zapytał szczerze zaciekawiony Harry. – Skoro byli tacy nieszczęśliwi?
Gdyby tylko, sprawy jak ta, były tak proste, jak wydają się być.
- Moja mama jest imigrantką. Nie miała w Anglii żadnej rodziny. Mój tata wybudował nasz dom, ona nie miałaby dokąd pójść. Dopiero po kilku latach uzbierała wystarczająco pieniędzy, by pozwolić sobie na rozwód. I było to największa ulgą mojego życia. Czułem jak z mojego serca spadł ogromny ciężar.
Harry nic nie odpowiedział, jednak w mroku dżungli, mogłem poczuć – zresztą jak zawsze – uwagę, z którą mnie słuchał, jego czułość i współczucie i jego niemą obietnicę, która wydawała się szeptać naprzemiennie słucham, rozumiem, jestem. Słowa te w kółko podświadomie wpływały do mojej duszy, wypływając z tej jego i sprawiając, że czułem się bezpiecznie.
- Pamiętasz, jak kiedyś mówiłeś... - zacząłem niepewnie, starając się nie przekręcić jego słów. - że istnieją osoby, które nie kochają swoich rodziców? Że nie można stwierdzić, że każdy ich kocha tylko dlatego, że są rodziną?
- Tak, mówiłem – przytaknął.
- To boli, kiedy wracam do tych czasów... ale kiedy byłem nastolatkiem chyba też nie kochałem moich rodziców – wyszeptałem, po raz pierwszy wypowiadając te słowa na głos, bojąc się możliwej kary jaka może na mnie spaść, a jednocześnie dziękując niebiosom, że w końcu byłem w stanie to powiedzieć, że znalazł się ktoś, komu mogłem to powiedzieć. - Najgorsze jest to, że wcale nie uważam, że robiłem źle, wiesz?
- Czemu się tak czułeś? Że nie mogłeś ich pokochać? Co robili? – zapytał z dociekliwością w głosie, jednak nie taką złośliwą i próbującą wyłuskać ze mnie informacje potrzebne do wyperswadowania mnie z odmiennej do tej jego koncepcji moralnej. Ale z taką, która była szczera i współczująca oraz niosła ze sobą chęć pomocy. Z taką, która utwierdzała mnie w niezwykłej wyjątkowości Harry'ego.
- Pamiętam jak ich wtedy określałem w swoich myślach. Diabłami. – zacząłem cicho. – To straszne, wiem. Ale wydaje mi się, że byli najgorszymi rodzicami z możliwych. Żadne z nich nie było uzależnione od używek, mieli swoich znajomych i wyglądaliśmy na całkiem szczęśliwą rodzinę, wiesz? Ale byli tak bardzo uzależnieni od swojej toksyczności... Poza tym, zupełnie nie znali wagi swoich słów. Wyzywali i poniżali mnie jak tylko mogli i kiedy tylko mogli. Zupełnie za nic. Nie miałem nawet drzwi w pokoju. Nie wiem czy umiesz sobie wyobrazić moment, w którym chcesz głośno płakać i zakopać się w swoim smutku i beznadziei, ale nie możesz. Bo salon jest dwa metry od twojego pokoju, a oni w każdej chwili mogą do niego wkroczyć z kolejną dawką wyzwisk. Nienawidziłem tego, wiesz? Nienawidziłem ich.
- Wiesz, że nie musisz mi tego mówić – przypomniał cicho Harry, kiedy zapewne w tym samym momencie co ja, poczuł pojedyncze drżenie mojego głosu.
- Wiem.
- Okay. Jeśli chcesz mówić, wiedz, że to, jak się czułeś jako dziecko w swojej rodzinie, w żaden sposób nie umniejszy ciebie w moich oczach. Nie bój się mówić – poprosił, lekko ocierając swoją dłoń o moją i wybudzając z moich ust mały uśmiech.
- W porządku – przytaknąłem, starając się od teraz mówić o tym, jak o zamierzchłym, niemal niedotyczącym mnie wspomnieniu, które nijak ma się do tego, kim jestem, a nie jak o czymś, co czasem wydawało mi się podstawą mojego całego życia, czymś, bez czego byłem niekompletny. – Wiesz, oni byli tak bardzo uzależnieni od kłótni, że nawet nie wyobrażali sobie możliwości rozwodu. To chyba najgorsze co może być, prawda? Uzależnienie od kłótni? Więc jednego dnia zabrałem wszystkie moje siostry do cioci w Manchesterze. Powiedziałem, że wrócimy do domu dopiero wtedy, kiedy się rozwiodą. Zajęło im to kilka tygodni... ale w końcu to zrobili. – Uśmiechnąłem się nieświadomie na to wspomnienie. – Ryczałem wtedy ze szczęścia. To był jeden z ostatnich razy, kiedy płakałem w swoim życiu, zanim przybyłem do dżungli.
- Płaczesz tu częściej, niż wcześniej? – zapytał zaintrygowany i był to moment, w którym zorientowałem się, że Harry nie znał mnie przed dżunglą. Nie wiedział jaki byłem przedtem, co robiłem, jak myślałem; nie wiedział choćby tak trywialnej rzeczy, jak to, czy często płakałem. Wydawało mi się, że w dżungli byłem zupełnie inną osobą, ale wcześniej nie uświadamiałem sobie tego, że Harry znał tylko ją. Tylko tą inną osobę. Co jeśli widział wypaczoną wersję mnie? Albo, co jeśli widział tę prawdziwą? A ja tkwiąc wciąż myślami w swej przeszłości, nawet nie zauważyłem swojej własnej, autonomicznej i jedynej autentyczności? Co jeśli on widział ją pierwszy, nie wiedząc nawet, że tym była, a ja wciąż nie umiałem jej dostrzec, żyjąc - na skutek tego - w tym dziwnym dysonansie emocjonalnym łączącym, a może dzielącym mnie i Harry'ego?
- Raczej tak. – przyznałem po dłuższej chwili. – Ale myślę, że to dlatego, że miałem wiele nieprzyjemnych sytuacji z amazońskimi stworzeniami. – dodałem, śmiejąc się cicho.
- Prawda. Ale nie tylko dlatego płakałeś. – podsunął ciszej. – Dlatego, że sobie na to pozwoliłeś.
- Może. – Wzruszyłem ramionami, starając się przemienić tą dogłębną analizę moich uczuć w trywialną zagwozdkę, której rozwiązanie nie potrzebuje większego zagłębiania się. – W każdym razie... mój tata ma teraz nową rodziną. Mają synka, Philipa, jest cholernie uroczy. A kiedy tata nas odwiedza, jest naprawdę cudowny. Chwali mnie i interesuje się tym, co u mnie. To nieprawdopodobne, prawda? Ale moja mama dłużej leczyła się z tego, by zapomnieć o toksycznych kłótniach. Wymyśliłem taką strategię i nauczyłem moje siostry ją stosować. Kiedy tylko podnosiła głos, zaczynaliśmy ją ignorować. Trwało to kilka lat, ale ostatecznie jej też się udało powrócić do... normalności, jeśli mogę to tak nazwać. Kiedyś, w moich dziecięcych oczach, była diabłem, a teraz jest najcudowniejszą mamą, jaką znam. Myślisz, że to źle, że wtedy nie byłem w stanie jej kochać? Z powodu, którego ona sama nie dostrzegała?
- Myślę, że to w porządku. – Harry wyszeptał uspokajająco.
- Naprawdę, Harry? – dopytałem po raz kolejny, czując coraz większe wątpliwości po tym, jak zanalizowałem to wszystko na głos. - Czy nie powinienem jej kochać ze względu na to, że jest częścią mojej rodziny?
- Byłeś tylko dzieckiem. – odpowiedział cicho, ale z przekonaniem, które zawsze z powodzeniem kupowało moje zaufanie. - Na co dzień znęcano się nad tobą psychicznie... czy jeślibyś miał do wyboru przyjaciół, którzy zachowywaliby się jak twoi rodzice, kochałbyś ich, czy sobie ich odpuścił? Nie możesz odpuścić sobie rodziców. Ale to nie ty wybrałeś ich. To oni wybrali ciebie. To oni mieli obowiązek cię kochać i o ciebie dbać. Ale dziecko nie ma obowiązku kochać osób, które się nad nim znęcają. To nie ono ich wybrało. Jeśli twoi rodzice nie byli w stanie ci pokazać, że cię kochają, jak ty, jako niewinne dziecko, mogłeś to poczuć?
- Może... może masz rację. – Przytaknąłem, uśmiechając się mimowolnie z powodu ulgi, jaka wpłynęła do mojego serca. - Teraz się tak bardzo zmienili. Tamte okoliczności, wiesz, zbieżność ich charakterów, wykończyła ich do tego stopnia, że nie wiedzieli, gdzie znajduje się granica. Czasem myślę o tym, że być może każde zachowanie, które jest złe bierze się skądś i nie jest tak naprawdę nami. Tylko dziwnym zbiegiem wypadków, które nas doprowadzają do takich słów i czynów. I to nie sprawia, że jesteśmy bezwinni, ale dzięki temu czasem wierzę w to, że każdy zły człowiek jest w rzeczywistości kimś naprawdę, naprawdę dobrym tak, jak moja mama i mój tata naprawdę są.
Czasem wydawało mi się to być nazbyt optymistyczne myślenie. Z drugiej jednak strony; jeśli było prawdą – nie było optymistyczne, ale zupełnie realne. A kiedy stawało się realne, odkrywałem, wcześniej niewidoczny, pesymistyczny aspekt tej realności – odkrywałem złożoność, wrażliwość i niezwykłą delikatność istoty, jaką w rzeczywistości jest człowiek. Oraz to jak poprzez nasze własne słabości, potrafimy trafiać w te należące do innych i tak łatwo niszczyć siebie nawzajem... I najwyraźniej Harry się ze mną zgadzał bo po kilkunastu sekundach wyszeptał ciche:
- To prawda.
Ale nie brzmiał tak samo, jak wcześniej.
- Wszystko okay? – zapytałem lekko zaniepokojony, słysząc jak zduszony był jego głos i czując cichą niepewność jego duszy. Poczułem jak obraca się na swoje plecy i wypuszcza z siebie drżący oddech.
- Masz rację, Louis. Ludzie nie są źli, ale okoliczności, którym ulegają czasem sprawiają, ze tacy są. – szeptał niepewnie, jednocześnie pociągając nosem. - Przez lata starałem się sprawić, by mój tata był radośniejszy. Ale nie udało mi się. Nie udało mi się go pokochać, chociaż tak bardzo chciałem poczuć tę miłość, wiesz? – Poczułem jak obraca swoją twarz i patrzy prosto na tą moją, nawet jeśli ujrzenie jej nie było możliwe. W takich chwilach czułem się jak niewidoma osoba, ale jednocześnie czułem się silniejszy, niż w blasku dnia. Silniejszy, ponieważ mrok wyłuskiwał ze mnie – i może także z Harry'ego – każdą najmniejszą słabość i przywracał jej właśnie to brakujące dotychczas światło dnia, a więc realną świadomość egzystencji. Więc sięgnąłem wtedy do jego twarzy, czując łzy pod moimi palcami i ciepło jego skóry. Dotykając jego twarzy, czułem jakbym poznawał ją bardziej, niż wtedy, gdy widziałem ją w pełnym świetle dnia. Może to właśnie w nocy, nasze ciała stawały się słabsze, a przez to autentyczniejsze, podczas gdy słabości stawały się silnościami.
- Nie płacz, proszę – wyszeptałem. I wiedziałem, że płacz w tej chwili sprawi jedynie, że poczuje się lepiej. Jednak za każdym razem, gdy prosiłem go, by nie płakał, nie chodziło to, by przestał się smucić, chodziło przecież jedynie o to, by zaspokoić moje egotyczne pragnienie niesłyszenia płaczu oraz braku obowiązku uporania się z nim. Jednak często ulegałem tej iluzji słów „nie płacz, proszę", wierząc w ich dobro i w swoje dobro, jako osoby, wypowiadającej jej. Ale nie zawsze nim były, prawda? W większości nim nie były. Nie były dobrem. – Rozumiem cię, Harry. Przez piętnaście lat starałem się zrobić to samo, wiem jak się czujesz. Ale hej, wciąż masz czas, wiesz? – Przesunąłem swoją dłoń na tył jego głowy, lekko przesuwając ją na jego szyję i nieświadomie sunąc palcami po jego skórze. - Twój tata wciąż ma czas. Uda nam się to naprawić.
- Uda nam się? – powtórzył cicho, z zupełnie nieskrytym zaskoczeniem (tak, jakby przekonał samego siebie już dawno temu, że tak naprawdę to nigdy nie będzie możliwe), choć słabość wciąż odznaczała się w jego głosie.
- Uda nam się – zapewniłem go z przekonaniem, wciąż pocierając jego skórę i starając się napełnić go choć kropelką nadziei. – Pewnego dnia... naprawimy to. Obiecuję.
I to wtedy po raz pierwszy w swoim życiu, obiecałem komuś coś, nie wiedząc zupełnie co obiecywałem. Nie znałem bowiem taty Harry'ego, nawet z jego opowiadań. Nie wiedziałem o nim nic. Ale czułem, że obietnica sprawi, że go poznam. Oraz, że Harry też go pozna – że pozna jego prawdziwe oblicze - nie to, które wykreował w nim świat. Że zobaczy swojego tatę w nowym świetle, tak jak i mnie zobaczył w dżungli, mimo że to światło było nowe już tylko dla mnie.
- I pokocham mojego tatę? – zapytał zachrypniętym głosem i kryło się w nim wówczas więcej, niż jedynie pojedyncza kropelka nadziei, na którą liczyłem.
- Tak. A on pokocha ciebie. – zapewniłem go swoim zduszonym głosem. A potem przyciągnąłem do długiego uścisku, starając się powstrzymać drżenie moich powiek stykających się lekko, jak ocierające się o siebie piórka dwóch jaskółek, z jego obojczykami.
Więc pewnego dnia będziemy musieli razem sprostać tej obietnicy.
***
Teraz, rozdziały będą regularnie, może nawet o wiele częściej niż na początku, więc czas świetności tego ff powrócił. Jeśli wciąż tu jesteście i czytacie, DZIĘKUJĘ.
Chociaż, możliwe że do końca tego tygodnia będzie przerwa bo wyjeżdżam, ale potem lecimy z pełną parą aż do epilogu.
Dla tych, którzy są ciekawi oraz, żeby pozostała jasność, pierwszą niespodziankę wygrała @luvherman ❤
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro