rozdział 1
Opowiem Wam historię.
Piszę ją maszerując. Porankami i wieczorami. Kiedy moje stopy stykają się z wilgotnym podłożem i kiedy zakopują się na nowo w gładkim materiale. Piszę ją uwięziony w wolności swojego umysłu i zakochany w złości mojego serca. Wystawiając delikatnie język i gryząc wargę w skupieniu. Mrużąc powieki z nadmiaru światła lub przymykając je z powodu ogarniającego zmęczenia. Piszę, odświeżając każdy moment w mojej głowie, oczyszczając odczucia mojego serca oraz intencje mojej duszy. Próbując zapamiętać na zawsze, a jednocześnie na zawsze zapomnieć. Piszę, by tu pozostać lub by zniknąć. By płakać i by się śmiać. By żyć tak, jak zdecyduje moje serce. A więc tak jak zostanie mi przeznaczone. Zaczęło się to czterysta czterdzieści trzy dni temu.
nie wszyscy którzy wędrują są obłąkani
Amazonia. Słony pot na plecach, ubrania przyklejające się do ciała, włosy rozmierzwione, wilgotne. Wszędzie wilgoć. W butach, na dłoniach, na karku. Nieudolnie wycierałem ją swoją mokrą już chustką, ale znikanie nie wydawało się być jedną z jej umiejętności. Czułem nieprzyjemne ukąszenia, dziabnięcia i swędzenie, a moja skóra co chwilę okładana zostawała kolejnymi czerwonymi plamkami i zadrapaniami, których pochodzenie nie do końca było mi wiadome. Oddech cały czas przyspieszał, nogi co chwilę się załamywały, ale mimo to mknąłem przed siebie i sam zastanawiałem się nad tym, czy to aby na pewno możliwe.
Pod nogami bagniste rozpadliny i kolczaste zarośla, ale przede wszystkim szelest liści. Miliony liści, które tworzyły dość osobliwy dywan. Choć nie był tak miękki jak ten w domu, jego zgniła barwa wydawała się go przypominać. Najczystszą zieleń znaleźć można tylko na wysokości głowy i wyżej. Niżej niemal jedynymi witającymi mnie barwami był złoty, kasztanowy i spiżowy. Z dodatkiem zgnilizny, oczywiście. Żadnego kwiatu, żółtego bambusa, czy choinki. Tylko liście – okrągłe, gładkie, chropowate, płaskie, wypukłe, palczaste.
Wiatr wiał wysoko. Tu na dole, jedyne co czułem to duchota. Nawet lekkiego powiewu mogłem szukać jak kwiatu wśród niezmierzonej hodowli krów nafaszerowanych antybiotykami. Właśnie w wyniku amoku w jaki popadł tutaj mój umysł tworzyłem tak anomalne porównania.
To były moje pierwsze chwile w dżungli. Tam zaczęła się przygoda wieńczące moje dotychczasowe życie oraz rozwijająca postrzeganie, które wykształciło się we mnie później.
Nic nie było takie, jak w moich wyobrażeniach. Jedynie resztka skondensowanego mleka i kilka suszonych śliwek, które ledwo miałem siłę przegryzać przypominały mi o cywilizacji, którą świadomie opuściłem na kilka kolejnych dni. Wciąż czułem resztki sucharów, których ostatnią paczkę skonsumowałem jeszcze kilku chwil temu.
Przede mną kilka sporych plecaków poruszało się w tym samym rytmie, wymierzając nowe nieznane ścieżki swoimi maczetami. A ja podążałem za nimi, czując jak obraz przed moimi oczami rozmazuje się, a z moich ust uciekają głośne westchnięcia spowodowane wyczerpaniem.
Wtedy to po raz pierwszy uświadomiłem sobie bezcelowość cywilizacyjnych przygotowań. Kiedy tak bardzo pałałem się do tego, by mieć tę możliwość, nikt nie raczył mi opisać jak naprawdę będzie to wszystko wyglądało. Nikt nie mówił o przerażającej ilości obślizgłych węży, pająków, wszędzie wiszących pajęczynach, które co chwilę owijasz sobie wokół twarzy, różnokolorowych skorpionów, niestworzonych śmiercionośnych płazów, gadów, czy owadów przysiadających na twojej spoconej skórze średnio co kilka milisekund, czy chociażby braku jakiegokolwiek miejsca do umieszczenia swojego tyłka choć przez krótką chwilę. To przecież oczywiste, pewnie tak podsuwał im umysł, dlatego nikt nie raczył mi przekazać tych prozaicznych faktów.
Za to niezwykle dokładnie nauczyli mnie jak spakować plecak, jakie buty oraz strój zakupić, jak osłaniać się przed wypalającym słońcem podczas przejażdżki przez Amazonkę oraz jak przechowywać sprzęt badawczy tak, by się nie potłukł. Nauczyli mnie jak rozkładać obóz i jakie drzewa wybrać do rozwieszenia hamaka. Przyjeżdżając tu miałem pewność, że jestem maksymalnie przygotowany. Ale już po pierwszej minucie stania na wilgotnej, niemal ubagnionej glebie, wiedziałem, że wszystko będzie wyglądać nieco inaczej.
Minęło osiem godzin marszu, wycierania potu z czoła, przy okazji zgniatając swoją dłonią kilka owadów, które na nim przysiadło. Wtedy zacząłem się zastanawiać nad oświadczeniem, iż wracam do domu. Ale jak wielką hańbą musiało to być? Jak wielkim zawodem dla mojej matki oraz zawiścią u innych ludzi wiedzących o mojej wyprawie mogło się to skończyć?
Nabrałem głębokiego oddechu, postanawiając całkowicie skupić się na dalszej czekającej mnie wyprawie, ale wraz z tym momentem, moja dłoń niepodziewanie wylądowała na korze drzewa chroniąc się przed nagłym osłabieniem mojego ciała i tym samym kalecząc się o jego chropowatą powierzchnię. Spojrzałem na nie w ostatniej chwili przed całkowitym omdleniem, słysząc po raz ostatni złośliwe buczenie trzmiela koło ucha i mając w głowie tylko jedną myśl: czy to drzewo miało na sobie najprawdziwsze kolce? To pytanie, które sobie zadałem pamiętam, aż do dziś, gdyż w przyszłości zyskało ono zupełnie nowy wymiar.
Świadomość odzyskałem niedługą chwilę później. A przynajmniej tak mi się zdawało. Szybko rozwarłem oczy, próbując ustalić lokalizację reszty mojej grupy, aż zorientowałem się, że w zasięgu mojego wzroku nie było żadnego innego człowieka. A pod moimi pośladkami prawdopodobnie znalazła się jedna z obrzydliwych ropuch.
Spanikowany wstałem, czując rosnący w moich żyłach niepokój i tym samym rozbudzenie spowodowane szokiem i wzrastającym lękiem. Podniosłem swój plecak pośpiesznie zakładając go na plecy i z głośnym dyszeniem obracając się wokół własnej osi i próbując przypomnieć sobie, którędy tutaj dotarłem. W którą stronę zmierzałem? Gdzie poszli wszyscy moi towarzysze, pozostawiając mnie tu na pastwę okrutnego, bezlitosnego losu amazońskiej dżungli?
Instynktownie sięgnąłem do kieszeni wyciągając swój telefon satelitarny i próbując skontaktować się z kimkolwiek z mojej grupy. Jedyne co mnie powitało to mroczna cisza i brak zasięgu. Wszystko działa perfekcyjnie. Nie ma możliwości zagubienia. Powtarzałem ich redundantne słowa, przeklinając w myślach.
Moją skórę oblał pot jeszcze gorętszy niż kiedykolwiek wcześniej. Zrobiłem pośpieszną wyliczanką w głowie nim ruszyłem w lewo. Nigdzie nie było ścieżki. Jedynymi oznakami obecności człowieka mogły być porozcinane malachitowe pnącza roślin tu i ówdzie. Jednak trudno było je odnaleźć w gąszczu tak wielu nieznanych mi dotąd roślin.
Szedłem więc przed siebie. Właściwie to nawet zacząłem biec mając nadzieję, że zdążę dogonić moją grupę, jednakże równie dobrze mogło przynieść to zupełnie odwrotny efekt, biorąc pod uwagę możliwość, że zmierzałem w kompletnie przeciwnym kierunku. Tej myśli starałem się jednak nie dopuszczać do swojej świadomości. Głośno nawoływałem imiona kilku badaczy, których zdołałem zapamiętać, jednakże nie odpowiadało mi nic oprócz ćwierkania egzotycznych ptaków i cykania cykad, które zdawały się zamieszkiwać przynajmniej każdy jeden metr kwadratowy.
Wkroczyłem w teren, w którym przeraźliwe owady o przezroczystych szczękach i groźnej paszczy atakowały każdy najmniejszy skrawek mojego ciała, a czerwone mrówki dziwnym trafem zawsze wpadały za mój kołnierz. Chmary roznoszących choroby insektów nie dawały mi chwili wytchnienia. Skolopendry wiły się pod moimi nogami, a jedynym co przychodziło mi do głowy, było upaść na ziemię i zacząć płakać.
Biegłem przed siebie, ciężko dysząc , głośno wołając i czując słony pot, który niespodziewanie zaczął się mieszać z moimi łzami. Dopiero teraz, wyciągając zegarek i widząc godzinę siedemnastą dwadzieścia dwie zacząłem mocno panikować. Dokładnie za czterdzieści minut dżunglę otoczy całkowity mrok, a jej wnętrze stanie się najniebezpieczniejszym miejscem na ziemi dla każdej żywej i bezbronnej istoty.
Ten moment był prawdopodobnie najgorszym momentem mojego życia. To właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że nie mam żadnych szans na przetrwanie. Jedyne co mogłem teraz zrobić to drżącymi dłońmi zawiesić swój hamak na dwóch przypadkowych drzewach i modlić się, bym rano obudził się cały i bezpieczny w moim miękkim łóżku w Londynie. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, jaka naprawdę była rzeczywistość. Z tego, że wszystkie moskitiery niesione były przez inną osobę. Z tego, że bez niej nie uda mi się zasnąć wcześniej nie zostając pożartym, albo zagryzionym na śmierć. Nawet jeśli nie jakieś zwierzę, zabiłby mnie mój własny strach, który sam wydawał się zwabiać wszystkie najgroźniejsze gatunki selwy.
Zrzuciłem swój plecak na ziemię, opierając się o drzewo i głośno wzdychając, czując już jak śmierć obejmuje moje ciało. Uniosłem swoje przemęczone spojrzenie, wiedząc, że za chwilę nadejdzie mrok, a zanim to się stanie, będę musiał się przygotować na terror nocy.
Wtedy pojawił się Harry.
Oh, nie.
To nie tak, że wiedziałem kim on był. To nie tak, że był mężczyzną, który uratował moje życie i tym rozkochał mnie w sobie do nieprzytomności.
Nie.
Był niczym Indianin, rdzenny mieszkaniec jednego z amazońskich plemion. Nagi mężczyzna stojący kilka metrów przede mną. Trzymał ciasno w swojej dłoni sztylet wielkości mojego przedramienia i przypatrywał się mi przeszywającym wzrokiem.
Głośno wtedy przełknąłem ślinę, będąc przekonanym, że właśnie spotkałem jednego z członków prawdziwego amazońskiego plemienia. A przecież mieliśmy badać teren wolny od wszelkich ludzkich istot. W mojej głowie wirowało tak długo, a oczy wciąż przymykały się i wyostrzały próbując dociec, czy obraz przede mną był prawdziwy, czy też był to jedynie objaw moich halucynacji.
Nie zauważyłem nawet, kiedy mężczyzna zaczął powoli się zbliżać, ale kiedy ostatecznie ten fakt zdawał się ożywić w mojej świadomości, moje nogi samowolnie ruszyły do ucieczki. Obróciłem się i zacząłem biec z całej siły przed siebie, bojąc się tak cholernie, że moje dolne kończyny zaczęły się pode mną uginać. Potknąłem się kilka razy, aż w końcu wylądowałem na ubłoconym podłożu, plując roślinami, które dotarły do moich ust.
Nie mogłem przecież stąd uciec. Cały mój ekwipunek, mój hamak, wszystko znajdowało się teraz w rękach tego dzikusa i nawet jeśli byłbym zmuszony wdać się z nim w walkę musiałem się tego podjąć. Powoli ruszyłem z powrotem w stronę mojego prowizorycznego obozu z ukłuciem niepokoju zauważając, że ten zupełnie nagi mężczyzna wciąż znajdował się na moim terytorium. Choć tak właściwie, bardzo możliwe, że stał tam właśnie dlatego, iż uważał to za swoje terytorium.
Zacząłem się zbliżać, zatrzymują pięć metrów przed nim. Widząc, że nie zareagował niczym innym oprócz kilku mrugnięć oczyma, postanowiłem posłać mu uśmiech. Bardzo krzywy, niepokojący, pełen strachu i nieufności. A jednak zrobiłem to, bo to, co słyszałem przez całe życie było tym, że uśmiech zawsze wszystko może naprawić. Nie wiedziałem, czy takie zachowanie było powszechne także u Indian, ale w tamtej chwili nie miałem najmniejszej chęci tego analizować.
Ku mojemu zaskoczeniu mężczyzna natychmiast odwzajemnił mój uśmiech, bardzo szczerze, wystawiając do mnie swoje niesamowicie śnieżnobiałe zęby. Wciąż spoglądałem na niego nieufnie, co chwilę przenosząc swój wzrok na jego ostrze. Najprawdopodobniej to zauważył, bo też na nią spojrzał. Potem spojrzał na mnie i znów na sztylet, aż w końcu wybuchnął głośnym śmiechem. Prawdziwym, ludzkim śmiechem, po czym ukucnął i ułożył swoją domniemaną broń na ziemi.
Zrobił jeden krok w przód. Wzdrygnąłem się, natychmiast się cofając. Zrobił więc kolejny, ale znów powtórzyłem swoją reakcję bojąc się, że za chwilę stracę swoje życie. Zmarszczył swoje brwi, przechylając głowę i po raz kolejny posłał mi mały uśmiech.
- Mówisz po angielsku? – zapytał.
Tak, z a p y t a ł.
Całkiem ludzkim, całkiem normalnym głosem.
Wyszczerzyłem więc swoje oczy patrząc na niego w szoku, zaczynając być pewnym, że właśnie przeżywałem pierwszą w swoim życiu halucynację. Byłem przerażony. Przecież ten człowiek nie był w stanie znać ludzkiego języka, nie mógł znać angielskiego. Po prostu nie.
- S-słucham? – zająknąłem się, nie wiedząc, czy na pewno usłyszałem to, co usłyszałem.
- Brytyjska organizacja ekologiczna oraz badawcza – odpowiedział, najwyraźniej czytając jeden z napisów na mojej koszuli i wprawiając mnie w tym w jeszcze większe osłupienie.
- Kim jesteś? – zapytałem cicho, z dozą nieufności w głosie oraz niedorzecznością widoczną w moich oczach, które odbierały resztę bodźców z innych moich zmysłów. Wszystkie zdawały się właśnie oszaleć.
- Jestem Harry – odparł niemal od razu, wyciągając swoją dłoń w moją stronę i najwyraźniej oczekując ode mnie jej uściśnięcia, ale nie byłem do końca pewien, czy miałem ochotę to zrobić. Widząc, że nie zamierzałem odpowiedzieć żadnym z werbalnych, czy też niewerbalnych sposobów, westchnął nieco zawiedziony. – Zgubiłeś swoją grupę? Twój telefon satelitarny nie działa? Boisz się spędzić tu noc? – zadawał kolejne pytania sprawiając, że jedyne czym byłem w stanie odpowiedzieć to krótkie kiwnięcie głową. – Podaj mi kartkę i ołówek – polecił mi ze spojrzeniem tak skupionym, że moje kolejne ruchy były niemal mechaniczne. Zrobiłem to o co prosił, widząc jak pisze na niej kilka słów. – Jeśli by tu wrócili będą wiedzieli, że jutro ty także tu będziesz – oznajmił enigmatycznie, odrywając kawałek kory i mocno wpijając nim papier w jedno z drzew.
Chwilę potem odwrócił się, sięgając po mój plecak, pakując wszystko do środka, razem z hamakiem, który upchnął niezbyt ostrożnie do środka. Postanowiłem tego jednak nie komentować w obawie przed utraceniem swojego życia. Założył mój plecak na swoje własne plecy, po czym przesunął swoje spojrzenie ze mnie na sztylet wciąż leżący u moich stóp.
- Weź go – polecił mi, zanim odwrócił się i zaczął maszerować w głąb chylącej się ku całkowitemu mroku puszczy. – Chodź za mną.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro