rozdział 12
nie poszukuj miłości tylko nią bądź
Wystarczyło jedno uroczo błagalne spojrzenie Harry'ego, bym dołączył do niego na podłodze, pomimo mojego złego samopoczucia. Położyłem się obok niego, wzdychając trochę z ulgi, a trochę ze zmęczenia, które w przeraźliwy sposób objęło moje ciało z powodu najzwyklejszej zmiany swojej pozycji.
Choć przyczyna mojego zachowania była mi wówczas nieznana, to moje ciało wylądowało tak blisko Harry'ego, że nasze ramiona dotykały się lekko, kiedy leżeliśmy obok siebie. Dokładnie nad naszymi głowami wisiały dzwoneczki wietrzne, które ze spokojem na twarzy obserwował Harry i których ja sam nie mógłbym teraz zignorować. Moje spojrzenie wylądowało na nich z zaciekawieniem. Wcześniej nie zwracałem zbytniej uwagi na ich obecność, ale teraz dźwięki ich cichego brzęczenia wydawały się być najbardziej anielskimi, jakie było mi dane usłyszeć w swoim życiu.
- Są od mojej mamy. Dostałem je od niej na swoje osiemnaste urodziny. – wytłumaczył cicho Harry, uśmiechając się delikatnie pod nosem, nim spojrzał na mnie przelotnie i kontynuował. – Kilka dni później umarła.
W reakcji na jego słowa pokiwałem jedynie głową w zrozumieniu, nim zmarszczyłem brwi w nagłym olśnieniu i oczywistym zdezorientowaniu. Co?
- Twoja mama umarła? – powtórzyłem za nim z niepewnością w głosie. Nie miałem odwagi podnieść się do siadu i odpowiednio na niego spojrzeć. Tak, jak by to zapewne zrobił on.
- Tak. W wypadku samochodowym.
- Przykro mi – odpowiedziałem niemal automatycznie, czując napływ bólu w moim własnym sercu.
- Już zapomniałeś o naszej rozmowie? – zapytał z udawanym zawodem i wyczuwalnym uśmiechem w głosie. To wciąż było dla mnie dezorientujące. Nie mogłem do końca przyjąć do świadomości radości z czyjegoś odejścia.
- Nie jest ci przykro, że twoja mama odeszła? – zapytałem, z dozą autentycznej ciekawości. Ta niewrażliwość na odejście członka jego rodziny trochę zmieniła obraz Harry'ego w moim umyśle.
- Bardzo za nią tęsknie, to jasne – odparł niemal od razu z refleksją w głosie. Jakby właśnie wspominał dobre chwile ze swoją mamę, przez co w jego słowach wciąż był wyczuwalny delikatny uśmiech. – Ale jednocześnie wiem, że jest dobrze. Czuję jej ciepło w moim sercu. Każdego dnia. Będąc w dżungli, to wydaje się nawet lepsze, niż ciągła tęsknota za kimś tak istotnym, kto z jakąś nadzieją czekałby na mnie na drugim końcu świata. Teraz nie ma jej tam, tylko tu – wyszeptał, wskazując swoim palcem na dzwoneczki wietrzne, które rozbrzmiewały cicho nad naszymi głowami.
- Ah. – Przytaknąłem jedynie, czując jak na moje usta bezwiednie wstąpił uśmiech. Momentalnie poczułem napełniające mnie ciepło. Bardzo, bardzo dziwne uczucie. – Co teraz mówi? – zapytałem na wpół żartem, kiedy dzwoneczki zadzwoniły głośniej pod wpływem kolejnego podmuchu delikatnego wiatru.
- Powiedziała, że bardzo lubi tego nowego Louisa – wyszeptał, tym samym tonem głosu, co wcześniej. Na jego ustach gościł uśmiech, choć wydawał się mówić całkiem poważnie. Nie mogłem nic poradzić na to, że zaśmiałem się dźwięcznie na wyobrażenie mamy Harry'ego wspominającej o mnie.
- Wydaje się być miła – stwierdziłem całkowicie przekonany, że właśnie taka była mama Harry'ego. Miła, piękna i dobra. Dokładnie taka, jak moja. Zapewne dobrze by się dogadały. Może nawet lepiej, niż ja i Harry.
- Ty też. – odparł pewnie. - Właśnie mi to powiedziała. – dodał i ponownie wydawał się być całkiem poważny. Na jego ustach gościł delikatny uśmiech. Wtedy obróciłem się w końcu na bok, patrząc na profil jego twarzy tak długo, aż jego spojrzenie także wylądowało na mojej. Patrzyłem w jego spokojne oczy, które wydawały się mówić tak wiele, a jednocześnie tak tajemniczo jakby, w istocie, nie mówiły nic.
- Na serio? – zapytałem go, delikatnie marszcząc brwi i uważnie studiując wyraz jego twarzy.
– Największej tajemnicy ziemi i nieba przez najmniejsze cudy poznać można, ale nigdy nie trzeba – wyszeptał, odwzajemniając moje spojrzenie i obdarzając kolejnym delikatnym uśmiechem. – Nie jestem pewien, że użyła dokładnie tych słów, ale czuję, że miała to na myśli, Louis – wytłumaczył w zapewniającym tonie z autentycznym błyskiem w jego tęczówkach. Przez chwilę poczułem w nich obecność innej osoby. Jakby przez tę krótką chwilę patrzyła na mnie jego mama, szepcząc cicho coś, czego nie byłem w stanie rozszyfrować. Jednak zapomniałem o tym tak szybko, jak tylko Harry zaśmiał się po raz kolejny pod swoim nosem, a potem tłumacząc mi swoje dziwaczne reakcje, przeszliśmy do kolejnych tematów, które wydawały się być wtedy o wiele bardziej przyziemne.
*
Przez resztę dnia leżałem na podłodze przyglądając się brzęczącym dzwoneczkom wietrznym, które na zmianę wprowadzały mnie w stan błogich drzemek i przyjemnego fantazjowania. Czułem się już o wiele lepiej, zapewne za sprawą napojów Samanthy, która co chwilę przynosiła mi jakiś nowy, na okrągło powtarzając, że doda mi on sił. Harry opuścił mnie na kilka godzin, co zapewne było zdrowe dla naszych dusz i melioratywne dla naszej relacji, jednak wciąż marzyłem o tym, by to on przy mnie był.
Zamiast niego, pojawił się jednak Malcolm. I choć bardziej wolałem, by był to Harry, on także był idealny w roli genialnego rozmówcy. Bez słowa położył się obok mnie, aż nasze oddechy zyskały niemal równoległe tempo.
- Jak się czujesz? – zapytał po kilku minutach, spoglądając na mnie kątem oka.
- Zdecydowanie lepiej niż wczoraj – odparłem wciąż nieco zachrypniętym głosem. – Myślę, że dzwoneczki Harry'ego mi pomagają – dodałem z małym rozbawionym uśmiechem na ustach, choć wraz z wypowiedzeniem tych słów autentycznie zacząłem zastanawiać się nad tym, czy w rzeczywistości właśnie tak nie było. Może dzwoneczki wietrzne brzęczące na wietrze po środku dżungli rzeczywiście posiadały jakąś niedostępną dla mojego intelektu moc uzdrawiania?
- Zdecydowanie tak – odparł Malcolm bez grama rozbawienia, sam wpatrując się w dzwoneczki z uśmiechem na ustach.
- Harry mówi, że dzwoneczki to tak naprawdę dusza jego mamy.
- Mogą być wszystkim czym tylko chcesz by były, Louis – odparł cicho, przymykając swoje powieki.
- Myślisz, że mogą być też moją mamą? – zapytałem niepewnie, przygryzając swoją wargę. Na myśl o niej moje serce się ociepliło. Chciałbym, by była tu ze mną – Mogą mi o niej przypominać, dopóki jej nie zobaczę? – Nadzieja w moim głosie musiała brzmieć żałośnie desperacko, ponieważ Malcolm posłał mi tak uspokajające spojrzenie, jakby było jednym z tych, które pochodzą od anioła stróża.
- Tak jak mówiłem, mogą być czym tylko chcesz – zapewnił mnie z uśmiechem.
- Czym są dla ciebie? – zapytałem lekko zafascynowany pewnością jego słów. Malcolm wydawał się myśleć chwilę nad odpowiedzią, choć kiedy już odpowiedział, wydawał się być całkiem pewny swoich słów.
- Być może moją młodszą siostrą.
- Oh – Do tej pory, jakkolwiek naiwnie to brzmiało, kompletnie nie zastanawiałem się nawet nad faktem, że każdy z nich także pozostawił swoje rodziny oraz przyjaciół po to, by tu być. Że zostawili kogoś, kogo kochają na niezwykle długi czas, i że tęsknią za tymi osobami każdego kolejnego dnia. - Gdzie teraz jest?
- Gdzieś w południowych Włoszech. – odparł lekko rozbawiony, ale i rozczulony tą perspektywą. – Pewnie pisze książki i je brzoskwinie.
- To możliwe. Choć jest teraz zima we Włoszech – zaznaczyłem, śmiejąc się cicho pod nosem. Nieświadomość miesiąca, roku, czy pór roku osób mieszkających w dżungli była wszystkim, ale na pewno niczym śmiesznym. Ale jakimś sposobem nie mogłem powstrzymać się przed rozbawionym uśmiechem na mojej twarzy.
- Przepraszam, tutaj naprawdę o tym nie myślę – wyznał z równie rozbawionym spojrzeniem Malcolm. To sprawiło, że poczułem się lepiej ze swoją „docinką" w jego stronę. Pozwoliło mi się to też bardziej zrelaksować w jego towarzystwie, dlatego przejście do bardziej poważnych tematów także okazało się naturalne.
- Jak twoja siostra przeżyła to, że wyjechałeś?
- Najbardziej ze wszystkich osób, które znam. – odparł niemal od razu, wzdychając głośno. - Wiem, że bardzo za mną tęskni. Tak, jak ja za nią. Dlatego czasem, gdy słucham dzwoneczków, mam wrażenie, że tu jest. – wyznał ciszej, patrząc prosto na brzęczące dzwoneczki i uśmiechając się rozczulająco tak, jakby dały mu jakiś enigmatyczny znak, który tylko on był w stanie zrozumieć. - Kiedy postanowiłem zostać tu na dłużej nieokreślony czas, obiecałem jej, że jeszcze się zobaczymy. Myślę, że za kilka miesięcy opuszczę dżunglę, by ją odwiedzić.
- Nie boisz się tego, co Harry? Że będąc tam ulegniesz pokusie i nigdy już tu nie wrócisz? – zapytałem.
- Wiesz, czasem mam nawet ochotę ulegnąć pokusie – odparł nieco niepewnie. Była to trochę niespodziewana odpowiedź, dlatego odwróciłem wzrok w jego stronę, czekając na rozwinięcie jego myśli. - Czasem tego pragnę. Ale potem przypominam sobie, że tam nigdy nie byłem szczęśliwy. Chciałbym jedynie mieć wokół siebie ludzi, których kocham. Ale nie można mieć wszystkiego, prawda? – zapytał z uśmiechem, spoglądając na mnie przelotnie. - Harry, Sam, Amy i ty. Czy to nie wystarczające? Wszyscy jesteście przecież tak cudowni.
- Ty też, Mal – odparłem całkiem szczerze z wyczuwalną wdzięcznością w moim głosie. Nikt nigdy nie nazwał mnie cudownym.
Cóż, nikt z wyjątkiem mojej mamy. Tęskniłem za tym. Zastanawiałem się, czy teraz w jej myślach też byłem cudowny, znajdując się w dżungli i żyjąc tutaj tak, jak Harry. Ale zaraz potem zorientowałem się, że nie mogła tak myśleć. Nie mogła być ze mnie dumna, ponieważ nie wiedziała, że tu jestem. Ta myśl uderzyła we mnie wtedy z taką siłą, że moje oczy zdawały się wilgotnieć, a dłonie zadrżeć, jakby w tęsknocie za jej znajomym dotykiem.
- Moja mama myśli, że nie żyję – wyszeptałem, uświadamiając sobie ten fakt w nazbyt emocjonalnym stanie. – Moja cała rodzina tak myśli.
Przekręciłem swoją głowę w stronę Malcolma, od razu zauważając jego ciche współczujące spojrzenie. W jakiś sposób uspokajało mnie ono tak samo jak to Harry'ego.
- Już niedługo cię zobaczą. Zaskoczysz ich, Louis – odparł z małym uśmiechem na ustach. – Wrócisz do domu i twoja mama wyściska cię za całe życie. Zrobi ci placek malinowy. I twoje siostry nie będą chciały się od ciebie odkleić – dodał, śmiejąc się cicho ze zmarszczkami radości wokół swoich oczu, które rozweseliły nawet mnie samego. Normalnie takie słowa by mnie raczej zezłościły z uwagi na ich trywialność i opozycyjność co do moich zmartwień, jednak Malcolm był najwyraźniej idealnym rozmówcą, ponieważ w jakiś sposób jego słowa rozjaśniły moje serce.
- Masz rację. Moja mama wybuchnie ze szczęścia. Potem już nigdy nie wypuści mnie z domu – dodałem z cichym śmiechem, dziękując w duchu Malcolmowi za jego naturalną zdolność do pocieszania.
- Oby nie – odparł z nutą refleksji w głosie. - Chciałbym cię jeszcze kiedyś zobaczyć.
- Może kiedy wrócisz do swojej siostry... spotkamy się razem we Włoszech? Myślisz, że mnie też mogłaby ugościć? – zapytałem z nadzieją. W ciągu milisekund utworzyłem już cały plan powrotu do cywilizacji, a potem wycieczki do Włoch, może nawet z moimi siostrami; pewnie nie mogłyby powstrzymać krzyków z radości.
- Zdecydowanie – odparł z niemal równym mi entuzjazmem. - Pokochałaby cię.
- To chyba zbyt mocne słowa – uznałem, powątpiewając w taki bieg wydarzeń. Nie byłem zdolny do bycia pokochanym. Przynajmniej nie w pierwszej fazie znajomości. Wiedziałem, że często bywałem dupkiem, ale jakoś nie potrafiłem tego zmienić.
- Nieprawda. Jesteś niezwykle czarujący. – zapewnił mnie Mal z pewnością w głosie. - Kiedy wrócisz do Londynu pewnie znów nie będziesz mógł się uwolnić od uganiających się za tobą osób – dodał z nutą rozbawienia w głosie.
- W rzeczywistości nigdy tak nie było... - uświadomiłem go cicho. Dziwne było dla mnie to, że do tej pory Malcolm widział mnie właśnie w takim w świetle. Pewnie oni wszyscy to robili. Jednak w rzeczywistości nigdy nie byłem większym niż przeciętnym obiektem westchnień. - Zawsze musiałem się starać, by zostać przez kogokolwiek zauważonym.
- Podczas pobytu w dżungli też się starałeś? – zapytał nagle, unosząc jedną ze swoich brwi.
- Nie... Nie wydaje mi się. Po co miałbym? – Nie do końca rozumiałem do czego zmierzał z tym pytaniem.
- Bo okazuje się, że jednak wcale nie musisz się starać, by ktoś dostrzegł twoje piękno. – Spojrzał na mnie wymownie z nieukrywanym uśmiechem na ustach. - Najwyraźniej jest doskonale widoczne.
- Co masz na myśli? – Wciąż czułem się skonsternowany jego tokiem myślenia.
- Nic konkretnego. Po prostu... często w innych warunkach okazuje się, że jesteś dla kogoś idealny, mimo że wcześniej uważałeś się za najgorszego. Wszystko zależy od perspektywy. Tutaj jesteś dostrzegany. Wręcz bardzo dobrze. A w ogóle się o to nie starałeś. Po prostu widzimy twoje piękno, Louis – wytłumaczył ze spokojem. Nie wiedziałem co mógłbym odpowiedzieć na tak złożony komplement, dlatego posłałem mu jedynie wdzięczny uśmiech.
I choć bardzo nie chciałem zauważać żadnych aluzji w tych słowach nawiązujących do Harry'ego, nie potrafiłem. Po tej rozmowie miałem ogromną nadzieję na to, że kiedy Malcolm słał mi te komplementy to gdzieś w jego głowie znajdował się Harry. Ponieważ chciałem, by Harry także uważał mnie za pięknego i wartego dostrzeżenia. Chciałem, by Harry mówił mi takie rzeczy, jakie mówili mi Amy, Samantha i Malcolm. On także często obdarzał mnie komplementami, jednak nie były one tak... wyraźne. Nie były takie jak ich. Nie mówił, że byłem idealny. Nie mówił tak jak Malcolm. Dowodziło to jego ułomności społecznej (a przy tym jeszcze większej tej mojej, z racji, że sam nie dawałem zbyt wiele komplementów, a już na pewno nie dzieliłem się nimi zbyt adekwatnie) czy też deprecjacji mojej osoby w jego oczach? Albo czegoś, czego nie byłem nawet w stanie pojąć? Ta myśl pozostawiła mnie w kolejnym jeszcze bardziej pochłaniającym amoku.
*
Kiedy wieczorem postanowiłem przenieść się ponownie na swoje łóżko, Harry właśnie wchodził do domku z Mimi na swoich plecach i naręczem hurmy w swojej dłoni. Odłożył ją na bok, kiedy Mimi zeskoczyła na posadzkę i odbiegła, zaczynając swoją codzienną sesję poszukiwania przedmiotów nadających się do psocenia.
- Zyskałeś dziś więcej sił? – zapytał z uśmiechem, kiedy zrobiłem kilka kroków w kierunku hurmy i bez dłuższego czekania zacząłem ją obierać, nie mogąc się doczekać smaku, który nieznany był mi przez kilka ostatnich dni.
- Chyba tak – zgodziłem się z nim cicho, próbując jak najszybciej obrać ze skórki owoc w moich dłoniach i ignorując przez dłuższą chwilę jego obecność.
- Widzisz? Odkąd pokochałeś dżunglę, jedzenie stało się smaczniejsze. – Harry przyglądał mi się z szerokim uśmiechem. Normalnie poprawiłby mi humor samą swoją obecnością. Jego słowa także nie były złe. Intencje pewnie tym bardziej oddalone były od jakiejkolwiek definicji złośliwości. A jednak wydarzenia z jakimi się wiązały, kontekst jaki w sobie zawierały i emocje, które wtedy i właśnie teraz we mnie wywołały były zdecydowanie bliższe negatywnych odczuć.
- Wcale nie pokochałem dżungli. – odparłem, lekko zirytowany tym tokiem rozumowania. Do tej pory dżungla pokazała mi wszystko, ale na pewno nie to, że magicznie zostawi mnie w spokoju, kiedy ją pokocham. - Albo tak – poprawiłem się, czując dyskomfort na samą tę myśl. - Zrobiłem to, a od razu potem zostałem przez nią zaatakowany. Po takim czymś mam ją pokochać na nowo? – zapytałem, niemal szyderczo.
- Źle to intepretu-
- Nieprawda! – krzyknąłem z ironicznym śmiechem. Nie było w tym jednak nic śmiesznego. Fakt, że Harry mnie nie rozumiał, wydawał się boleć tak bardzo. - Dżungla mnie zaatakowała. Nie chce mnie tutaj. Jak możesz tego nie widzieć?
- Nie wszystko jest czarno-białe, Louis. – Zaczął cierpliwie, zbliżając się do mnie ze spokojem, choć widziałem, jak jego twarz wydawała się niemal drżeć z powodu tej dyskomfortowej sytuacji. Nigdy wcześniej nie widziałem drżącej twarzy, ale ta jego naprawdę zdawała się to właśnie robić. - Pokochałeś dżunglę, ale musiała minąć chwila, nim wszystko co złe tak po prostu zniknęło. Nie wspominając już o tym, że włącznie twoim wyborem było wzięcie narkotyków.
Choć bardzo nie chciałem interpretować słów Harry'ego w żaden zły sposób, nie mogłem. Czułem jakby mnie atakował. Jakby atakował moją duszę i sprawiał, że czułem się tak mały, nieistotny i głupi.
- Wiesz co? – Spojrzałem na niego, czując złość wspinającą się wzdłuż mojego kręgosłupa i niekontrolowanie przeze mnie przemawiającą. - Mam wrażenie, że siedzisz w jakiejś pieprzonej bańce, w której wszystko jest, kurwa, idealne. Ale tak nie jest! Nic nie jest idealne. Tak naprawdę nikt mnie nie kocha, a ja nie kocham nikogo, ani niczego. Ty też nikogo, ani niczego nie kochasz. Gdybyś to robił, nie raniłbyś innych tak bardzo. Amazonia to zwykła, pieprzona dżungla. Ukąsi cię, zasmakuje, a potem pożre. Nienawidzi ludzi. Ciebie też nienawidzi. – wyszeptałem, czując jakby nagle odebrało mi mowę, a mój głos drżał w niebezpieczny sposób.
- Mylisz się – wyszeptał, patrząc prosto w moje oczy, choć te jego już lśniły od tych pieprzonych łez.
- Przestań! – wrzasnąłem, patrząc na niego z wściekłością. Harry był prawdopodobnie jedną z najmniej irytujących osób, jakie było mi dane spotkać w swoim życiu. Naprawdę tak było. Ale jego świadome, czy też nie, uwłaczanie wartości moich poglądów dobitnie uderzało w moją godność. Sprawiało, że czułem się nikim. Czułem się głupi. Bycie głupim i bycie nikim istotnym od zawsze było moją największą obawą. Nie mogłem więc znieść kiedy Harry, w tak trywialnych sytuacjach, dawał mi do zrozumienia, że to była prawda. Że tak naprawdę nie wiedziałem i nie rozumiałem nic. - Ciągle to mówisz. Że się mylę. Że jestem głupi, że nic nie rozumiem. Myślisz, że jesteś jakimś pieprzonym bogiem? Skąd wiesz, że to co mówisz to prawda? No skąd?! – Spojrzałem na niego, pragnąc szczerej odpowiedzi, choć jednocześnie nie chcąc jej słyszeć. Zdawało się, że to co uszłoby z ust osoby, która teraz wydawała się najbardziej zraniona na świecie, wcale by mnie nie pocieszyło.
- Louis-
- Nie! Ty mnie posłuchaj choć raz – przerwałem mu, dysząc głośno i czując powracające, niemal paradoksalnie palące uczucie słabości w moim ciele. Przełknąłem ślinę, pozbywając się swojej chrypki i próbując utrzymać się na swoich nogach bez omdlenia. - Mam dość bycia tutaj, okej? Cokolwiek zrobię, ty mówisz, że to źle, cokolwiek pomyślę, ty mówisz, że to nieprawidłowe. Czuję się jak, kurwa, dziecko. Siedzisz tutaj od czterech lat i myślisz, że jesteś jakimś guru? Że odkryłeś prawdę o wszechświecie? Myślisz, że siedzenie tutaj sprawia, że miejsce, z którego uciekłeś staje się lepsze? Oświecę cię, wcale tak nie jest! Jest jeszcze gorsze, a to że przed nim uciekasz i chowasz się gdzieś, gdzie nic nie możesz zrobić, nie robi z ciebie bohatera. Robi z ciebie tchórza. Pieprzonego tchórza! – Ogłuszający dźwięk rozpadających się na posadzce szklanych kawałków, które wydawały się nagle spaść z nieba były wręcz idealnym echem dla odbijającego się w naszych duszach krzyku.
Zajęło mi chwilę nim poczułem bolesne mrowienie w swojej dłoni i zauważyłem, że jakimś dziwnym sposobem znalazła się ona nad moją głową. Nim zorientowałem się, że kawałki szkła na podłodze to w rzeczywistości roztrzaskane fragmenty dzwoneczków wietrznych, które właśnie zniszczyłem, minęło kilka kolejnych sekund, w których słyszałem jedynie ciężki oddech Harry'ego. Właśnie zniszczyłem dzwoneczki. Właśnie zniszczyłem jedyną pamiątkę Harry'ego po jego mamie. Właśnie zniszczyłem duszę naszego domku. Duszę jego mamy.
Nieprzerwanie wachlując swoimi powiekami w niedowierzaniu, z zawahaniem uniosłem swoje spojrzenie. Mina Harry'ego nie była możliwa do odczytania. Stał wpatrując się w podłogę z lekko rozchylonymi ustami, drżącymi dłońmi, i podobnymi do moich - szybkimi mrugnięciami powiek, z których co sekundę skapywały kolejne łzy. Przypatrywałem się jego reakcji tak usilnie próbując odczytać cokolwiek, że nawet nie poczułem łez na moich własnych policzkach.
- Kurwa – wyszeptałem machinalnie, sięgając do swojej twarzy i gwałtownie wycierając łzy, choć nie przynosiło to zbyt dużego skutku, a już na pewno pożytku. – Harry... – zacząłem ciszej swoim drżącym, żałosnym głosem. Niemal od razu wylądowałem na podłodze, nieostrożnie zabierając kawałki szkła w swoje dłonie i rozpaczliwie próbując przywrócić im wcześniejszą formę. – Harry, tak bardzo cię przepraszam. Ja cię przepraszam, p-przepraszam – mamrotałem cicho w swoją własną dłoń, którą akurat wycierałem moją twarz, zauważając jednocześnie kilka skaleczeń na jej fakturze.
Rozpaczliwie zahipnotyzowany widokiem rozcięcia i wypływającej krwi z cienkich ran na mojej skórze, ledwo zakodowałem moment, w którym zostałem przygnieciony przez ciepłe ramiona Harry'ego do jego własnego ciała.
- Ha-arry – wymamrotałem otumaniony nadmiarem emocji, jako pierwsze czując słony posmak potu na jego szyi. Nie rozumiałem dlaczego Harry mnie przytulał. Dlaczego się zachowywał tak, jak się zachowywał. Dlaczego czułem się przy nim taki mały, a jednocześnie tak istotny? Dlaczego był Harrym? Dlaczego nie był kimś, kto nie byłby w stanie owinąć mojej duszy wokół tej swojej w tak zawrotny i przerażający sposób? – Przepraszam cię za wszystko. T-tak mi przykro. Przepraszam – wyszeptałem, nie mając siły otoczyć go swoimi ramionami; czując zresztą, że nie miałem nawet prawa go dotykać w tej sytuacji.
Jednak z jego ust uszło jedynie ciche i uspokajające: „wszystko w porządku, Louis", które zdawało się koić moje serce, nawet jeśli dla mojego umysłu były jedną wielką zagadką. Ponieważ nic nie było w porządku.
- Zniszczyłem-ja nie mogę w to uwierzyć... – kontynuowałem cicho w dalszym szoku nad tym, co właśnie zrobiłem. - To było takie ważne, a ja to zniszczyłem. Zniszczyłem. – Powtórzyłem, jąkając się i próbując odnaleźć jakiś pozostały oddech w mojej klatce piersiowej.
- Wcale nie. – odparł cicho Harry, pewien swoich słów. - Nic nie zniszczyłeś, Louis.
- Nigdy cię, kurwa, nie rozumiem – wymamrotałem pogrążony w swoim zdezorientowaniu, niezrozumieniu, przerażeniu, szoku, żalu i smutku. Tak bardzo pragnąłem czasem zrozumieć myśli Harry'ego, ale zawsze wydawało się to tak nieosiągalne. Harry wydawał się jakoś wyczuwać moje niestabilne emocje, ponieważ odsunął się ode mnie i spojrzał na moją twarz, wyczekując aż odwzajemnię jego spojrzenie.
- Gdybyś tego nie zniszczył, straciłbym cię na zawsze – wyszeptał ze łzami w oczach.
- Co ty mówisz, Harry? – zapytałem, od razu opuszczając swoje spojrzenie i nie mogąc znieść jego palącego wzroku. Nie mogąc uwierzyć w jakąkolwiek racjonalność jego słów.
- To było ważne, tak. Ale to tylko rzecz – wytłumaczył z przekonaniem, niemal ze śladem uśmiechu na jego ustach. - Ty jesteś milion razy ważniejszy. Jeszcze chwilę temu opuściłbyś to pomieszczenie i być może nie odezwałbyś się do mnie nigdy więcej-
- Nigdy bym tego nie zrobił. – przerwałem mu, pewien tego jednego. Zaprzestanie kontaktu z Harrym wydawało się być teraz czymś zupełnie nierealnym. Wiedziałem, że nie podołałbym temu nawet na okres kolejnych dwóch dni, które pozostały mi w dżungli. - To była twoja mama – wyszeptałem, powracając wzrokiem do potłuczonych szkiełek, czując jednocześnie, że nie stać mnie było na żadną bardziej intensywną dyskusję. Chciałem sprzeciwić się trywialności jego reakcji, ale głos utknął w moim gardle.
- Nie – odpowiedział najprościej, zwiększając uścisk, którym mnie otaczał. – Ona jest tu, Louis. – Wyjaśnił z naciskiem, kiedy wskazał na swoje serce, a z jego oczu wypływały kolejne łzy. Ale widziałem, że to były inne łzy. Bardzo piękne. Takie, na które mógłbym patrzeć całe życie, nie czując wcale smutku, czy rozpaczy.
- Na pewno? – zapytałem, nieświadomie układając swoją dłoń na piersi Harry'ego, wyczuwając bicie jego serca i czując przepływające przeze mnie fale emocji.
- Na pewno – zapewnił mnie cicho, z największym możliwym dla siebie przekonaniem.
- Okay – przytaknąłem w końcu, mimowolnie pociągając nosem. Przytaknąłem swoją głową kolejnych kilka razy w zgodzie z jego słowami, choć tak naprawdę próbowałem w tym czasie jedynie się uspokoić i uwierzyć w jego słowa. Pomiędzy nami zapadła cisza, w której powoli wycierałem swoje mokre policzki, mimowolnie widząc łzy Harry'ego, które osiadały na jego własnej twarzy. Jego ciepłe dłonie wydawały się być tak kojące jak jego spojrzenie. Choć to drugie wypełnione było też czułością, która spowodowała, że automatycznie posłałem mu pytające spojrzenie.
- Jesteś piękny, kiedy płaczesz – wyszeptał całkiem poważnie, kiedy lustrował moja twarz z małym uśmiechem na ustach.
- Kompletnie zwariowałeś – odparłem niewyraźnie, kiedy przecierałem właśnie dłonią swój nos. Przez myśl mi nie przyszło, by wziąć taki komplement na serio.
- Naprawdę. W ten sposób widzę najszczerszą wersję ciebie – odpowiedział z właściwą sobie szczerością i przekonaniem w głosie - Boli cię? – Spojrzał ze zmartwieniem na moją skaleczoną i lekko krwawiącą dłoń. W tym samym czasie mój wzrok ponownie wylądował na zranionych, błękitnych szkiełkach na drewnianej posadzce, nim wymamrotałem z niepewnym rozbawieniem w głosie:
- Nie bardziej niż dzwoneczki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro