rozdział 20
nie potrzebuję innej wiary niż wiara w ludzi
Kilka kolejnych dni moich przygotowań do oczyszczania prawie niczym się nie różniły od poprzednich, ponieważ teraz jadłem po prostu mniej, unikając tego co podawane było na ciepło i spożywając jedynie to, co surowe. Do tej pory nie czułem się zbytnio głodny, ponieważ Harry powtarzał, że głód na tym etapie mi nie pomoże, dlatego mogłem jeść hurmy niemal do woli, i w sumie często jadłem tylko ją, nie mogąc za bardzo pogodzić się z faktem, że już za kilka dni, kiedy zacznę pić same soki, będę musiał się z nią pożegnać na okres dwudziestu dni. Harry naopowiadał mi jednak wielu historii, z których wywnioskowałem na przykład, że ponad połowa śmierci ludzkich wiążę się z nagromadzeniem toksyn w ich ciele, które z kolei można zniwelować tak prosto jak kilkudniowym oczyszczeniem raz na kilka lat. Było to dość pocieszające.
Odkąd pewnego razu przeczytałem jeden z dzienników Harry'ego, za jego pozwoleniem często sięgałem po kolejne, znajdując w nich cytaty w różnych południowoamerykańskich językach, filozoficzne przemyślenia Harry'ego (wprawiały mnie one w stan nostalgicznej deliberacji, która dotychczas była mi obca), czy jego czasem śmiesznie koślawe rysunki, które rozczulały mnie dogłębnie i sprawiały jednocześnie, że czasem samemu udało mi się naskrobać jakiś rysunek. Umiałem rysować dość wiele rzeczy z racji, że mój dotychczasowy zawód polegał głównie na rysunku, a na uczelni dużą część zajęć stanowiły te plastyczne. Jednak, rysując rzeczy, zjawiska, czy nawet emocje, które zgapiałem z zeszytów Harry'ego, zauważyłem, że moim rysunkom brakuje duszy, artyzmu, głębi i oryginalności , które opiewały każdy jego szkic. Zazdrościłem mu tego, ale kiedy pod wpływem chwilowej pewności, pokazywałem mu swoje rysunki, on wpatrywał się w nie przez długie sekundy, a potem rozczulony obsypywał mnie komplementami, powtarzając, że on nigdy nie potrafiłby narysować danej linii, czy figury z taką precyzją, jak moja.
Na jednej stronie znalazłem kolejny cytat, ama lulla, ama quella, ama sua, który podobno był tak naprawdę kolejnymi trzema zasadami Inków, oznaczające: nie kłam, nie bądź leniwy, nie kradnij. Niemal natychmiast skojarzyły mi się one z yachay, llankay, muanay, które były wyryte w drewnianej ścianie, i które Harry przetłumaczył dla mnie w jednym z pierwszym dni w dżungli. Uznałem, że pozwolę sobie na pozostawienie cząstki mojego zachwytu nad barwą tych słów i wyżłobię je w drewnie zaraz obok tych, które kiedyś wyeksponował Harry. Kiedy potem Harry wrócił do domku, zauważył wyryty napis niemal od razu, a potem spojrzał na mnie z zachwytem, który zmarszczył skórę wokół jego oczu. Potem z całkowitą szczerością w głosie stwierdził, że był to genialny pomysł i że zdecydowanie nie jest na mnie zły (kiedy kilkukrotnie to insynuowałem w obawie, że może jednak zniszczyłem istotę duchowego pałacu Harry'ego).
Jednak to nie powolne zbliżanie się do nieco budzącej we mnie strach, „głodówki", nie obawa przed ponownym ugryzieniem, czy ukąszeniem, ani nawet nie tęsknota za domem, niepokoiło mnie najbardziej. Ostatnimi dniami tym, co najbardziej mnie martwiło był fakt mojej rosnącej frustracji seksualnej. I nie było w tym już nic, co rodziło się z uzależniającego trybu życia, jaki prowadziłem wcześniej, nic z tego, co napotkało mnie w dżungli w pierwszych dniach - kiedy powodem tęsknoty za seksem był gwałtowny brak takiej możliwości, połączony z szokiem nowych warunków życia i niepewności co do powrotu. Teraz czułem autentyczną i - jak mi się zdawało - zupełnie raczej naturalną potrzebę fizycznej bliskości. I może nawet nie chodziło o seks, może chodziło o cokolwiek, cokolwiek choćby najmniejszego, co mogłoby podarować mi pierwiastek innego ciała ludzkiego, choć na krótką chwilę, w dotyku innym, niż ten subtelny i nieznaczący. W takim, który byłby przeznaczony tylko dla mnie. Brzmiało to dość egoistycznie, wiem. Ale czy nie każde pragnienie ludzkie rodzi się z egoistycznej potrzeby? Więc może ta potrzeba wcale nie była taka egoistyczna. Może zinterpretowana, rozegrana, przekazana i odebrana w inny sposób, nie zakończyłaby się katastrofą, która czekała na mnie tamtego dnia?
Tamtego poranka obudziłem się z małym problemem. Zdarzały się już kilka razy i zazwyczaj byłem w stanie się ich jakoś pozbyć, ale tamtego dnia - z Harrym leżącym obok mnie, oddychającym głęboko, z gorącym oddechem wypływającym z jego warg i lśniącą od wilgoci skórą obojczyków, ramion i bioder - poczułem się przytłoczony. Harry leżał tuż obok (nigdy, do cholery, nie spałem w łóżku z nikim, kogo bałem się dotknąć - to było męczące), ale już nawet nie sam powód tego, że kusił mnie wszystkim, co oferował, ale fakt, że po prostu tu był - zawsze w tym łóżku, rano i wieczorem - sprawiał, że nie miałem nawet okazji przynieść sobie ulgi. Przez tak wiele dni, że stawało się to nieznośne. Chodziłem wszędzie, niemal się skradając, bojąc się, że moje fantazje i pragnienia wypisane były na środku mojego czoła. W kółko zastanawiając się, jak oni wszyscy sobie z tym radzą. Czy coś z tym robią? Jak udaje im się osiągnąć taki spokój ducha? Czy to w ogóle było możliwe - przezwyciężyć naturę własnego ciała i wyzbyć się niechcianych pożądań? Jak? Jak sam miałem tego dokonać? Czy musiałem tego dokonywać? Czy było w tym ostatecznie coś złego? A jeśli nie - bo wydawało mi się, że nie - to dlaczego doprowadziło do takich okropnych komplikacji? Dlaczego biologia ciała zdradza naszą duszę, która jeszcze dogłębniej przecież połączona jest z biologią i emocjonalną częścią naszej świadomości? Dlaczego natura przeczy sama sobie, dlaczego wydaje się, jakby zastawiała dla nas pułapki?
Chcąc uniknąć konfrontacji z Harrym i ryzykować jakąkolwiek możliwością naiwnego dotyku, wyszedłem z domku w poszukiwaniu śniadania, które składało się głównie z owoców i nasion. Rozmawiałem chwilę z Samanthą i Amy, dziwiąc się nieco, że Harry spał dziś dłużej niż zazwyczaj. Być może jednak powodem tej obserwacji był fakt, że to ja wstałem dziś niemal wraz ze świtem. Moje zdziwienie nie trwało jednak długo, bo przerwał je nagły deszcz, którego osobliwa faktura i gwałtowność posłały mnie w stronę domku niemal od razu.
Kiedy wszedłem do środka, Harry wciąż spał, dlatego powoli położyłem się na łóżku i zupełnie nad tym nie myśląc, delikatnie przejechałem opuszkami palców po jego ramieniu, a potem bezwiednie przygryzając wargę, zrobiłem to samo wzdłuż jego talii, aż dotarłem do biodra. Wtedy Harry się poruszył, dlatego gwałtownie odsunąłem swoją dłoń obserwując, jak powoli się rozbudza, a jego powieki się unoszą. Zdecydowanie nie powinienem był przyglądać się mu w taki sposób, ani pozwalać sobie na tak dogłębne studiowanie jego ciała, podczas gdy spał, jednak niemożliwym wydawało się dla mnie tak po prostu odwrócić wzrok.
- Wszystko dobrze? - zapytałem cicho, obserwując powoli rozbudzającego się Harry'ego i formujący się uśmiech na jego ustach.
- Tak. - Podniósł się do siadu, rozglądając wokół i z kolejnym uśmiechem przyjmując fakt, że właśnie padał deszcz.
- Zazwyczaj nie śpisz tak długo - zauważyłem niepewnie, nie chcąc, by moje słowa brzmiały jak zarzut.
- Wiem. Ale tego chyba potrzebowało moje ciało. - Wzruszył ramionami, po czym obrócił się na swoje plecy i głęboko nabrał powietrza. - Jadłeś już coś?
- Kilka owoców, tak - przytaknąłem, podnosząc się szybko i zabierając z podłogi kilka bananów, capuacu, gujawę i nasiona acai, które wcześniej zebrałem razem z Samanthą i na materiale rozłożyłem je na środku materaca. - To dla ciebie. Nie wiem, czy chcesz dziś owoce na śniadanie? Ale zawsze lubisz zjeść coś od razu, więc pomyślałem, że to będzie okay.
- Jasne - odparł z ciepłym uśmiechem, sięgając po jednego z bananów. - To okay, cynamonku. - wyszeptał z małym błyskiem w oku, który połączony z pseudonimem, którego nie używał w stosunku do mnie od tak dawna, sprawił, że do moich oczu niemal napłynęły łzy. Już tak dawno nie słyszałem, żeby Harry nazywał mnie w ten sposób i mimo, że na samym początku nienawidziłem tego przezwiska (tak bardzo, że sam nadałem mu kres, podając Harry'emu swoje prawdziwe imię, a potem ani razu - aż do teraz - nie słysząc słowa cynamonek choć raz), teraz poczułem jak moje serce puchnie z rozczulenia.
Ale nim zdążyłem zapytać Harry'ego dlaczego nazwał mnie w ten sposób, do domku weszła reszta naszych przyjaciół. Ich zwiewne koszulki i spodenki przemoknięte były do suchej nitki, ale oni sami śmiali się głośno wchodząc do środka i witając się z Harrym, którego oczy zalśniły mocniej na ich widok.
Ten dzień był inny. Padało niemal do wieczora, dlatego dzień spędziliśmy wszyscy razem na drewnianej posadzce. Dużo rozmawialiśmy, obieraliśmy owoce i nasiona, czytaliśmy i pisaliśmy - Malcolm użyczył mi jednego ze swoich dzienników, ponieważ tylko on miał jakiś niezapisany. Wszyscy się śmiali i byli tacy, tacy radośni. Miałem okazję być częścią tego w sposób holistyczny i autentyczny, ale to właśnie tamtego dnia uderzyła we mnie fala erotycznej emfazy, która utrzymywała się cały dzień i doprowadzała mnie niemal do szaleństwa. Próbowałem słuchać ich rozmów i odpowiadać na pytania na czas, jednak w większości mi się to nie udawało. Uświadamiałem to sobie za każdym razem, kiedy w pewnym momencie budziłem się z letargu wpatrywania się w ich ciała. W aksamitną fakturę ud Harry'ego. Opalone ramiona Amy. Smukłe palce u dłoni Samanthy. Niemal majestatycznie zarysowane kości biodrowe, które delikatnie wystawały spod linii spodenek Malcolma. Tak. Tamtego dnia nie skupiałem się jedynie na Harrym, ale na ciałach ich wszystkich tak, jakby przyciągały mnie niewidzialnym magnesem ponętności, którego naiwnie usłuchiwałem. Było to nieco przerażające - nigdy wcześniej nie czułem czegoś takiego w stosunku do każdej osoby w pomieszczeniu. Do tej pory byłem pewien, że tylko Harry w moim odczuciu emanował tą dziwną, powabną aurą, ale co jeśli wcześniej nie czułem tego w stosunku do innych, ponieważ nie znałem ich wystarczająco dobrze? Co jeśli w dżungli zakochujesz się w każdym, kogo tylko spotykasz na swej drodze? Jeśli jednak nie, to co jeśli ilość mojego zapotrzebowania na dotyk wzrosła już do tak krytycznego punktu, który sprawiał, że widziałem obiekt seksualny w każdej istocie ludzkiej?
Nikt z nich nie zwrócił mi uwagi na temat mojego rozkojarzenia, jednak ja sam miałem wrażenie, że było to doskonale widoczne, a przy tym dogłębnie mnie ośmieszające dla każdego, kto tylko na mnie spojrzał i mógł wyczytać każdą odczuwaną przeze mnie emocję z jednego spojrzenia.
Udało mi się zaangażować jedynie w jedną rozmowę. Może nawet najbardziej mi wtedy potrzebną, ponieważ jej temat choć na chwilę był w stanie odciągnąć mnie od moich myśli.
- Nie ma w niej nawet potasu - wyjaśniał właśnie Harry, szkicując delikatnie w swoim notesie.
- W czym? - zapytałem zaciekawiony, wybudzając się z jednego z moich transów. Harry uśmiechnął się na dźwięk mojego głosu. To z kolei po raz pierwszy nie wzbudziło we mnie żadnych pozytywnych emocji. Oznaczało bowiem, że długo się nie odzywałem. Na tyle długo, że Harry nie mógł się powstrzymać przed niewerbalnym zaaprobowaniem mojej świadomej obecności w rozmowie.
- W glebie. Rozmawiamy o tym, dlaczego wycinka Amazonii dosięga już niemal serca dżungli.
- Więc... dlaczego? - zapytałem głupio, jednak nikt się nie śmiał, za co w duchu im podziękowałem.
- Bo gleba w dżungli nie jest zbyt żyzna, pokrywa ją humus... gleby wyjawiają się po kilku latach, więc wszyscy szukają żyźniejszych gleb w głębi dżungli.
- I znajdują je?
- Może czasem. Kiedy używają maszyn, nawozów sztucznych i... dobrych środków, które zabijają każdy owad w pobliżu. - Wzruszył ramionami niemal z nonszalancją, jednak wyczułem smutek przesiąkający każde słowo, które wypowiadał. - W większości zaczynają wycinać dżunglę tylko po to, by budować drogi w głąb dżungli, a potem wyciąć garstkę drzew, które są tak rzadkie, że przyniosą im fortunę. Czasem trafiają też na złoto... wtedy zabijają mieszkających w pobliżu Indian, budują kopalnie, rzekę zatruwają rtęcią. - Wymieniał te wszystkie rzeczy automatycznie. Tak, jakby przeżywał ból tej świadomości tak wiele razy, że już się na nią uodpornił. Albo dlatego, że powtarzał i analizował w swoich myślach je już tyle razy, że powaga cierpienia dżungli spływała po nim jak deszcz - jednak ta opcja wydawała się niepodobna Harry'emu. Może więc jego pozorny spokój był w rzeczywistości sposobem na poradzenie sobie z bólem, którego powód był tak ogromny i wręcz zniewalający, że nie potrafił sobie z nim poradzić w inny sposób.
- To okropne - wyszeptałem, czując jednocześnie złość w stosunku do tego, jak trywialnie zareagowałem. Może ja też uległem bolesnej obojętności, która dopadła Harry'ego.
- Gleba, na której wycięto choć jedno drzewo, które zajmuje jakieś kilka metrów, będzie zarastać kolejne kilkadziesiąt lat, może sto. - dodała Amy, patrząc na mnie uważnie. W przeciwieństwie do Harry'ego, w jej oczach były łzy. - Ale zanim to zrobi... zostanie już pewnie otoczona kolejnymi skrawkami wykarczowanej dżungli. Może wtedy cała dżungla nie będzie już istnieć.
- Ten świat nie będzie istniał - mruknął pod nosem Malcolm, przyciągając tym stwierdzeniem - jak mi się ze zdziwieniem wydało - jedynie moją uwagę. Wszyscy inni powrócili do swoich zajęć i już po chwili było głośno i radośnie.
Ale po kilkunastu minutach na nowo stałem się głuchy na śmiech i radość.
Podczas moich wewnętrznych kotłujących myśli, które połączone z fantazjami, trwały cały dzień - omijała mnie każda kolejna rozmowa, którą prowadziła reszta. Nie chciałem mieć fantazji, nie tutaj, nie teraz, nie z nimi. Nienawidziłem tego. Dlatego niemal ze wściekłością odrzuciłem na ziemię dziennik i ołówek, którymi dotychczas bazgrałem jedynie przerywane szlaczki i z przeciągłym zduszonym rykiem, którego nawet nie byłem w stanie kontrolować, rzuciłem się na łóżko. Poczułem, jak zapada cisza. Taka cisza, jaka tylko jest w stanie nadejść podczas ogłuszającego szumu deszczu. Wszyscy ucichli, a ich spojrzenia z pewnością skierowane były w moją stronę, ale wtedy - przez tamtą króciutką chwilę - nie dbałem o to, co sobie pomyślą. Czułem się wykończony goniącymi mnie potrzebami. Miałem dość.
Dopiero po kilkudziesięciu sekundach ciszy, poczułem jak ktoś wstaje, a chwilę potem kładzie się obok mnie. Tak blisko, że mogłem poczuć jego ciepły oddech na moim ramieniu i delikatnie owinięte wokół moich pleców ramię, które od razu pozwoliło mi rozpoznać, że to Harry.
- Lou? - wyszeptał, zbliżając się jeszcze bardziej. - Wszystko w porządku? - zapytał niepewnie.
Ale nie potrafiłem dać mu odpowiedzi na to pytanie. W tej chwili jego nadmierna bliskość sprawiała jedynie, że robiłem się jeszcze bardziej sfrustrowany na wszelkich tego możliwych płaszczyznach. Dlatego po raz pierwszy spiąłem się w reakcji na jego dotyk, nie chcąc czuć niczego, co dałoby mi złudną nadzieję. Niczego, co mogłoby mnie skompromitować.
- Tak - wydusiłem z siebie, nieco zamglonym głosem, przez fakt mojej twarzy skrytej w moich ramionach, gdzie nikt nie mógł jej widzieć, ani odczytać z niej czegokolwiek. - Tylko odsuń się. - Niewiele myślałem nad tymi słowami. - Okay? - dodałem ciszej, bardziej niepewnie i błagalnie.
- Okay - odpowiedział po kilkunastu sekundach, które wydawały się być jedynie iluzją, czymś co zatrzymało się w czasoprzestrzeni i wcale nie było wiecznością, podczas której w naszych głowach padały pytania, rozpoczynające się od „dlaczego". Dlaczego się tak zachowujesz? Dlaczego mnie odpychasz? Dlaczego to takie trudne? Dlaczego nie chcę przyjąć miłości od nikogo, kto nie jest mną?
Potem rozmowy ponownie się rozpoczęły. Potem przestało padać i w domku rozległy się radosne śmiechy. Podeszła do mnie Amy. Tym razem nie śmiąc się mnie dotknąć i doprowadzając mnie tym samym do jeszcze większej frustracji. Ona też próbowała mi pomóc, ale zbyłem ją półsłówkami, a potem nasłuchiwałem jak każdy z nich powoli wychodzi z domku. Kiedy się to stało, obróciłem się na łóżku, wdychając z minimalną ulgą orzeźwiającą wilgoć dżungli i czując ponowne gorąco, którym słońce przygrzewało dżunglę.
Minęła w ten sposób kolejna godzina. Wszyscy poszli zażywać energii dżungli, podczas gdy ja zostałem w domku, sam ze sobą i swoimi myślami. Podniosłem się z łóżka, mocno zaciskając wargi i próbując zapomnieć o wszelkich wykańczających mnie pragnieniach. Chcąc zrobić coś dobrego, posprzątałem wszystkie resztki owoców i wyczyściłem posadzkę, po czym ułożyłem wszystkie dzienniki i książki na swoich miejscach.
Harry wrócił do domku jako pierwszy. Zapewne biegł tutaj swoim radosnym krokiem zaraz po tym, jak zażył dzisiejszej kąpieli, bo z włosów skapywały mu kropelki wody, a skóra wydawała się lśnić w reakcji z powoli zasychającymi kropelkami deszczu, które skapywały na jego skórę za każdym razem, gdy biegnąc dotknął jakiejś rośliny.
Więc prawdopodobnie na ruch, który wykonałem potem zebrało się wiele czynników. Cały dzień wydawałem się być w fazie wzmożonego pobudzenia. Harry był mokry i piękny. Był jedyną osobą, z którą mogłem teraz być sam na sam. I jedyną osobą, której podświadomie ufałem najbardziej oraz której dotyku wewnętrznie pragnąłem najbardziej. Poza tym, cała ta ekstatyczna otoczka przyćmiła mój umysł na tyle, że na tę krótką chwilę zupełnie zdawałem się zapomnieć o wszelkich wahaniach i wątpliwościach, które prześladowały mnie przez wszystkie poprzednie dni. Tylko na tę krótką chwilę.
Więc w jednej sekundzie moje dłonie wylądowały na jego biodrach. Harry sapnął cicho w reakcji na mój gwałtowny ruch. Kolejne kilka sekund minęło jak w zwolnionym tempie - w przeciwieństwie do tego, co działo się potem. Widziałem powolne mrugnięcia jego powiek, delikatne opadanie jego rzęs, niespokojne przełknięcie śliny i mimowolne, subtelne oblizanie warg. Widziałem jak jego dłonie ostrożnie znalazły swoje miejsce na moich ramionach, jak jego oddech przyśpieszył, a jego oczy wyrażały tak wiele. Tak wiele czegoś, czego nie do końca byłem nawet w stanie pojąć.
- Louis - wyszeptał zduszonym głosem, kiedy moje dłonie nieco mocniej naparły na jego delikatną skórę na biodrach, a oddech niespodziewanie zmieszał się z gorącem tego należącego do niego.
Po raz ostatni ujrzałem niekończący się ocean jego szmaragdowych iskierek, nim przymknąłem swoje powieki niemal z niecierpliwą gwałtownością. Moje usta zderzyły się z tymi jego w upragnionym dotyku, a ciepło jego ciała i gorąco jego oddechu objęło mnie w szaleńczym oszołomieniu. Moje wargi w końcu dotykały jego warg. Jego usta poruszały się powoli, tak perfekcyjnie, że te moje mogły z łatwością wpłynąć pomiędzy nie i napawać się uczuciem miękkości, delikatnej wilgoci i ciepła.
Tak, tak, tak, tak, tak, myślałem z niekończącym gorącem budującym się w moim podbrzuszu, kiedy oblizałem jego wargi i z satysfakcją poczułem, jak je dla mnie rozchyla.
Czułem jego dłonie owinięte wokół mojego karku. Jego palce delikatnie przejeżdżające po mojej skórze. Moje dłonie z nienasyceniem poruszające się po powierzchni jego gładkich, delikatnych pleców, natrafiające na miękko zaokrąglone łopatki, na kilka pieprzyków. Na gorąco jego ciała, zewsząd mnie obejmujące.
Moje wargi gubiły się w tych jego, a dłonie przebiegały po jego gorącej, wciąż lekko mokrej, ale wciąż tak samo spoconej skórze, która tworzyła wszystko jeszcze bardziej intensywnym. I kiedy moje dłonie nie przestawały wędrować, mój język nie przestawał lawirować, a usta poruszać się naprzeciw tych jego. Kiedy nie czułem już chęci przerywania, choćby po to, by nabrać oddech, kiedy jedna z moich dłoni została wplątana w jego loki, a druga nie do końca świadomie przesunęła się niżej; gorące ciało zniknęło z zasięgu mojego dotyku.
Minęło kilka długich, oszołomionych sekund, nim zorientowałem się, co się stało. Uniosłem głowę, widząc, że Harry robi dokładnie to samo. Jego usta opuchnięte, malinowo wilgotne, twarz zarumieniona niczym dojrzała skórka brzoskwini. Jego oczy wilgotne w swój specyficzny sposób. Obdarzające mnie spojrzeniem, które wciąż wyrażało tak wiele. Upojenie, niemal odurzenie, wciąż odrobinę czułości kryjącej się w cieniach jego tęczówek, ale przede wszystkim dezorientację, która przywróciła mnie do rzeczywistości.
- Har-
- Idę nad-nad rzekę - wymamrotał zmieszany, spuszczając swoją głowę. Chwilę później pośpiesznie, a jednocześnie (w moim odczuciu) boleśnie powoli, opuścił pomieszczenie. Bez żadnego innego słowa, bez żadnego uspokajającego, czułego spojrzenia, bez jakiegokolwiek obejrzenia się w tył. Po prostu zniknął. A wraz z nim wszelkie uczucie ciepła, jedności i bliskości.
Potem znów czekałem, aż ktoś wróci do domku, choć tak naprawdę nie chciałem by wracał ktokolwiek. „Myślisz, że mnie nienawidzi?" wyszeptałem, do siedzącej obok Mimi, kiedy pierwsza łza spłynęła po moim policzku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro