rozdział 18
smutna jest epoka w której uczciwe zwie się naiwnym a szczere głupim
Ostatnie dni były dziwne. Praktycznie z nikim nie rozmawiałem, bojąc się popełnić jakikolwiek błąd w konwersacji i doprowadzić do kolejnego nieporozumienia między mną, a resztą pięknych amazońskich dusz, na których znajomość, wciąż w moim mniemaniu, nie zasługiwałem. Moje milczenie nie sprawiło jednak, by inni milczeli. Zdawali się żyć jak zawsze; zresztą nie byłem nawet pewien, czy Samantha i Amy zdawały sobie sprawę z sytuacji, która miała miejsce te kilka dni temu.
Pewnego ranka zastałem Harry'ego w dziwnej pozycji, więc zapytałem go co robi i w ten sposób rozpoczęła się nasza wspólna codzienna rutyna wykonywania rytuałów tybetańskich. Harry mówił, że były wyzwalające dla jego ciała i duszy, dlatego postanowiłem mu przy nich towarzyszyć. Oprócz tego, jednak wciąż było dziwnie.
Dziwnie było dlatego, że Harry zdawał się rozumieć moją potrzebę milczenia, mimo że nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale on sam wydawał się bardziej przede mną otworzyć. Z jednej strony było to dla mnie niesamowicie pochlebne, że ktoś taki jak Harry ufał komuś takiemu jak ja. Z drugiej jednak czułem obowiązek podołania obrazowi Louisa, który wytworzył się w jego umyśle, jednocześnie będąc pewien, że tak naprawdę prędzej czy później, Harry znów się na mnie zawiedzie.
Nieco przytłaczającym był także fakt jego ciągłego dotyku. Mimo, że nigdy nie wydawał się być dwuznaczny, to jednak sprawiał, że często odczuwałem go nad wyraz, podczas gdy Harry go zapewne nawet nie zauważał. W końcu ciągłe dotykanie moich ramion, obejmowanie w talii, albo delikatne łapanie za dłonie z kimś z kim, ani nie byłem w związku, ani nie uprawiałem seksu, było dla mnie dotychczas obce. To było przyjemne, ale jednocześnie uciążliwe. Uciążliwe, ponieważ nie wiedziałem jak interpretować jego dotyk. Ponieważ nie wiedziałem, jak mam na niego reagować, czy tym bardziej na niego odpowiedzieć. Ponieważ czułem, że jego dotyk wiązał się z czułością, szacunkiem i ufnością, której nie byłem w stanie udźwignąć. Uciążliwe, ponieważ sprawiało, że coraz częściej zaczynałem myśleć o tym, co do tej pory dość sukcesywnie spychałem na tył mojego umysłu.
O tym, jak bardzo pragnąłem objąć jego twarz swoimi dłońmi i całować go bez tchu.
Ale nie mogłem.
Ulgą by było, gdyby ta niemożność rodziła się w fakcie, który powstrzymywał mnie na początku – możliwym odrzuceniu oraz nieznajomości delikatnej emocjonalności Harry'ego, która mogłaby zostać łatwo naruszona. Teraz chodziło o coś innego. Nie mogłem go pocałować, ponieważ nie byłem w stanie. A najgorsze było to, że nawet nie wiedziałem dlaczego.
Obserwowałem go przez ostatnie dni znacznie uważniej niż wcześniej. Moje spojrzenie cały czas lądowało na jego ustach i gdyby nie skomplikowana, ale przy tym i wyjątkowa, natura Harry'ego, normalnie już dawno byłbym pewien, że to zauważył. Ale to był Harry. Więc niczego nie mogłem być pewien. W tej chwili modliłem się jednak bardziej o to, by moje nieświadome oblizywanie warg i uchylanie ust, nie zwracało zbytnio uwagi Harry'ego. Ponieważ jeśli by to zauważył, mógłby zacząć zadawać pytania, a potem delikatnie mnie odrzucić, co by bolało. Oraz nie pozwoliłoby mi dotrzeć do sedna mojego wewnętrznego dylematu. Ale mógłby też odwzajemnić moje pragnienie. Tyle, że wtedy także nie miałbym czasu na rozwiązanie mojego problemu, ponieważ wtedy to ja musiałbym odrzucić jego. A to byłoby jeszcze bardziej bolesne.
Chęć pocałowania Harry'ego oraz jednoczesny wewnętrzny sprzeciw przed wykonaniem pierwszego ruchu były dla mnie uczuciem wcześniej niespotykanym i zdecydowanie niepokojącym. Przed podświadomym strachem wgłębiania się w ten problem moje rozważania zazwyczaj kończyły się w tym miejscu.
Tak też było i tym razem, kiedy Mimi leżała na moich kolanach; ja leniwie poruszałem dłonią po jej futerku, wpatrując się w jeden punkt i od czasu do czasu przyklaskując na moim ciele jeden z mocniej gryzących owadów. Spędzanie czasu poza domkiem nie było zbyt komfortowe, jednak wiedziałem, że wyjdzie mi ono na dobre, dlatego ostatnio starałem się to robić coraz częściej.
Moje przemyślenia przerwała Samantha, na której widok Mimi niemal natychmiast przewędrowała na jej kolana, lekko obejmując ją w pasie i wydobywając śmiech z jej malinowych ust.
- Hej – przywitała się cicho, posyłając mi przyjazny uśmiech i sprawiając, że moja niechęć do rozmów ustała choć na krótką chwilę.
Odpowiedziałem jej tym samym, starając się posłać równie sympatyczny uśmiech. Jednak miałem wrażenie, że nawet nie byłem w stanie podołać temu zadaniu. To także było frustrujące. Chciałem wtedy przeskoczyć do momentu, w którym mógłbym być tak czarujący jak oni.
- Malcolm opowiedział mi o tej sytuacji sprzed kilku dni – zaczęła ostrożnie, z cichym współczuciem powoli formującym się w jej tęczówkach. – O tym, co sprawiło, że uciekłeś do dżungli. – Ta wiadomość sprawiła, że moje serce zabiło nieco szybciej, ale równie szybko się uspokoiło. Ponieważ Samantha na pewno nie miała w zamiarze mnie umniejszać, ani lekceważyć moich uczuć, prawda? Mogłem być spokojny rozmawiając z nią. To było w porządku, że wiedziała. Wszyscy powinni wiedzieć o tej brzydkiej rzeczy, której się dopuściłem. Wszyscy. Ponieważ ostatecznie zasługiwałem na ich wewnętrzne współczucie do osoby, którą byłem. Ponieważ oni nie chcieliby być tacy jak ja. To dlatego w ich oczach zawsze było tyle współczucia.
- Okay – mruknąłem cicho, nie wiedząc co innego mógłbym odpowiedzieć, ani tym bardziej spodziewać się od tej rozmowy. Samantha patrzyła na mnie długo, dość nieodgadnionym wzrokiem. Miałem nadzieję, że nie powie już więcej na ten temat i że będziemy mogli się rozejść do naszych obowiązków. Nawet jeśli ja nie miałem tu żadnych obowiązków. Tak, to był jedynie kolejny powód do współczucia komuś tak żałosnemu jak ja.
- Nikt nie chciałby, żebyś stąd znikał – wyszeptała w końcu, tak cicho, jakby chciała przeprowadzić tę rozmowę jeszcze dyskretniej, niż sama obecność po środku dżungli jej na to pozwalała. Być może jednak mówiła tak cicho dlatego, że jej głos drżał, jakby nadmiar uczuć nagle ją osłabił, a ona sama bała okazać się tą słabość. I to także było dziwne. Bo nikt z nich nigdy nie ukrywał swoich słabości. Czy moja obecność sprawiała, że Samantha czuła, że musi ją ukrywać? Lub, co jeszcze ciekawsze, dlaczego wydawała się być rozemocjonowana moim losem, kiedy oczywistym było, że można było mi jedynie współczuć i liczyć, że się poprawię?
- Okay – powtórzyłem, spuszczając swoją głowę i próbując nie ośmieszyć się żadną niewłaściwą odpowiedzią. Widziałem, jak Samantha przygryzała swoją wargę, może nawet nerwowo, nim zbliżyła swoje ciało do mojego na powierzchni masywnego przewalonego drzewa, na którym siedzieliśmy.
- Jesteś ważny dla nas wszystkich. Jesteś częścią nas wszystkich, a my wszyscy jesteśmy częścią ciebie. – dodała cicho, ale z równą pewnością w głosie, układając swoją dłoń na moim przedramieniu i pozwalając Mimi odbiec w poszukiwaniu kolejnych nasion do obgryzania nocą i przeszkadzania w moim śnie. Teraz rozmowa z Samanthą stała się jeszcze bardziej osobista. A to nigdy nie wpływało dobrze na moje zdolności konwersacyjne.
- Nigdy nie będę częścią was. – odparłem, niemal oburzony takim tokiem myślenia. To nie było możliwe, że uważali mnie za jednego z nich. Nigdy nie będę tak cudowny, jak oni. Na pewno nie byłem taki teraz. - Nigdy nie będę taki. – wyjaśniłem, wpatrując się w delikatną, opaloną dłoń Samanthy owiniętą wokół mojego ramienia, która w pokręcony sposób pozwalała mi zachować spokój i równowagę wewnętrzną. A jej bliskość – w odróżnieniu od większości innych nie-seksualnych bliskości, jakich doświadczałem – nie sprawiała, że czułem się niekomfortowo.
- Jaki? - powtórzyła za mną, najwyraźniej zdezorientowana.
- Jaki? – zapytałem, śmiejąc się sucho na wieść, że Samantha nie wiedziała nawet, o czym mówiłem. - Taki dobry. Taki cierpliwy. Taki piękny i-i kochający, jak wy wszyscy jesteście. – Z trudem przełknąłem ślinę.
- Ale ty już jesteś tymi wszystkimi rzeczami, Louis. – odpowiedziała niemal z desperacją w głosie, obejmując mnie swoim ramieniem w pasie i automatycznie będąc jeszcze bliżej mnie. Czułem, że w takiej bliskości jej słowa były jeszcze bardziej autentyczne, niż byłem wówczas skłonny uwierzyć.
- Wcale nie – wyszeptałem, przecząco kręcąc głową i próbując powstrzymać łzy. – Odkąd tylko postanowiłem tutaj zostać, marzę o tym, by już odejść. – Mój drżący głos zdradzał większą wrażliwość mojej duszy, niż chciałem w rzeczywistości ukazać. - Bo w dniu, w którym postanowiłem zostać, wszystko zniszczyłem.
- Nic nie zniszczyłeś, skarbie. – W jej oczach też były łzy, a odwieczna czułość w jej kojącym głosie sprawiała, że czułem się jeszcze wrażliwszy niż kiedykolwiek wcześniej. Pieprzone działanie dżungli. – Powiedziałeś to, bo jesteś człowiekiem. Tak samo, jak Malcolm był tylko człowiekiem te siedem lat temu. Ale wcale nie chciałeś go skrzywdzić. Nie chciałeś go zranić.
- Wtedy chciałem go zranić – wyznałem, czując uciążliwą gulę w gardle, rosnącą wraz z każdym kolejnym słowem. – Pamiętam, że chciałem go nawet uderzyć. Pamiętam, że chciałem go zranić. Chciałem to zrobić. Wy nigdy byście nie chcieli nikogo zranić.
- Wszyscy czasem chcemy kogoś zranić. – Jej oczy były szeroko otwarte, a słowa tak szczere, że moje serce wydawało się nasiąkać każdym jej słowem. – Ale chodzi o to, by ostatecznie się powstrzymać.
- Ja nie umiem się powstrzymać.
- Powstrzymałeś się przed uderzeniem go – zauważyła. – Możesz powstrzymać się przed wszystkim, Louis. Możesz nauczyć się wszystkiego, czego tylko chcesz. Możesz być tym, kim tylko chcesz. – Samantha utrzymywała wtedy swoje słowa w racjonalnym i cierpliwym tonie, choć drżący głos i lśniące oczy ją zdradzały i to sprawiało, że trudno było mi się skupić i zrozumieć jej słowa, które wtedy wciąż były dla mnie jedynie abstrakcyjnym zlepkiem informacji. - Nasze emocje są dokładnie takie same, jak twoje. Też jesteśmy zazdrośni, zirytowani, zmęczeni i zdenerwowani. Nie jesteśmy lepsi od ciebie. Bo zawsze możesz nauczyć się obracać te emocje na swoją korzyść, w co tylko chcesz. Tak, by nie ranić innych. Ja właśnie staram się to robić, ale też ciągle się uczę. I ta nauka nie sprawia, że jestem gorsza, tak samo jak twoja nauka też nie sprawia, że ty jesteś gorszy. – wytłumaczyła z przekonaniem w głosie. Jej dłoń, wciąż owinięta wokół mojego ramienia, masowała je teraz nieświadomie pionowymi, ciepłymi ruchami. - Też czasem myślę, że nigdy nie będę tak spontaniczna, ani zabawna jak Amy. I mogłabym się tym dołować każdego dnia... ale zamiast tego oddaje jej moją głupią zazdrość w miłości. Bo nie mogę zmienić swoich emocji, ale mogę kontrolować to, co z nimi robię. I wtedy wszystko jest w porządku. Bo Amy też czuje się zazdrosna o moją ciemną karnację, albo siłę mojego spokoju. Ale ona też oddaje mi to w miłości. Nikt nie jest lepszy, ani gorszy. Wszystko zależy od tego, jak ty siebie widzisz. Od tego, jak ty chcesz kierować swoimi emocjami. Od tego jakim człowiekiem ty, a nie ktoś inny, postanowisz być. Nie jesteś gorszy – powtórzyła z przekonaniem, patrząc prosto w moje oczy.
- Naprawdę też czujesz zazdrość? I złość? – dopytałem, czując się zupełnie odsłonięty i wrażliwy na każde słowo wypływające z jej ust. I paradoksalnie, być może dlatego, zignorowałem większą część jej wpowiedzi, głupio uczepiając się tego, co oczywiste. - Naprawdę?
- Oczywiście, że tak – potwierdziła od razu, obejmując moją twarz w swoich dłoniach i przecierając moje łzy z policzków. – Jestem tylko człowiekiem. Takim samym jak ty.
Pokiwałem wtedy głową zamaszyście, bardziej dlatego, by wmówić samemu sobie, że jej słowom można było zaufać, niż dlatego, że wtedy już jej uwierzyłem. Kilka kolejnych łez wypłynęło z moich oczu jedynie z powodu mojej krótkiej myśli o Harrym. Bo czemu ostatecznie wszystko sprowadzało się do niego? Czy on był tak naprawdę istotą naszej rozmowy? Czy Samantha widziała tę żałośność? Fakt, że tak naprawdę wszystkie moje myśli i pytania rodziły się w regionie moich myśli o prozaicznej nazwie Harry?
- Myślisz, że zasługuję na Harry'ego? – zapytałem cicho, niepewny czy chcę usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Spuściłem swoje spojrzenie, mocno przegryzając wargi.
- To nieważne, co powiem – odpowiedziała z cichym śmiechem, który sprawił, że przez chwilę poczułem się głupio. - Jesteś dla niego jak-jak słońce na niebie... jeśli kiedykolwiek byś na niego nie zasługiwał dżungla sama usunęłaby cię z jego drogi.
- A-a Harry? – dopytałem nie rozumiejąc. - Nie usunąłby mnie z drogi?
- Harry chyba nigdy nie byłby w stanie stwierdzić, że ktoś na niego nie zasługuje. I słusznie. Myślę, że każdy człowiek zasługuje na szansę.
- Ja wykorzystałem już swoją szansę. – zauważyłem posępnie, próbując nie rozważać jak wiele szans tak naprawdę już wykorzystałem.
- Szansa się nie skończy, aż Harry uzna, że się skończyła.
- Komuś kiedyś skończyła się szansa u Harry'ego? – Zadałem tamto pytanie bardziej retorycznie, aniżeli spodziewając się odpowiedzi. Jednak nawet otrzymując ją ostatecznie, poczułem dziwny ucisk w sercu.
- Nigdy. – Ponieważ Harry wydał mi się wtedy być jeszcze bardziej kimś, kim ja nigdy nie będę.
- Więc skąd będę wiedzieć, czy ja zasługuję? – Spojrzałem na nią niemal desperacko, pragnąc otrzymać jakąś oczywistą odpowiedź i wiedzieć ostatecznie, czy uśmiechanie się do Harry'ego na pewno nie szkodziło archetypowej równowadze wszechświata.
- Nie będziesz wiedzieć, Louis. Nigdy nie będziesz tego wiedzieć. Bo to nie jest wcale istotne.
- Nie muszę zasługiwać? – dopytałem cicho, czując się zupełnie zdezorientowanym.
- Nie – potwierdziła, jej spojrzenie ponownie wypełniło światło i pewny rodzaj nadziei, która podświadomie wydawała się sprawiać, że jej wierzyłem. - Wystarczy, że będziesz sobą.
- To naprawdę okay, kiedy jestem sobą? – Ta wizja wciąż wydawała się nieprawdopodobna.
- To bardziej niż tylko okay, słońce – zapewniła mnie z małym uśmiechem na ustach ozdobionych lśniącą łzą, która się na nich zatrzymała, przyciągając mnie lekko do swojego boku i masując moje plecy w niemal pocieszającym geście.
- Myślisz, że Harry się wtedy na mnie zawiódł? – Odpowiedź na to pytanie także zajęła jej chwilę.
- Myślę, że obecnie bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z tego, dlaczego zrobiłeś to, co zrobiłeś. – odparła, milknąc na kolejną chwilę i dodając z pełnym przekonaniem, niemal takim które przekonało i mnie: - I myślę też, że to kim jesteś, nigdy nie mogłoby go zawieść.
Więc może pewność w jej głosie, a może esencja i znaczenie całej tej rozmowy sprawiły, że coraz bardziej zaczynałem im wierzyć. Coraz bardziej zaczynałem wierzyć w siebie.
- Zawieść kogo? – Głos Harry'ego wydawał się być wtedy (paradoksalnie – bo przecież normalnie podskoczyłbym ze strachu na myśl, że ktoś słyszał taką rozmowę) kojący. Niemal od razu na jego widok wstałem; tylko trochę z powodu niepokoju przed tym, że usłyszał naszą rozmowę, a bardziej dlatego, że jego bliskość w tej chwili wydawała się po prostu odpowiednia. - Wszystko dobrze? Czemu płaczesz? – zapytał zmartwiony, zbliżając się do mnie i ostrożnie sięgając dłońmi do moich policzków.
Pokręciłem jedynie głową, nie wiedząc nawet co miało to oznaczać, jednocześnie lgnąc do dotyku dłoni Harry'ego na mojej skórze. Był on dla mnie tak uśmierzający w tamtej chwili, że kilka sekund później po prostu wtuliłem się w ciało Harry'ego, wdychając zapach jego potu i niemal czując jego smak, który w dżungli wydawał się być słodki; jak hurma. Lub może po prostu dżungla pozwalała mi czuć to, co akurat chciałem poczuć. Poczułem też (choć miałem nadzieję, że tym razem autentycznie) jak Harry odwzajemnia mój uścisk niemal od razu, otaczając mnie, niemal ochronnie, swoimi ramionami, nie zadając żadnych niewygodnych pytań i oferując jedynie swoją bliskość.
– Sam... ty też? – Usłyszałem jego cichy głos nad sobą. Widziałem jak patrzył na Samanthę z niemal rozczulonym, ale wciąż trochę smutnym uśmiechem, po czym przywołał ją dłonią bliżej nas i mocno, a zarazem delikatnie przyciągnął ją w swoje ciepłe ramiona. – Potrzebujecie trochę miłości na pocieszenie – wyszeptał, zostawiając mały pocałunek na głowie Samanthy. Na chwilę wstrzymałem swój oddech kiedy po kolejnej sekundzie jego usta przyległy do mojej skroni. Małe rozbawione i wypełnione czułością światełko wydawało się przepłynąć przez moje ciało.
Uścisk Harry'ego zawsze był ciepły i miękki, mimo że jego nagi, naturalnie umięśniony tors był tarczą, która to ciepło wytwarzała. Myślę, że wibracja jego duszy sprawiała, że wszystkie uściski były po prostu miłe. O wiele cieplejsze i milsze niż te w Londynie. Częścią niezwykłości tego uścisku było też to, że Harry nie oczekiwał wyjaśnień naszych łez, a jedynie zaoferował swoje bezinteresowne pocieszenie. Czułem się bezpiecznie, wiedząc że ktoś oferował mi bliskość bez oczekiwania, że także jestem mu coś winien w zamian.
- Za dwie godziny będzie zachód, więc pomyślałem, że wespniemy się na korony drzew i spojrzymy na dżunglę z góry – zaproponował po kilku minutach, wciąż nie tracąc entuzjazmu. Zauważyłem, że Harry nigdy nie przerywał uścisków pierwszy, a ponieważ Samantha nieco oddaliła się od Harry'ego, ja także odsunąłem się nieznacznie, próbując pozbyć się pragnienia pozostania w tej pozycji na trochę dłużej.
- Świetny pomysł. – Samantha wydawała się być tak samo podekscytowana tym pomysłem jak Harry. Oboje spojrzeli na mnie wyczekująco z iskrzącymi się podekscytowaniem oczami. – Nie wiem jak to się stało, że jeszcze nigdy tego nie robiliśmy razem. Widok jest cudowny, Louis.
- Ja... trochę się boję – wyznałem, z lekkim niepokojem spoglądając na otaczające nas drzewa i nie wyobrażając sobie w żaden sposób wspinanie się na ich czubek.
- Kilkaset metrów stąd mamy specjalne drzewo do wspinaczki. Zawsze się na nim wspinamy i jeszcze nikt nigdy nie spadł – wytłumaczyła Samantha z widoczną determinacją w oczach.
- Będziemy cię asekurować z każdej strony. Razem z Mimi – dodał Harry z małym rozbawionym uśmiechem, który chwilę potem zamienił się w bardziej czuły i zachęcający. – Obiecuję, że będziesz bezpieczny – zapewnił mnie.
- Nie możecie mi obiecać czegoś takiego – zauważyłem, wysilając się na krótki śmiech, choć tak naprawdę wciąż czułem niepokój na myśl o wspinaczce po amazońskim drzewie o wysokości kilkunastu metrów – to niemal tyle co dwukrotna wysokość mojego rodzinnego domu w Londynie. Niemożliwym było wspiąć się na coś takiego.
- Możemy – odparł Harry, ostrożnie owijając swoją dłoń wokół mojej. – Obiecuję ci, że będziesz bezpieczny.
- Uh – westchnąłem, wiedząc że tak naprawdę byłem już na przegranej pozycji. – Czy to na pewno jest tego warte? – zapytałem, spoglądając na nich w powątpiewaniu.
- Nawet nie wiesz jak bardzo – wyszeptał Harry mocniej ściskając moją dłoń w tej swojej. Spojrzałem na Samanthę, która posyłała mi jedynie ten sam podekscytowany uśmiech, co wcześniej, który sprawiał, że niemożliwym było odmówienie ich propozycji, na którą zgoda sprawiała im tyle radości.
- W porządku. – przytaknąłem ostatecznie, widząc rosnące uśmiechy na twarzach moich przyjaciół.
Harry spojrzał wtedy na mnie wzrokiem pełnym takiego zachwytu i wdzięczności, jakby ukazał mu się właśnie anioł. To było miłe, choć jak zawsze – przytłaczające.
Po kilku sekundach marszu w stronę wspomnianego drzewa moje i Harry'ego złączone dłonie, rozdzieliły się naturalnie, ponieważ z wiadomych przyczyn utrudniały nam poruszanie się. Jednak wciąż szliśmy obok siebie podczas gdy Samantha dogoniła Amy i Malcolma, którzy dość niespodziewanie wyłonili się z dżungli. Była to więc idealna okazja na to, by zakończyć moją fazę bycia cichym poprzez dopytanie Harry'ego o sytuację z Malcolmem, jednak wraz z tą myślą objął mnie niepokój i poczucie winy, z którego niemal zdołałem się wyleczyć. Jednak przebyta przed chwilą rozmowa z Samanthą dodała mi wtedy nieco pewności, która sprawiła, że zadanie tego pytania wydało się wtedy łatwiejsze.
- Czy... - zacząłem cicho, przelotnie spoglądając na Harry'ego i widząc jego natychmiastowe uważne spojrzenie. – Czy ty i Malcolm już... rozmawialiście? O wszystkim?
- Tak. – Przytaknął, zwalniając nieco kroku i zbliżając się do mnie. – Wciąż nad wszystkim pracujemy... ale jest lepiej. Kiedy mówimy teraz o swoich szczerych odczuciach. Jest trudno, ale jest lepiej.
- Cieszę się – odparłem zupełnie szczerze, starając się nie myśleć teraz o moich czynach i napawać się świadomością, że Harry czuje się lepiej, że ufa Malcolmowi i że pracują nad swoją przyjaźnią, pomimo mojej bezmyślnej ingerencji w ich sytuację. - Zasługujecie na to. Bardziej niż ktokolwiek inny. – Harry zbliżył się do mnie i przyciągnął do swojego boku, krótko przytulając.
- Dziękuję – wyszeptał z wdzięcznością wypełniającą jego głos.
W tej samej chwili dotarliśmy do miejsca, w którym Amy, Samantha i Malcolm patrzyli jedynie na nas wyczekując i podekscytowani czekali na mój pierwszy krok. Droga na szczyt była długa i skomplikowana. Za mną wspinał się Harry i Malcolm (co było nieco niekomfortowe zważając na moje powolne tempo i żabie, zdecydowanie ośmieszające mnie odruchy). Nade mną była Mimi, która już dawno dotarła na sam szczyt (miałem wrażenie, że wspinając się po gałęziach z jej ust wydobywał się prześmiewczy, ale przy tym i uroczy śmiech. Wszyscy odpowiedzieli jej na to krótkimi i nieznanym mi dotychczas rozbawionymi krzykami, na które Mimi odpowiedziała kolejnymi skrzeczącymi dźwiękami i pognała jeszcze wyżej w górę) oraz Amy i Samantha, które powoli mnie instruowały i wręcz z onieśmielającą mnie dokładnością tłumaczyły jak ułożyć moje ciało na poharatanych, czasem zdecydowanie zbyt wiotkich, gałęziach, by nie ześlizgnąć się w dół. Czułem ciągłą obecność Harry'ego tuż za mną, co znacznie dodawało mi pewności i poczucia bezpieczeństwa. Raz bowiem ześlizgnąłem się dość niebezpiecznie, od razu zaciskając swoje oczy w strachu, że zaraz upadnę, jednak silne ramiona Harry'ego przytrzymały moje pośladki i pomogły mi ostrożnie powrócić na miejsce.
- Mówiłem, że będziesz z nami bezpieczny – powiedział, ostrożnie asekurując mnie jeszcze przez chwilę i posyłając mi uśmiech.
- Jeszcze jeden taki incydent i schodzę – oświadczyłem zupełnie poważnie, próbując otrząsnąć się po przeżytym szoku.
W drodze na górę mijaliśmy przewieszone przez gałęzie korzenia epifitów, porosty i pnącza o rozmaitych kształtach i kolorach (przy jednym wszyscy ostrzegli mnie przed przypadkowym dotknięciem rośliny, co w tamtej chwili jeszcze bardziej podsyciło mój strach). Ulatniał się on jednak powoli wraz z coraz częstszymi promieniami słońca padającymi na moją twarz, zapachem owoców, rosnących tu tak gęsto jak w żadnej innej dolnej części dżungli, papug oraz małpek, głównie gibonowatych, których bliska obecność chwilami sukcesywnie odciągała mnie od uważnego wspinania się.
Ze względu na tę zniewalającą różnorodność dżungli, której przez wszystkie wcześniejsze dni nie byłem w stanie nawet poznać, ledwo zakodowałem moment, w którym ostatecznie znalazłem się na szczycie drzewa. Amy poleciła mi na której gałęzi będzie najwygodniej usiąść, więc zrobiłem to o wiele mniej martwiąc się teraz o bezpieczeństwo, ponieważ myśl ta łatwo rozpłynęła się na tyle mojego umysłu w obliczu tak zniewalającego widoku.
Objęcie wszystkiego moim spojrzeniem zajęło mi kolejnych kilkadziesiąt sekund, w których moje usta rozdziawione w niedowierzaniu ośmieszały bezwzględnie moje rzekomo niewrażliwe na dobra natury ego. Wtedy Harry pewnie złapał za moją dłoń, posyłając mi ciepłe spojrzenie i po raz kolejny upewniając mnie w tym, jak amazońska gałąź na wysokości kilkunastu metrów, była stokroć razy bezpieczniejszym schronieniem w porównaniu do choćby chwili na zakurzonej, zabetonowanej, wypełnionej klaksonami i krzykami, ulicy Londynu.
- Miałeś rację – wyszeptałem, rozglądając się wokół i czując łzy napływające do moich oczu, choć jednocześnie starałem się sobie wmówić, że były one jedynie wynikiem wiejącego tu wiatru i oślepiającego zachodzącego słońca, które tak rzadko widziało się będąc u podnóży dżungli. Pewnie one także miały swój udział w moim łzawym wzruszeniu, jednak obecnie jestem skłonny stwierdzić, że były one bardziej wynikiem mojego niepojętego dotychczas zachwytu nad czymś tak zwykłym – mógłbym jeszcze kilka tygodni temu stwierdzić – jak obszar wypełniony najzwyklejszymi drzewami.
W koronach drzew jest jaśniej. Słońce smaga twoją skórę, mniej inwazyjnie niż nad rzeką, a wszystko inne wydaje się lśnić w intensywnej światłości dnia. Jest sucho. Pot wyparowuje, a faktura skóry przyjmuje swoją odwieczną formę chropowatości. Jest też chłodniej. Wiatr delikatnie powiewa, poruszając kosmykami włosów i pozwalając odczuć jego życiodajną wibrację.
Dźwięków jest tyle samo. Ale kardynalną różnicą jest fakt, że tutaj widzisz źródło niemal każdego dźwięku. Śpiew ptaków, krzyki małp, szum miliona liścia poruszających się na wietrze i wprawianych w ruch przez tysiące okazów natury. I co najciekawsze, a przy tym – w porównaniu do tego wszystkiego – tak nieprawdopodobnie teraz nieistotne, widoczny był tu także ślad cywilizacji.
- Samolot – wyszeptałem, widząc biały pas ciągnącej się smugi kondensacyjnej na błękitnym sklepieniu nieba i słysząc charakterystyczny szum. Gdy uniosłem głowę, pierwszym uczuciem jakiego doświadczyłem było zaskoczenie. Ponieważ po tylu dniach w dżungli wydawałem się kompletnie zapomnieć o tym, że ludzie poza Amazonią wciąż żyli swoim codziennym, dwudziestopierwszowiecznym życiem. Potem poczułem zachwyt, ponieważ przypomniały mi się wszystkie te momenty, w których jako dziecko wpatrywałem się w przelatujące samoloty, marząc by pewnego wsiąść do któregoś z nich i spojrzeć na świat z góry. Potem poczułem ulgę, która była dość tajemnicza. Może po prostu poczucie wolności, które wynikało z siedzenia na szczycie Amazonii i odczuwanie cudu natury i miłości ludzi wokół mnie, rzeczywiście było czymś piękniejszym, o wiele bardziej anielskim, niż to co kiedyś uważałem za odpowiednik cudu.
- To akurat nie nowość dla ciebie – zauważył z lekko rozbawionym uśmiechem Harry, jednak jego wyraz twarzy wciąż pozostawał rozczulony. Jeśli na świecie istniałoby uczucie wyrażające przesyt ciepłem i dotykiem drugiej osoby, już dawno czułbym się nad wyraz przepełniony czułością Harry'ego. Ale do tej pory nie poczułem nic takiego, więc najwyraźniej mogłem założyć, że nie da się podarować zbyt dużej ilości ciepła drugiej osobie. Może to, co podarowywał mi Harry to wciąż było za mało? I jeśli tak, to jak bardzo ja sam musiałbym zmienić swoje zachowanie, by dosięgnąć standardu, który wytworzyła dla nas natura?
- Tak – przytaknąłem, uświadamiając sobie jak śmiesznie musiało wyglądać moje zachowanie z perspektywy kogokolwiek, kto wiedział, jak wcześniej wyglądało moje życie. - Ale... to dziwne. Tuż nad nami lecą normalni ludzie, którzy zapewne zabookowali sobie wakacje na plażach Meksyku, albo tydzień w hotelu Plaza w centrum Manhatanu, czy coś w tym stylu. A wy-my żyjemy tutaj tym życiem. I oni nawet nie wiedzą, że pośród koron amazońskich drzew właśnie siedzi pięciu dzikusów, którzy gapią się na nich.
W reakcji na moje słowa wszyscy wybuchli szczerze radosnym śmiechem. Wtedy to przypomniałem sobie także o ich obecności, ponieważ dotychczas widok Amazonii pochłonął moje spojrzenie na tyle, że jedynie dotyk dłoni Harry'ego przypominał mi o otaczającej mnie miłości.
- Chcę zostać tu na zawsze – wyszeptałem przymykając swoje ciepłe od padającego słońca powieki i wdychając rześkie powietrze. Czułem jakbym właśnie podarowano mi nowe życie.
Spędziliśmy w tym miejscu kolejne kilkadziesiąt minut, rozmawiając cicho, choć w większości napawając się jedynie widokiem i uczuciem ciepła zachodzącego słońca na naszych twarzach. Dłoń Harry'ego wciąż była złączona z tą moją i był to pierwszy raz kiedykolwiek, kiedy nasz dotyk nie był splątany w słonym pocie i wilgoci, która była normą w niższych partiach dżungli. Tu panowało rześkie powietrze, pot wyparowywał, a na jego miejsce wstępowała przyjemna bryza wilgotnego powietrza połączonego z naturalnym ciepłem. Po raz pierwszy więc mogłem poczuć fakturę jego skóry nieoblepioną potem, suchą, ale wciąż ciepłą. Przestałem zupełnie zwracać uwagę na pot już po pierwszym w dniu w dżungli i nie był on w istocie przeszkodą. Jednak trzymanie Harry'ego za rękę w suchych warunkach wydawało się być niemal cudem, nowym doznaniem, które zasługiwało na specjalne zapieczętowanie go w pamięci.
Kiedy słońce coraz bardziej chyliło się ku horyzontowi, musieliśmy wracać do domku, nawet jeśli żadne z nas – w szczególności ja – nie chciało tak naprawdę wracać. Wtedy zamarzyłem nawet przez chwilę, by zamienić się w małpkę. Mógłbym spać na tym drzewie bez strachu, że zaraz spadnę lub umrę z innego bardziej bolesnego bądź jadowitego powodu. Może byłbym szczęśliwszy.
Po drodze jedliśmy jeszcze trochę owoców, a z małych zapasów w domku złapałem garść fasoli, nim wykończony podróżą w korony drzew, opadłem na materac z wydechem pełnym ulgi. Zasnąłem niemal od razu; zanim puszczę zdążył nawet pochłonąć mrok. Ale kilka godzin później obudziłem się, czując ciepłe ciało Harry'ego obok mojego i nie widząc nic poza ciemnością.
- Gdzie byłeś? – zapytałem zachrypniętym głosem, dopiero potem orientując się, że przecież Harry prawdopodobnie spał i mogłem go właśnie bezmyślnie obudzić. Jednak ku mojej uldze, poruszył się na dźwięk moich słów i nabrał głębszego oddechu zanim odpowiedział.
- Przecież byłem tu cały czas. – Czułem mały uśmiech w jego głosie.
- Ale wszedłeś do domku później. Nie ze mną – zauważyłem, wiedząc że ta rozmowa i tak nie miała zbyt wiele sensu, jednak w jakiś sposób nie chciałem jej kończyć.
- Jeszcze chwilę rozmawiałem z Malcolmem – wyjaśnił cicho; jego głos był zachrypnięty od snu i to wtedy pomyślałem, że niezbyt miłym było przytrzymywanie Harry'ego w tej bezsensownej rozmowie, kiedy miał coś o wiele ważniejszego na głowie. Sen. – A potem przyszedłem tutaj.
- Mhm – przytaknąłem sennie. – Przepraszam, że cię obudziłem. Już możemy iść spać i będę cicho, obiecuję.
- W porządku – odparł szeptem Harry. – Ale nie obudziłeś mnie. Nie mogłem zasnąć. – wytłumaczył, wyraźnie uspokajającym tonem.
- Oh. – Do tej pory byłem wręcz pewien, że problemy ze snem w dżungli zdarzyć się mogły jedynie nowicjuszowi, który uciekł od cywilizacji. - Czemu? Ty nie miewasz problemów ze snem.
- Po prostu... myślałem. Nic wielkiego. To było przyjemne, poleżeć i pomarzyć. – Tak. To rzeczywiście było przyjemne. Może dżunglowi ludzie rzeczywiście nie miewali problemów ze snem. - I posłuchać jak chrapiesz – dodał z cichym parsknięciem na końcu, które normalnie uznałbym za urocze, ale wówczas sprawiło, że zrobiło mi się trochę przykro. Moje siostry nigdy nie mogły zasnąć przez moje chrapanie i zawsze wyszukiwały w internecie różnych sposobów na to, by się go pozbyć, ale nic nie działało. Zawsze bałem się, że kiedy już znajdę odpowiednią osobę na całe życie, ona odmówi mi choćby spania w jednym łóżku.
- Hej, to mój największy kompleks – odpowiedziałem, próbując zachować rozbawiony ton, choć dobrze wiedziałem, że Harry był w stanie poczuć niechciane zranienie w moim głosie. - Proszę, nie wypominaj mi tego.
- Nigdy bym ci nie wypomniał czegoś takiego, Lou – odpowiedział zupełnie poważnie; zmartwienie słyszalne było w jego głosie.
- Lou? – powtórzyłem, nieświadomie oblizując swoją wargę i próbując zapomnieć o przedsekundowej fali ciepła, która rozeszła się w moim ciele z powodu tego, jak nazwał mnie Harry.
- Nie lubisz tego? – zapytał, ponownie zmartwiony.
- Nie, w porządku – uspokoiłem go z pewnością. - Po prostu... nikt mnie tak nie nazywał od podstawówki.
- Czemu? – Jego bezwstydna dociekliwość paradoksalnie sprawiała, że łatwiej było mi mówić mu o wszystkim, o co zapytał. Może to dlatego, że bez tego sztucznego stereotypu granicy w ludzkich rozmowach, nic tak naprawdę nie wydawało się obce drugiej osobie.
- Bo zawsze chciałem zgrywać silnego i dorosłego. Nie chciałem żadnych zdrobnień. Ale teraz nie chcę już zgrywać dorosłego. Jestem w końcu dorosły w każdym tego słowa znaczeniu... a marzę, by znów być dzieckiem.
- Możesz być dzieckiem – zapewnił mnie cicho Harry. – Ja wciąż nim jestem. Nigdy się tego nie wyrzeknę na rzecz bycia poważnym dorosłym.
- Możemy być razem dziećmi? – zapytałem niepewnie, brzmiąc tak niewinnie jak dziecko, którym - o ironio - właśnie chciałem zostać. Może to rzeczywiście było tak proste. - Przyjaciółmi z piaskownicy?
Harry zachichotał cicho, najwyraźniej tak samo rozczulony tą perspektywą, jak ja.
- Tak – wyszeptał. – Bądźmy.
I w jakiś sposób poczułem się wtedy bezpiecznie. Bo czy było coś bardziej podnoszącego na duchu, niż oficjalne oświadczenie przez Harry'ego, że jesteśmy przyjaciółmi oraz przyzwolenie na zachowywanie się jak pięknie naiwne i radosne dziecko bez tłumaczenia się?
Po kilku minutach ciszy, w której podświadomie bałem się zasnąć pierwszy, tak by Harry nie musiał słuchać mojego chrapania, Harry odezwał się po raz kolejny.
- Mogę się do ciebie przytulić? – To pytanie było dla mnie dość emocjonujące na wiele sposobów; nawet jeśli racjonalność tej emocjonalności nie była zbyt jasna. Bo dlaczego Harry chciał się przytulić akurat dziś? Bo uznał, że nasza przyjaźń jest już na etapie, w którym przytulanie w łóżku jest akceptowalne? Bo po prostu potrzebował bliskości, czy dlatego, że poczuł, że ja jej potrzebuję i że jeśli jej nie dostanę, to wkrótce odbije się to na nim? I dlaczego o to pytał, zamiast po prostu to zrobić? Bał się, że mógłbym go odepchnąć? Bał się, że źle to zinterpretuję, a jeśli tak, to co było jego kryterium prawidłowo i nieprawidłowo rozumianego pytania? I dlaczego nie zapytał po prostu „czy możemy się przytulić", tylko „ czy ja mogę się przytulić do ciebie"? Uznał, że ja nie chciałbym go przytulić? Bał się, że nie będę chciał, albo uznam to za zbytni wysiłek?
Dlaczego przytulanie Harry'ego w ogóle było taką wielką sprawą?
- Tak – wykrztusiłem ostatecznie, nie wiedząc jak inaczej mogłaby brzmieć moja odpowiedź.
Więc już po chwili Harry powoli się do mnie przysunął. Jego gładka, aksamitna skóra przylegała do mojej, ciepłe ramię owinięte było wokół mojego torsu a czoło delikatnie oparte o moje ramię.
- Możemy tak spać, proszę? – Nadzieja osiadła na jego zachrypniętych słowach.
- Nie musisz mnie prosić – odparłem równie cicho, nie chcąc zakłócić intymności tej sytuacji i pewnie owijając swoje ramię wokół jego talii. - Czuję się wtedy dziwnie... jakbym nie był wystarczający. Jakbym nie dawał ci wystarczająco w stosunku do tego kim dla siebie jesteśmy.
A kim jesteśmy? Sam przecież nie wiedziałem, a zabrzmiało to co najmniej dwuznacznie. Miałem ochotę dać sobie z liścia, nim sobie przypomniałem, że to Harry... że nie ma możliwości, by ta rozmowa potoczyła się w złym kierunku. Z Harrym każda rozmowa była bezpieczna. Prawda?
- Przepraszam, nie chciałem byś się tak poczuł – odpowiedział z wyrzutami sumienia słyszalnymi w jego głosie, kiedy jego ciepłe wargi ocierały się o moją skórę. Po kilku sekundach dopytał cicho: - A kim dla siebie jesteśmy?
- Nie wiem. – Zastanawiałem się przez chwilę, próbując nie zatonąć w bagnie, w które sam się wkopałem. - Kimś bliskim. I dobrym.
- Tak – Przytaknął delikatnie, układając swoją dłoń płasko na moim brzuchu. - Jesteś dla mnie dobry. Nikt nie był dla mnie tak dobry jak ty. – Jego palce zataczały delikatne kółeczka na mojej skórze pokrytej materiałem koszulki. Czułem małe drobinki iskierek ulatujące z jego palców.
- Nie mówisz poważnie. – odparłem lekko zaskoczony jego odpowiedzią, zbyt szybko by pomyśleć o tym, co mówię i o tym, że nie powinienem był tego robić po dzisiejszej rozmowie z Samanthą. - Co z Amy, Sam i Malcolmem? Oni byli z tobą zawsze, są lepsi niż ja.
- Nikt nie jest od nikogo lepszy, w porządku? Nikt – odpowiedział tak pewnie, że aż poczułem, jak mięśnie jego twarzy się napinają (jednak w inny sposób niż wtedy, kiedy tego jednego razu był na mnie rzeczywiście zły) - Chodzi mi o to, że z tobą jest inaczej.
- Jak inaczej? – zapytałem trochę skonfundowany, a trochę zdając sobie jednak sprawę z tego, jak bardzo inne to wszystko w istocie było.
- Nie wiem – Wzruszył ramionami, zbliżając się do mnie i wtapiając swoją twarz w moje ramię. - Ale jest inaczej.
Może Harry miał rację. Może z nami rzeczywiście było inaczej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro