Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2 rozdział

Evan

Dłonie dziewczyny działały cuda. Miałem ochotę pociągnąć ją na łóżko i wbić się w nią głęboko. Byłem podniecony do granic możliwości, a jednak tak obolały, że nie byłbym w stanie nic zrobić. W końcu przebiegły po mnie ptaki ważące nawet po sto pięćdziesiąt kilo. Ból, który odczuwałem w tym momencie, był niczym w porównaniu do tego, jaki czekał mnie następnego dnia.

Jednak gdybym nie zareagował, Amandine mogłaby już nie żyć.

Wciąż miałem przed oczami jej postać, uciekającą w panice przez wybieg dla ptaków. Słyszałem je i wiedziałem dokładnie, co może się stać. Nie miała szans wyjść z tego cało. Automatycznie ruszyłem w pogoń za dziewczyną i rzuciłem się na nią, jak zwierzę w ataku. Inaczej nie mogłem jej pomóc.

Ledwie wytrzymałem ból. Nie straciłem przytomności tylko dlatego, że wdychałem słodki zapach jej włosów i czułem szybko bijące serce. Mój rytm uderzeń dostosował się do jej, ale zaczęła się wiercić i wyswobadzać z moich ramion. Nie chciałem pozwolić, by wyczołgała się spod mojego ciała, chciałem ją czuć już zawsze. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, co się ze mną działo, ale ta kobieta działała na mnie, jak żadna inna.

Odwróciłem głowę w jej stronę, bo przestała mnie dotykać. W panice siłowała się z obrączką i pierścionkiem na serdecznym palcu. Próbowała je zdjąć, ale nie mogła. Była taka bezbronna.

– Spokojnie, weź trochę maści i natłuść palca. Jak nie zejdzie, to jutro ci ją przepiłuję.

– Jutro mnie tu nie będzie.

– A gdzie pójdziesz?

Syknęła, uwalniając się ze złotych ozdób, które tak jej ciążyły.

– Nie twoja sprawa.

– Amandine...

– Masz moją torebkę? Grzebałeś w niej? Komu o mnie powiedziałeś? – wyrzucała pytania z prędkością karabinu maszynowego.

– Spokojnie. Jesteś tu bezpieczna. Nikogo nie informowałem. I tak, grzebałem w twojej torebce. Widziałem twoje dokumenty, Amandine Wilson.

Odskoczyła ode mnie tak szybko, że aż spadła z łóżka na pupę.

– Kurwa! Nie chciałem cię przestraszyć! Przepraszam. Chociaż nie wiem, co zrobiłem.

– Muszę iść – szepnęła, podnosząc się z podłogi. – Gdzie są moje rzeczy?

– Torebka w kuchni, sukienkę przeprałem i wisi na sznurku koło domu. Plamy z krwi nie zeszły. – Westchnąłem żałośnie. Musiałem ją jakoś zatrzymać. – Jesteśmy dwadzieścia mil od głównej drogi. W tym upale nie dasz rady. Na południe jest dom mojego jedynego sąsiada, jakieś dwie godziny marszu, ale nie polecam. To stary dziwak. Wschód i zachód to same pagórki i góry. Tam też mieszkają nieliczne plemiona rdzennych Aborygenów.

– Zaryzykuję – odpowiedziała, stojąc w wejściu do kuchni.

– Nie przekonam cię, prawda? – Nie czekałem na odpowiedź, znałem ją. Bała się mnie, byłem dla niej zagrożeniem. – Umiesz się posługiwać bronią?

– Tak.

– W szafie jest karabin na naboje usypiające i pistolet, który weź ze sobą. – Podniosłem się na łokciach. – Jest mały, poradzisz sobie. Obok leżą naboje. Za kilka dni zgłoszę jego kradzież, jak już będę mógł się ruszyć. Gdyby coś cię zaatakowało, nie wahaj się, wyceluj i pociągnij za spust. Weź też zapas wody i jedzenia. Możesz ubrać którąś z moich koszul. Nie zapomnij też o czapce z daszkiem na głowę, wiszą przy wyjściu, wybierz jedną. Butów ci nie pożyczę, nie ten rozmiar.

Chwilę skanowałem jej opuchniętą twarz. Zielone tęczówki wpatrywały się w podłogę, malinowe usta, spuchnięte od uderzenia, drżały od wstrzymywanych emocji. Wysokie czoło zniekształcone było od krwiaka i rozcięcia na skroni. Nie byłem lekarzem, tylko maklerem giełdowym, ale zdawałem sobie sprawę, że kilka milimetrów niżej i w ogóle bym jej nie spotkał. Spojrzała na mnie i oczyma wyobraźni widziałem, jak pracują trybiki w jej głowie.

Opadłem z wysiłku na pościel. Zamknąłem oczy. Nasłuchiwałem jednak, czy dziewczyna robi to, co jej kazałem. Stała dłuższy czas, chyba nawet nie oddychając, po czym zrobiła krok w stronę kuchni. Przestraszyła się skrzypnięcia podłogi, bo aż syknęła i odskoczyła kilka kroków. Nie mogłem ścierpieć myśli, że jakiś skurwiel ją tak urządził. Zabiłbym go gołymi rękami, gdybym tylko go dopadł. Wyznawałem zasadę, że kobiety powinno się szanować, nawet, jeśli to one wyrządzają nam krzywdę. Tak jak Olivia. Czy miałem ochotę ją uderzyć? Owszem, ale nie miałem też problemu z powstrzymaniem nerwów. Pomimo, że to ona mnie zdradzała, zgodziłem się na wszystkie warunki, jakie proponował jej adwokat. Chciałem się jej pozbyć, jak najszybciej, raz na zawsze. Oddałem więc willę w San Francisco i dom letniskowy w Santa Barbara. Sprzedałem wszystkie auta, przeniosłem konto do Australii i zamknąłem sprawy związane z pracą. Ranczo kupiłem przez internet, najbardziej zależało mi, żeby było daleko od cywilizacji.

– Evan? – szept rozniósł się echem po pustym wnętrzu, albo to moje wrażenie, że jej głos odbijał się w mojej głowie.

– Tak?

– Gdzie jest toaleta?

Spojrzałem na nią. Była cała czerwona i zagryzała z nerwów wargę, sprawiając wrażenie przestraszonej nastolatki, choć miała już dwadzieścia sześć lat.

– Drzwi po prawej, zaraz za kuchnią.

– Dzięki.

Usłyszałem westchnienie ulgi. Znów zamknąłem oczy i starałem się nie poddawać bólowi. Pod moimi powiekami, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, pojawiła się Amandine, a nie moja była żona. Wróciłem myślami do wczorajszej nocy, gdy opatrywałem rany dziewczyny. Ewidentnie ktoś grzebał jej w ramieniu ostrym narzędziem. Nacięcia były dość głębokie i długie na około centymetr. Mdliło mnie, gdy zakładałem kilka szwów na oczyszczoną skórę. Coś ściskało moją pierś, kiedy myłem jej obolałe ciało mokrym ręcznikiem. Niektóre siniaki wyglądały na starsze. Miała też dużo blizn na rękach i plecach.

Najważniejsze, że znałem adres tego skurczybyka, który jej to zrobił. Zamierzałem złożyć mu wizytę, gdy tylko wydobrzeję.

– Amandine, mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Już ostatnią – powiedziałem, gdy wyszła z łazienki. Widziałem wahanie w jej oczach. Bawiła się też nerwowo palcami, wyginając je i ściskając.

– Co to za prośba?

– Możesz nakarmić ptaki? W szopie jest pasza. Nasyp im dwa wiadra do paśnika. Klucz od kłódki wisi koło wyjścia.

– Nie masz kogoś, kto może to zrobić?

– Czasem przychodzi do pracy młody Aborygen, ale tylko wtedy, kiedy sam chce. Nie pojawi się tu wcześniej niż we wtorek, może środę.

– Dobrze... Hmm... Evan, a co to jest paśnik? – zapytała z wahaniem.

Zaśmiałem się w duchu, od razu było widać, że całe życie spędziła w mieście i nie miała nic wspólnego z pracą na roli. Zupełnie, jak ja trzy lata wcześniej, gdy postanowiłem całkowicie zmienić swoje życie.

– To jest to niebieskie ustrojstwo. Paszę sypie się od góry. Dasz sobie radę, wierzę w ciebie – powiedziałem przymilnie, aby tylko wykonała moją prośbę. Całe ciało bolało mnie tak bardzo, że nie byłem już w stanie poruszyć głową czy ręką, a co dopiero wstać.

Amandine wyszła z domu, słyszałem, jak zbiegła ze schodów. A ja... czułem, jak z bólu powoli traciłem przytomność.

Amandine

Jak głupia poszłam po paszę, nie zabierając ze sobą wiadra. Nie dość, że nie mogłam otworzyć kłódki, przydałoby się ją naoliwić, to jeszcze musiałam się wrócić do domu. Szłam, wyzywając się od idiotek. W przedsionku usłyszałam głośny, ale miarowy oddech, dochodzący z sypialni. Evan zasnął. Albo stracił przytomność, co było bardziej prawdopodobne.

Zajrzałam do niego, zastanawiając się, dlaczego nie uciekłam, skoro miałam okazję. Czy byłby w stanie mnie skrzywdzić? Był dużo wyższy od mojego męża i lepiej zbudowany. Mięśnie na jego plecach drgały lekko, gdy zaczął niespokojnie oddychać. Ewidentnie coś mu się śniło. Dlaczego nie czułam zagrożenia z jego strony?

Może dlatego, że oddał mi swoją broń, ubrania, jedzenie i wodę?

Cholera Amandine, nie możesz go tak zostawić! A może jednak? Wbrew pozorom, wcale nie byłam daleko od domu, jedynie kilkadziesiąt mil na południe. Musiałam zatrzeć ślady po swoim zniknięciu i zostawić fałszywy trop w postaci chipu, który miałam wszczepiony w ramię. Dużo zdrowia kosztowało mnie jego usunięcie nożykiem do obierania warzyw, złapanym naprędce z kuchni. Wtedy nie myślałam o tym, co robię. Liczyła się tylko ucieczka i wsadzenie urządzenia do autobusu, który odjeżdżał do Sydney, czyli w przeciwnym kierunku niż się udałam. Miałam więc trochę czasu na zastanowienie się, co zrobić. Wybrałam pieszą wędrówkę, choć udało mi się przejechać kilkanaście mil z farmerem na jego przyczepie. Gdy starszy mężczyzna zapytał o to, co mi się stało, powiedziałam prawdę, że tak urządził mnie mąż i uciekłam od niego. Jednak gdy zaproponował, że zabierze mnie do domu, skłamałam, że jestem umówiona z przyjaciółką, której on nie zna. Poprosiłam też o to, żeby nikomu nie mówił, że mnie widział, bo człowiek, z którym spędziłam osiem lat, będzie mnie szukał. Obiecał milczeć, więc wysiadłam na krzyżówce dróg i dalej szłam pieszo.

Tylko wybrałam nie tę drogę, co trzeba i szybko okazało się, że zamiast trafić na jakieś niewielkie miasteczko, znalazłam się na pustkowiu, z którego zabrał mnie Evan.

A może to lepiej? Może tu wydobrzeję i na spokojnie zastanowię się, gdzie się udać, by mnie nie znalazł? Może właściciel domu, w którym się znajdowałam, mi pomoże? To niegłupi pomysł.

Znalazłam wiadro i wróciłam do szopy po paszę. W pomieszczeniu stał worek, z którego miałam nabrać strusiego jedzenia, ale nie było mi to dane. Ze środka wyskoczyły myszy. Darłam się tak bardzo, że usłyszał mnie chyba sąsiad, o którym wspominał Evan. Wybiegłam z szopy, wpadając wprost w nagie ramiona mężczyzny. W ręce trzymał wyciągnięty przed siebie pistolet.

– Co się stało? Coś cię zaatakowało? Mów, co się dzieje!

– Myszy wyskoczyły z worka z paszą! – Wiedziałam, że zrobiłam z siebie idiotkę, ale było mi wszystko jedno. Przytulałam się do idealnie płaskiego brzucha, z niewielkim kaloryferem i do szerokiej, muskularnej klatki piersiowej. Było mi bosko. Wrażenie potęgował jeszcze zapach mężczyzny. Czułam, że jest spocony, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało, a nawet przeciwnie, zaciągnęłam się jeszcze mocniej jego zapachem.

– Myszy? – zapytał rozdrażniony.

– Tak, myszy. Przestraszyłam się.

– Przestraszyłaś się myszy? – niedowierzał. – Malutkiego zwierzątka, które mieści się na dłoni? Naprawdę?

– Dobra, wiem. Jestem idiotką, ale już mnie puść. Zaniosę paszę ptaszorom i znikam – powiedziałam przekornie.

Zamiast mnie wypuścić z objęć, miałam wrażenie, że jego uścisk się zacieśnił, a nie zelżał. Oparł się całym ciałem na mnie, aż ugięły się nogi pode mną.

– Dobrze. Pomóż mi dojść do domu, bo adrenalina opadła i ledwo stoję.

Bez słowa spełniłam jego prośbę. Osunął się ciałem na barierkę przy schodach i dalej poruszał się sam. Nie mogłam uwierzyć, że w takim stanie wybiegł mnie ratować. Wiedziałam, że jest dobrym człowiekiem, właśnie to pokazał.

Wróciłam do szopy, napełniłam wiadro paszą i zaniosłam strusiom, które zebrały się wokół paśnika, czekając na jedzenie. Jeden zniecierpliwiony ptak dziobnął mnie w rękę, na co pisnęłam głośno.

– Amandine, nie możesz się ich bać. Pokaż im, kto rządzi.

– Dzięki Evan, naprawdę mi pomogłeś – rzuciłam zgryźliwie w stronę sypialnianego okna. – Mam ci przypomnieć dlaczego się ich boję?

– Mam ci przypomnieć twoją ucieczkę przez okno? – odgryzł się.

– Skąd miałam wiedzieć, gdzie się znajduję? I czy ty nie jesteś jakimś gwałcicielem czy zwyrodnialcem?

– Gdybym chciał ci coś zrobić, to czy martwiłbym się twoimi ranami? Czy zszywałbym ci ramię?

Mimowolnie dotknęłam świeżego bandażu, którego wcześniej nie widziałam.

– Kto ci to zrobił? Twój mąż?

Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Słyszałam w jego głosie współczucie, żal i czułość. I cholerną litość.

– Nie twój interes!

– Wiesz, że go znajdę i dostanie to, na co zasłużył?

– Skąd ty... cholera! Oddaj mi moje dokumenty! Nigdzie nie pojedziesz! Słyszysz? O ile nie zabiją cię jego ochroniarze, to on sam się z tobą zabawi. Nie zawaha się przed niczym. Będzie cię torturował tak długo, aż wyjawisz mu każdą odpowiedź na każde zadane pytanie – wyrzuciłam z siebie jednym tchem.

– Amandine...

– Nie, Evan! Nie pozwolę ci! Słyszysz?

– A jak mnie powstrzymasz, skoro zamierzasz odejść?

– Kurwa! – krzyknęłam jeszcze kilka innych epitetów, ale usłyszałam tylko jego stłumiony w poduszkę śmiech. – Zrobiłeś to specjalnie?

– Mówiłem poważnie. Zamierzam złożyć mu wizytę.

– Więc muszę uciekać! Im szybciej, tym lepiej.

– Wtedy pójdę po niego.

– Dlaczego? – spytałam słabnącym głosem. Czułam się tak, jakby ktoś mnie dusił, a dobrze znałam to uczucie.

– Bo nikt nie powinien robić takich rzeczy kobiecie.

– Powiedziałeś dwa wiadra paszy i że mogę iść – mówiłam połykając łzy. On nie mógł prowadzić za mnie wojny, nie mogłam mu na to pozwolić. – Więc zostało jeszcze jedno.

Wróciłam do szopy, nabrałam paszy i wsypałam do podajnika. Robiłam to mechanicznie, myśląc tylko o bezpieczeństwie swoim i Evana. Przecież nie mogłam pozwolić, by ten bydlak go zabił. Weszłam do domu i usiadłam w kuchni przy stole. Musiałam pomyśleć, jak rozwiązać tę sytuację, a najowocniej biłam się z myślami, sprzątając.

Evan leżał, cichutko pochrapując. Jedna ręka zwisała luźno za łóżko, a na drugiej ułożył głowę. Fioletowe sińce zdobiły całe jego plecy i nogi. Znów dopadły mnie wyrzuty sumienia. Przecież gdyby nie ja, nic podobnego by go nie spotkało.

Rozwinęłam moskitierę, by nie zżarły go komary i wzięłam się za szorowanie kuchni. Przecież musiała być idealna. Nie mógł być ani jeden pyłek, ani jedna smuga, ani jedna plamka.

Sprzątałam cały ranek i popołudnie. Kuchnia i skromna łazienka błyszczały czystością. W międzyczasie ugotowałam zupę z resztek warzyw i przyrządziłam makaron z serem na słodko, bo nic innego nie znalazłam w lodówce. Miałam zabrać się za przedpokój, kiedy zaczął się wybudzać ze snu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro