Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 10

życia nie odmierza się liczbą oddechów ale liczbą chwil które odbierają nam oddech




Po tym jak nieco nieświadomie, z wrogością nakazałem Harry'emu, aby się ode mnie odczepił i wyszedł z pokoju podczas gdy zwijałem się z bólu - Harry w istocie się odczepił. Wcześniej rzucał mi ukradkowe spojrzenia, patrząc na mnie zmartwionym wzrokiem, kiedy sobie z czymś nie radziłem, albo chociażby próbując posłać mi delikatny uśmiech. Teraz było gorzej. W ogóle na mnie nie patrzył, wręcz unikał mojej obecności. W ogóle nie wchodził do domku, nie odwiedzał mnie z Mimi, ani nie jadł z nami posiłków. Tak, nie tylko ze mną. Nie jadł ze wszystkimi. Jadł sam. Zawsze. Było to trochę niepokojące, zwłaszcza dla mnie, ponieważ powodem jego zachowania byłem ja.

Spędzałem swój czas z Samanthą, przygotowując maniok, z Amy spacerując po dżungli, a z Malcolmem rozmawiając cicho w domku, kiedy opadałem na łóżko wykończony dniem w dziczy, a on jeden zdawał się nadawać na odpowiednich falach, by złapać ze mną wtedy wspólny język. Wszyscy oni byli naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Byli niesamowici. Tak dobrzy i troskliwi, jak jeszcze nikt nigdy w moim życiu. Ale jednocześnie nie tak bardzo, jak... Harry. Nawet jeśli przyznanie tego zasiewało dziwne uczucie pustki i niepokoju w moim sercu.

Pobyty nad rzeką stały się moim swoistym rytuałem. Cóż, jeśli rytuałem można nazwać dwudniową rutynę. W każdym razie miałem teraz w zwyczaju przychodzić tam o poranku, siadając na jednej z ocienionych skał i rozmyślając nad ogromem kwestii, jednocześnie pozostając świadomym w razie jakiegokolwiek zagrożenia, którym mogła mnie obrzucić dżungla. Czasem nie wiadomo skąd w powietrze wzbijały się papugi, głośno skrzecząc, choć ich krzyk często kojarzył mi się z melodią. Dość, nawet ładną melodią. Podczas drogi nad rzekę widziałem kilka węży, skorpionów i skolopendr, na których widok serce biło mi mocniej, a w gardle stawała gula. Jednak starałem się być dzielny. Musiałem w końcu jakoś przeżyć kolejne dni, które mi tu pozostały. A nie byłoby to dla mnie możliwe z jednoczesnym ogromnym obciążeniem psychicznym, jakim był strach przed wszystkim, co pojawiało się przed moimi oczami.

Dzisiaj słońce w większości schowane było za chmurami, co pewnie zwiastowało potężny deszcz za kilkadziesiąt minut. Był to jednak wystarczający czas na spokojne zajęcie miejsca na skałach, które zazwyczaj były oblepione upałem i próbę wsiąkania otaczającą mnie naturą.

Nie chciałem się przyznać, że chciałem być jak Harry, ale w rzeczywistości chciałem być jak Harry. Chciałem zachowywać się jak on, wiedzieć i umieć to, co on, odbierać rzeczywistość tak, jak on. Nawet jeśli nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę. W większości jednak moje myśli wędrowały w cztery różne kierunki jednocześnie, rozważając kwestie, które wcale nie były warte rozważania. I to zdecydowanie nie satysfakcjonowało mojej podświadomej chęci bycia kimś lepszym.

Spojrzałem na swój zegarek, który niezmiennie spoczywał na moim nadgarstku i wtedy naszła mnie pierwsza wartościowa myśl. Po co mi ten zegarek? Czy w tym wszystkim nie chodziło właśnie o to, by przestać odmierzać każdą chwilę życia na jakimś urządzeniu i nieprzerwanie śpieszyć się za iluzją jakiegoś uciekającego czasu? Czy to nie podstawowa lekcja, którą zdążyła dać mi dżungla przez okres mojego pobytu w tym miejscu? Zaskakująco, nawet dla mnie samego, poczułem się dziwnie zażenowany byciem jedynie cywilizacyjną bakterią pośrodku dżungli. Wśród osób, które rzeczywiście zasługiwały oraz chciały tu być.

Bez dłuższego namysłu ściągnąłem swój zegarek i wrzuciłem go do wody. Nie widziałem jak powoli upadał na dno, ponieważ woda była zbyt mętna. Nie pomyślałem też, że wrzucanie zegarka do wody nie było zbyt ekologicznym pomysłem. W tamtym momencie za bardzo nie pomyślałem też o tym, że był to prezent od mojej mamy, który kosztował fortunę. 

Kiedy sobie to uświadomiłem przekląłem cicho z frustracji. Przez ciebie zaprzepaściłem prezent od mamy, wysapałem zdenerwowanym głosem, kierując się do głośnej otaczającej mnie dżungli. Jesteś zadowolona? Czy teraz dasz mi już spokój? Zapytałem ironicznie, mając jednak nadzieję na to, że dżungla naprawdę wpłynęła na mnie, sprawiając, że tak naprawdę nie do końca świadomie oddałem mój zegarek w ofierze za wszystko, czym jeszcze Amazonia chciała mnie skrzywdzić.

Jednak strata zegarka nie miała żadnego znaczenia, prawda? To nieważne, czy jego wyrzucenie wpłynie na moje bezpieczeństwo dżungli. Naprawdę. Nieważne. Ludzie znają dziś cenę wszystkiego, nie znając wartości niczego. To zwykł powtarzać Harry. To było prawdą. Zegarek nie był mi potrzebny. Dlaczego więc zrozumienie tego przychodziło mi z taką trudnością?

Jak nudnym musiałem być w ogóle człowiekiem, by przez kilkadziesiąt kolejnych minut rozpamiętywać w tak złożony sposób stratę mojego pieprzonego zegarka?

Czułem, że zaczynam wariować, dlatego otumaniony nadmiarem myśli, ściągnąłem swoje ubrania i tylko z cichą jeszcze niepewnością wszedłem do ciepłej wody. Tym razem, próbowałem czyścić się wolniej, niż zwykle i spróbować cieszyć się momentem kąpieli. Przez chwilę nawet mi się to udawało. Nabrałem wodę w swoje dłonie, przyglądając się jej uważnie i zauważając, że w rzeczywistości była niemal krystalicznie czysta. Pachniała dżunglą i morskością. Niemal pięknie. Przez moją głowę mgliście przemknęła jeszcze myśl, że Harry byłby ze mnie dumny.

I kiedy już zacząłem czerpać radość z tej chwili, z chwili brania kąpieli w amazońskiej rzece, poczułem dziwne ukłucie.

Na moim penisie.

A potem wszystko działo się zbyt szybko, bym był w stanie odświeżyć te momenty z całkowitą precyzją. Nie minęło kilka kolejnych sekund, nim biegiem zmierzałem w kierunku domku, z łzami na policzkach, kaloszami na nogach i na wpół założonymi spodenkami.

W pobliżu domku nie było nikogo. Żadnego Malcolma, Amy, czy Samanthy. Żadnego Harry'ego.

- Harry? – krzyknąłem z oczywistą rozpaczą i strachem w tonie mojego głosu. Nie myśląc nawet o tym, dlaczego akurat jego imię wypłynęło ze mnie jako pierwszy odruch mojej duszy. Jednak nikt nie odpowiadał. Oparłem się o jedyną ścianę w domku, oddychając głęboko i pozwalając łzom skapywać na podłogę. Czułem jak echo obijania się łez o posadzkę współgrało z nieprzerwanym i przyśpieszającym biciem mojego serca. – Harry – wymamrotałem szeptem, tracąc już jakąkolwiek nadzieję na ratunek.

To jest twój los. Tak miałeś umrzeć.

Mimowolnie położyłem się łóżku, próbując zapomnieć o minimalnym bólu, ale i uporczywym swędzeniu w moim penisie, jednocześnie nie mając odwagi go dotknąć, czy chociażby obejrzeć. Modląc się do niebios i błagając o ratunek, nawet jeśli miałaby nim być śmierć.

Czy naprawdę właśnie w ten sposób miał się zakończyć mój żywot?

I kiedy moje łzy wydawały się być bardziej wynikiem mojego strachu i niemocy względem losu, aniżeli dziwnego uczucia w dolnych partiach mojego ciała, głos Harry'ego przemknął przez moją świadomość jak przez gęstą mgłę.

- Louis? – I choć wolałem umrzeć w samotności, moje serce zdawało się zabić szybciej w reakcji na jego bliską obecność. - Wołałeś mnie? – Tym razem jego delikatny głos był bliżej. Tak blisko, jakby stał dwa metry ode mnie. Więc kiedy okazało się, że to prawda objęły mnie kolejne spazmy płaczu spowodowane ulgą.

– Hej, co się dzieje? – zapytał z cieniem niepokoju przebiegającym przez jego twarz. Cieniem niepokoju, który paradoksalnie ocieplił moje serce.

Pośpiesznie i nieco chwiejnie podniosłem się z materaca, chaotycznie wycierając swoje policzki i próbując utrzymać równowagę. Kiedy mi się to nie udało, nieświadomie podparłem się jego ramienia. Harry najwyraźniej czując moją fizyczną słabość, natychmiast objął mnie w pasie, a ja pomimo wewnętrznemu przekonaniu o tym, by trzymać Harry'ego jak najdalej od siebie, nie mogłem powstrzymać się przed wtopieniem w jego ramiona, które zdawały się być idealnym schronieniem w tym niepewnym i niespokojnym momencie. Nie chciałem, by stał przede mną ktokolwiek inny. Bo czy gdyby był tu ktokolwiek inny niż on, byłbym w stanie wydusić z siebie choćby słowo?

Czy byłbym w stanie zaufać komukolwiek innemu, niż jemu?

- Ha-arry – zacząłem z trudem, próbując wyrównać swój oddech. - Pomóż mi, proszę – wyszeptałem, niespodziewanie tracąc energię nawet na mówienie.

- Co się stało? – Jego dłonie spoczęły na moich łopatkach; były takie ciepłe, duże i kojące. Spojrzał na mnie zmartwiony, wzrokiem próbując odszukać odpowiedzi mojego rozdygotania, jakichkolwiek niepokojących znaków na moim ciele. – Pomogę ci, obiecuję. – zapewnił mnie cicho z oczami wpatrzonymi we mnie z taką ilością szczerości, ufności i zaangażowania w tę sytuację, że miałem wtedy ochotę rozpaść na małe kawałki pod wpływem jego ciepła. - Tylko powiedz, co się dzieje.

- Boję się – wychrypiałem, spuszczając swoją głową i nieświadomie napotykając na drodze tors Harry'ego. Stałem oparty czołem o jego ciało, próbując wydobyć z siebie więcej niż żałosne „boję się".

- Powiedz co się dzieje, Louis. – poprosił po raz kolejny cichym i zmartwionym głosem; jego szept był tak blisko mnie, jakby jego słowa ocierały się o moją skórę.

- Pamiętasz... - zacząłem ostrożnie, unosząc swoją głowę. - Pamiętasz, jak opowiadałeś mi o tych rybkach, które zawsze szukają jakiejś dziurki? – zapytałem, mamrocząc niewyraźnie i próbując składnie się wypowiedzieć. Przytaknął niewyraźnie. – Wydaje mi się, że jedna jest t-tam – wytłumaczyłem po długiej ciszy wypełnionej naszymi ciężkimi oddechami.

- Louis – wyszeptał na chwilę spuszczając swój wzrok, a kiedy znów na mnie spojrzał wyraz jego twarzy zmienił się w dziwny sposób. - Wiesz co to oznacza? – zapytał wciąż ze stoickim spokojem, choć oprócz przebiegającego cienia w jego tęczówkach, mogłem zauważyć także drgnięcie kącików jego ust i niespokojny ruch w jego skroniach. Minęło kilka kolejnych sekund, nim zauważyłem powoli napływające łzy do jego oczu. Ta ostatnia reakcja jego ciała zdezorientowała na krótką chwilę. Zignorowałem ją jednak, próbując zająć się teraz prawdziwym problemem, z którym trzeba było się zmierzyć. Przytaknąłem słabo, powstrzymując się przed kolejnym wybuchem płaczu. – Muszę-muszę cię obejrzeć, w porządku? – Jego głos drżał, choć czułem jak usilnie starał się to przede mną ukryć.

- Cholera, to żenujące – wyszeptałem, ostrożnie odsuwając się od Harry'ego. Dłonią wciąż opierałem się o jego ramię kiedy powoli i drżąco sięgnąłem do swoich spodenek i zsunąłem je ze swoich trzęsących się nóg. Przygryzałem bez przerwy wargę ze zdenerwowania i czułem kolejne łzy pod moimi powiekami, które mocno zaciskałem, nie mając ochoty oglądać świata, z którego za chwilę miałem zniknąć.

Nie usłyszałem już ani słowa więcej z jego strony, próbując zapaść się pod ziemię i nie mogąc uwierzyć w to, że Harry właśnie pode mną klęczał. Jednocześnie była to sytuacja tak intensywnie niepokojąca, że jakiekolwiek podteksty nawet nie śmiały w tamtej chwili przewinąć się przez mój umysł. Łzy wypływały na moje policzki powoli i z tak niesamowitą gracją, że ich wytworna porządność wydawała się być absurdalnym kontrastem do nerwowej żywiołowości tej sytuacji. Kiedy Harry cichym głosem zapytał, czy może mnie dotknąć, byłem w stanie jedynie przytaknąć pośpiesznie, modląc się w duchu o coś, o czym nawet nie miałem pojęcia, do kogoś, o kim miałem jeszcze mniejsze pojęcie.

Ta chwila wydawała się nie mieć końca, kiedy czułem delikatny dotyk Harry'ego na mojej skórze, kiedy łzy samoczynnie wypłynęły spod moich powiek, a ja byłem niemal pewny, że za chwilę umrę. Że stracę wszystko. Moje całe życie, moją rodzinę. Moją nadzieję w dobroć dżungli. Stracę Harry'ego, Samanthę, Amy i Malcolma, nawet jeśli na początku nie pałałem do nich zbytnią sympatią. Teraz jednak, w tym decydującym momencie, wydawali się być aniołami czuwającym nade mną w ostatnich chwilach życia.

Chciałem jeszcze raz zobaczyć wschód słońca, jeszcze raz napić się chłodnej coli z puszki, poczuć zapach jabłkowego placka mojej mamy, a potem skonsumować go w akompaniamencie dziecięcych śmiechów. Jeszcze raz zrobić bałwana z puchowego śniegu w mroźny poranek, wypić malinową herbatę z łyżką krystalicznego cukru, strzelić gola do bramki na naszym osiedlowym podwórku. Jeszcze raz czekać z niecierpliwością przy kasie, znaleźć funta na chodniku, zamówić pizzę z ananasem i oglądać familijne komedie. Jeszcze raz wsypać proszek do pralki, oblizać palce z pozostałości lukru domowych pączków, wdychać rześkie powietrze poranka, kiedy rosa pokrywała trawę w jesienne poranki. Jeszcze raz odrobić lekcje z moimi siostrami i przeczytać jakiś kiczowaty komiks. Jeszcze raz się wzruszyć i jeszcze raz się uśmiechnąć.

Ale najbardziej ze wszystkich pragnąłem jedynie, jeszcze raz przybyć do dżungli, ale tym razem nigdy nie dopuścić do mojego omdlenia i zagubienia pośrodku selwy w pierwszy dzień mojego pobytu w tym miejscu.

Nie mogłem pogodzić się z przerażającym faktem ulotności mojego życia.

Moje dogłębnie apokaliptyczne rozważania tak zaaferowały moją świadomość, że ledwo zdołałem zauważyć moment, w którym moje spodenki znów znalazły się na swoim miejscu, a ja sam niespodziewanie zostałem przyciągnięty do śmiertelnie mocnego uścisku, który zdołałem odwzajemnić dopiero po kilkunastu otępiałych sekundach.

- Wszystko jest w porządku.

- W porządku? – zapytałem nikłym głosem z twarzą mocno wciśniętą w ramię Harry'ego, nie rozumiejąc do końca co się działo. Strużka śliny spowodowana intensywnością reakcji mojego ciała wypłynęła z moich ust, rozmazując się gdzieś pomiędzy moim policzkiem, a jego skórą.

- To tylko ugryzienie, ale nie canero. Wszystko z tobą dobrze – wytłumaczył cicho, wciąż mocno mnie przy sobie trzymając. Jego słowa sprawiły, że z moich warg uleciał głęboki wydech wypełniony ulgą na nowo wypierającą łzy z moich oczu. Pozwoliłem Harry'emu trzymać mnie w ramionach, tak długo jak tylko chciał, ponieważ nic innego nie wydawało się w tym momencie bardziej kojące. – Wszystko jest dobrze – powtórzył jak mantrę, lekko gładząc moje plecy, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że rozumie targające mną w tamtym momencie emocje. Pomimo moich wcześniejszych uprzedzeń co do intencji Harry'ego, teraz byłem pewien, że to on był stosowną osobą do tego, by pomagać mi w sytuacjach, jak ta przed chwilą, a potem przyciągać do swojego torsu. Jakby tylko on rozumiał spektakl emocji rozgrywających się w moim sercu.

*

Resztę dnia naturalnie przyszło mi spędzić z Harrym. Po tym co się wydarzyło, moje chwilowe postanowienie o ignorowaniu bruneta zdawało się rozpłynąć w mojej nieświadomości. Moje życie nie było już dłużej realnie zagrożone, jednak dłonie trzęsły się przez wiele godzin po tym zdarzeniu. Choć moje ciało w żadnym momencie nie było tak naprawdę narażone na śmierć, moja świadomość wręcz przeciwnie. Byłem przekonany, że albo najzwyczajniej w świecie umrę albo Harry będzie musiał mnie rozcinać i bóg wie co jeszcze, aż wykrwawiłbym się na śmierć z bólu i braku jakichkolwiek innych pomocy lekarskich.

Ostatecznie nic z tego się nie zdarzyło. Ale moje świadome roztrzęsienie w tamtym momencie pozostawiło mnie niespokojnym na kilka kolejnych godzin. I nawet ulga spowodowana tym, że to wszystko nie było prawdą zdawała się nie być wystarczająca, by wyrwać mnie z mojego otępiałego stanu.

Harry dał mi maść, która podobno miała pomóc na ugryzienie. Kiedy wyszedł na zewnątrz w celu zdobycia nam jedzenia, użyłem jej z zaciśniętymi powiekami, a potem na nowo opadłem na materac. Mimi wkradła się do środka, kiedy leżałem, i bez ostrzeżenia wskoczyła na łóżko. Przytuliła się do mojej głowy wciskając swoją twarz w tą moją a swój tyłek w moje włosy, jednak nawet to nie było w stanie mnie jakkolwiek pocieszyć.

- Odejdź, Mimi – wymamrotałem cicho, kiedy zostawiała niezgrabne pocałunki na mojej twarzy. – Odejdź – dodałem zirytowany, ściągając ją z mojej głowy i stawiając na drewnianej posadzce, gdzie miałem nadzieję, że pozostanie przez jak najdłuższy czas.

W tym samym momencie drzwi do domku się otworzyły. Harry wszedł do środka z koszem jedzenia, który położył obok łóżka, po czym wziął Mimi na swoje ręce z nieco smutnym uśmiechem.

- Nie denerwuj teraz Louisa, skarbie – powiedział do niej cicho, głaszcząc ją po sierści i pocieszając w reakcji na jej niezadowolone gruchanie. – Potem wrócisz, teraz idź się pobaw na zewnątrz – wymamrotał cicho, otwierając dla niej drzwi i zostawiając ją na zewnątrz domku. Nie widziałem tej sceny, ale z pewnością mogłem ją sobie wyobrazić i byłem pewien, że oboje przyjęli te sytuacje z przygnębionym wyrazem twarzy.

Było mi głupio, że Harry musiał wygonić stąd Mimi przez moje dziecinne zachowanie, ale nie byłem w stanie znosić teraz jej zachcianek. Czułem się wypruty ze wszelkich emocji. Kiedy byłem tak blisko śmierci, wszystkie istotne momenty mojego życia przeleciały przed moimi oczami i okazało się, że wcale nie były one takie istotne... bądź nie były wystarczająco istotne. W tym krótkim momencie byłem w stanie fizycznie poczuć i uświadomić sobie bezsensowność i jałowość mojego życia. Żyjąc przez tak wiele lat, tak naprawdę nic by po mnie nie pozostało. Żadne odkrycie, wielkie osiągnięcie, czy chociażby spisana gdzieś mądrość. Właściwie nie pozostałoby po mnie nic napisanego moim odręcznym pismem z wyjątkiem, i tak już zresztą dawno wyrzuconych, zeszytów ze szkoły. Nie byłem jak Harry, który wszystko zapisywał, pisał listy do innych, kochał innych tak bardzo, że czuliby się przez niego kochani nawet długo po jego odejściu.

Byłem nikim.

Czułem, że to nie było już dłużej żadne dołujące przypuszczenie, ale fakt. Moje życie w przyśpieszeniu wydawało się nie nieść w istocie żadnej wartości dla nikogo innego. Czy świat chciał, abym to sobie uświadomił po to, bym zechciał zmienić swoje życie, czy po to, abym zapragnął je sobie odebrać?

- Przyniosłem dla ciebie dużo hurmy. – Harry przerwał mój zawirowany tok rozmyślań cichym i ciepłym głosem. – Wiem, że je uwielbiasz. - Dopiero kiedy usiadł na podłodze obok łóżka, a jego spojrzenie wylądowało na mojej twarzy, tą jego oblało zmartwienie. – Louis – wyszeptał nieco pytającym tonem, kiedy nagle zbliżył się do mnie, a jego dłoń wylądowała na moim policzku, który teraz zdawał się być mokry, czego sam nawet do końca sobie nie uświadomiłem. W przeciwnym razie, nie pozwoliłbym Harry'emu na mnie spojrzeć. – Co się dzieje? – zapytał cicho.

Przekląłem w myślach, wiedząc jak żałośnie musiałem wyglądać ze łzami na swoich policzkach i nieukrywanym żalem do samego siebie w moich oczach.

- Nic się nie dzieje – odparłem drżąco, delikatnie odciągając jego dłoń od mojej twarzy. Kiedy to zrobiłem, Harry natychmiast ją cofnął z poczuciem winy. Tak, jakby przypomniał sobie, że to co robi nie do końca było czymś akceptowalnym.

- Czemu jesteś smutny? – zapytał ostrożnie, spuszczając swoją głowę i zajmując się przygotowywaniem owoców. Choć jego dłonie zdawały się drżeć tak samo jak te moje.

Odruchowo zacisnąłem swoje powieki w wyniku zmęczenia i niechęci do jakiejkolwiek rozmowy. Jednak to był Harry. Pomógł mi już tak wiele razy i jedyne co chciał w zamian to dowiedzieć się, co jest nie tak, tylko po to, by pomóc jeszcze bardziej. Choć nie miałem ochoty dzielić się z nim moimi przemyśleniami, by nie obrzucać go tak negatywną energią, zdawałem sobie sprawę, że ten altruistyczny egoizm był niewystarczającą wymówką, by tak po prostu zignorować pytanie Harry'ego.

- Sam nie wiem. – wyszeptałem w końcu, odciągając tym jego uwagę dotychczas skupioną na łuskaniu fasoli oraz zdobywając jego uważne spojrzenie. - Moje życie nie ma sensu, Harry.

- Opowiadasz jakieś głupoty. – Jego brwi zmarszczyły się śmiesznie, ponieważ rzadko widziałem, aby to robiły. Z jednej strony się cieszyłem, z drugiej jednak zawiodłem, że jego reakcja wydawała się być tak... trywialna. Jakby to, co sam powiedziałem było samo w sobie trywialne. Ale przecież nie było. - Każde życie ma sens – zapewnił bardziej poważnie, z przekonaniem w swoim głosie. Jego spojrzenie niosło ze sobą falę spokoju, jednak nie wydawał się on obejmować wpływu na moje emocje.

- Moje jest wyjątkiem. – odparłem zupełnie poważnie, jednocześnie niepewnie i tak samo żałosnym cichym głosem.

- Dlaczego tak uważasz? – zapytał, nieco bardziej zmartwiony, kiedy lustrował moją twarz w poszukiwaniu odpowiedzi.

- To nieistotne. – Nie miałem siły na tłumaczenie mu wszystkiego, uwłaczanie się przed nim ze swoich słabości, a jednocześnie zdradzenie całej historii mojego życia. – Teraz... - zacząłem niepewnie, nie wiedząc czy powinienem się z nim dzielić tą myślą. - Chciałbym, żeby ta rybka była tam jednak naprawdę.

- Wcale tak nie myślisz. – Jego intensywny wzrok utkwiony był w moich oczach. Przytłaczało mnie to. Harry wydawał się być i mówić swoim spokojnym tonem, ale jednocześnie z trudem przełykał ślinę. Po kilku długich napiętych sekundach, ostrożnie położył swoją dłoń na tej mojej, bezwładnie leżącej na materacu. – To tylko chwilowe. Jesteś... rozemocjonowany. – dodał z przekonaniem, które w rzeczywistości ani trochę mnie nie przekonywało.

- W takim razie – zacząłem, z trudem utrzymując mój głos niezachwianym. – Dlaczego dżungla się na mnie uwzięła? – zapytałem z cichą złością kryjącą się w moim głosie. - Czemu chce się mnie pozbyć? Żadnemu z was nic nie jest, tylko mi. Świat chce, żebym zniknął – wyszeptałem z determinacją, patrząc w jego oczy tak, jakby były jedynym celem dla wypowiadanych przeze mnie słów.

- Nie, Louis. – Uścisk jego dłoni zwiększył się na tej mojej. - To wcale nie tak.

- Jak w takim razie? – zapytałem, zaciskając swoje powieki w rozdrażnieniu i próbując powstrzymać łzy. - Jakie jest inne wytłumaczenie?

- Musisz pokochać dżunglę. Wtedy ona też cię będzie kochać. – Jego słowa przypomniały mi naszą rozmowę przeprowadzoną podczas mojej pierwszej kąpieli w rzece. Wtedy Harry powiedział cos podobnego, jednak wtedy wydawało się to być absurdem. Teraz brzmiało nieco bardziej realistycznie, choć wciąż zbyt enigmatycznie bym był w stanie w to uwierzyć.

- Kochać dżunglę? – powtórzyłem za nim, sceptycznie beznamiętnym głosem.

- Po prostu... zakochać się w niej. – wytłumaczył cierpliwie; jego kciuk lekko poruszał się na wnętrzu mojej dłoni, którą delikatnie obejmował. - W wilgoci, deszczu, upale. W jedzeniu rosnącym na drzewach, pająkach chcących cię skraść w swoje sieci, w skrzeczeniu papug i wrzaskach małp. Zakochać się w naturze. W rzeczywistości i w prawdzie. Zakochać się w miłości, którą cię obdarza dżungla.

- Nie czuję żadnej miłości – odparłem z ironicznym śmiechem. Harry przez krótką chwilę milczał, nim na jego twarzy pojawił się cień rozczulonego wręcz uśmiechu.

- Na razie to cicha miłość... Ale kiedy zakochasz się w dżungli, ona pokaże ci jak bardzo zakochana jest w tobie. – wyjaśnił, mimowolnie przenosząc swoje spojrzenie na nasze połączone w dotyku dłonie, co zwróciło także moją uwagę. Delikatnie wysunąłem ją z jego objęcia, czując się przytłoczony jego obecnością, jednak nie chcąc się go stąd pozbywać. Chcąc jedynie by był obok. Harry wydawał się to zrozumieć, kiedy jego spojrzenie wciaż pozostawało ciepłe i cierpliwe. - Kiedy nienawidzisz dżungli, trudno jest jej chronić cię przed wszystkim. Nie możesz przeklinać dżungli, Louis.

- Cholernie trudnym będzie tego nie robić – wyszeptałem, spuszczając swoje spojrzenie.

- Tak, będzie, ale tylko na początku. Sam byłem zły na dżunglę. Cały czas, Louis – podkreślił z przekonaniem. – Jeszcze bardziej niż ty. Ponieważ miałem oczekiwania, swój plan marzeń... a potem na każdym kroku działo się coś, co nie szło po mojej myśli. Pojawiały się przeszkody, których nigdy nawet nie rozważałem. Byłem zły na wszystko. Rozważałem powrót do domu... miliony razy. Kilka dni po wejściu do dżungli co chwilę zawracałem do Manaus. Chyba z pięć razy. Ale kiedy przed moimi oczami na nowo rozpościerał się widok miasta, mój entuzjazm jakby opadał, wiesz? Tak naprawdę nie chciałem tam wracać. Ale potrzebowałem tych powrotów, by uświadomić sobie, że dżungla to to czego naprawdę chcę i potrzebuję.

- Myślę, że dżungla to nie jest to, czego ja chcę i potrzebuję. – odparłem niepewien reakcji Harry'ego na moje słowa. Niepewny reakcji dżungli, która mogłaby się na mnie zemścić. – To w porządku? – zapytałem z cieniem strachu w głosie. Jednak Harry pokiwał afirmacyjnie głową z ciepłym zapewnieniem, że tak, to było w porządku. - Czy powinienem próbować ją pokochać na te ostatnie kilka dni?

- Nigdy nie jest za późno na miłość, Louis. Nigdy.

- Nawet do czegoś takiego jak drzewa, zwierzęta i insekty? Jak dżungla? – dopytałem, nie rozumiejąc, dlaczego to miało tak wielkie znaczenie. Jednak Harry zdawał się być tak co do tego przekonany, że zdecydowałem się mu po prostu uwierzyć.

- Zwłaszcza na to.

I to właśnie wtedy postanowiłem pokochać dżunglę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro