Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝖆 𝖜𝖎𝖘𝖍 𝖙𝖔 𝖇𝖊 𝖑𝖎𝖐𝖊 𝖙𝖍𝖊𝖒

━━━━━━━━━━━━━━━━━━

❝𝓲 𝔀𝓪𝓷𝓽 𝓽𝓸 𝓫𝓮 𝓵𝓲𝓴𝓮 𝔂𝓸𝓾.❞

━━━━━━━━━━━━━━━━━━

        Peter Parker nie był bohaterem.

        Wiedział to, choć nikt mu o tym wprost nie powiedział. Nie postrzegał siebie tak, jak Kapitan Ameryka, Iron Man, Thor, czy jakikolwiek inny Avenger. Czuł, że nie był taki jak oni i nie mógł, nie potrafił zmienić swojego nastawienia. Jego drobne uczynki wcale nie dowodziły, że zachowywał się bohatersko – to po prostu były ludzkie odruchy, który każdy powinien mieć. W końcu ktokolwiek mógł wskazać staruszce drogę czy powstrzymać przed kradzieżą rowera. To nie było nic nadzwyczajnego.

        A Peter nie chciał robić zwyczajnych rzeczy. Chciał pokazać, że naprawdę zasługuje na kostium, i że jest kimś. Że jest b o h a t e r e m.

        Dzisiaj wyjątkowo nie spóźnił się do szkoły. Metro nie zostało zatrzymane, on nie zgubił się w tłumie ludzi. Był w placówce szybciej nawet od Neda. Zorientował się dopiero, kiedy spojrzał na zbity ekran telefonu.

        Zmarszczył brwi, widząc zaledwie dwadzieścia minut po siódmej, a nastepnie przyśpieszył krok, zatrzymując się dopiero przy swojej szafce. Jak android otworzył ambicjonalnie ich drzwiczki, nie myśląc w ogóle o ich kodzie, i przepakował plecak.

        Miał czterdzieści minut do rozpoczęcia lekcji, więc chciał ten czas poświęcić zadaniu, które przez wczorajszy dzień zapomniał zrobić. Przez „staż” u pana Starka często zapominał o takich przyziemnych rzeczach i albo robił zadania do późna, albo w biegu, na kolanie.

        Czy było to uciążliwe? Cóż, cholernie. Peter jednak nie narzekał.

        Kiedy chciał wyciągnąć odpowiedni zeszyt, drzwiczki od szafki nagle z głośnym trzaskiem zostały zamknięte. Odruchowo odskoczył od metalowej konstrukcji i gdyby szybko nie spojrzał na osobę opierającą się o nie, na pewno przyjąłby pozycję obronną.

    — Penis Parker.

        Uśmiech Flasha Thompsona nie wskazywał na nic dobrego, toteż Parker na coś takiego nawet nie liczył.

    — Wreszcie nie spóźnił ci się autobus? — zapytał chłopak, zakładając ręce na klatce piersiowej.

        Parker zacisnął usta w wąską linię, z powrotem otwierając szafkę i tym razem szybko wyjmując z jej środka zeszyt, by zaraz po tym sam ją zamknąć.

        Miał ochotę uświadomić rówieśnika, że wcale nie jeździł autobusem.

    — No co jest? Nie odezwiesz się?

    — Nie mam ochoty psuć sobie humoru z samego rana — mruknął tylko Peter, ruszając sprężystym krokiem w stronę biblioteki.

        Nie dane mu jednak było nawet wyjść z tego korytarza – brunet złapał za kaptur jego bluzy i gwałtownie popchnął go na szafki.

        Peter otworzył szerzej oczy,  zbyt zdziwiony czynem licealisty, by jakkolwiek zareagować. Na pewno nie sprawiło to, że Flash na tym przestał, bo już po chwili dłonie bruneta znalazły się na barkach Petera. Być może powinien się spodziewać ponownego przygwożdżenia do szafki, ale taka myśl nawet na moment nie przemknęła przez pociemniały umysł Parkera, którego głowa z hukiem uderzyła o metalowe drzwiczki.

        Spomiędzy zaciśniętych warg wymknął się zduszony jęk.

    — Przejmujesz się czasem kimkolwiek innym? — zapytał neutralnym głosem Thompson, wpatrując się w Parkera tak, jakby chłopak miał domyślić się, o co mu chodziło. — Czemu jesteś taki zdziwiony? Myślałeś, że tak po prostu będę siedział i udawał, że mnie to nie rusza?

        Znowu nim wstrząsnął, a Peter znowu nie próbował stawić oporu. Jedynie odsunął od szafki głowę, żeby zapobiec ponownemu spotkaniu. Starał się pokazać, że słowa Thompsona nie wpłynęły na niego w żadnym stopniu, jednak w środku czuł, że chyba blednie. Flash wiedział? Skąd? Przecież nikomu o tym nie mówił. Nikt o tym nie wie. A może jednak? Co, jeśli przez przypadek się zdradził? Ktoś widział go bez maski?

    — O co ci chodzi Flash? — zapytał spokojnie Peter, patrząc we wściekle mieniące się tęczówki rówieśnika.

        Sam Thompson nie był zdenerwowany – wyglądał na obojętnego. Ale, jak zwykle, zdradzały go oczy. Peter nie wiedział, czy to przez wyostrzone zmysły to zauważył, czy po prostu nauczył się obserwować ludzi.

    — O co mi chodzi? O co mi chodzi!? Parker, spójrz na siebie! Myślałeś, że nie będziemy chcieli wyjaśnień, dlaczego nie zjawiłeś się na olimpiadzie!?

        Wtedy Peter wiedział, że był blady.

        Dowiedzieli się. Jak? Nie mógł pokazać, że go to obchodziło, więc dzielnie wytrzymywał ciężki wzrok bruneta.

    — Więc słucham, mów! Żądam odpowiedzi! — Kolejny raz nim wstrząsnął, Peter kolejny raz odchylił głowę i kolejny raz wpatrywał się w jego oczy. Ale tym razem złapał go za nadgarstki.

    — Zgubiłem się, okej!? Odłączyłem się od grupy i kiedy się zorientowałem, że was nie ma, nikogo już nie było — powiedział, wypuszczając głośniej powietrze przez usta. — Poza tym, czemu nagle się tym interesujesz? To było ponad tydzień temu — przypomniał chłopak, marszcząc brwi.

        Flash gwałtownie strącił jego dłonie z nadgarstków, a kiedy Peter chciał odsunąć się od szafek, przygwoździł go do nich z powrotem. Parker znowu powstrzymał się od jęknięcia, kiedy uderzył o drzwiczki głową.

    — Bo nienawidzę ciebie i absolutnie nie wierzę w twoją wersję. Kłamiesz, ale nie chcesz się przyznać — warknął Thompson, mrużąc oczy.

        Peter wiedział, że nie wyglądał jak ktoś, kto coś ukrywał i jego rówieśnik też o tym wiedział. Ale Flash nie potrafił odpuszczać.

    — Jesteś pieprzonym tchórzem, Parker. Nikim więcej — dodał na odchodne, zwijając palce w pięść.

        Peter w jednej chwili zgiął się w pół, wydając z siebie zduszony dźwięk, nad którym nie umiał już zapanować. Flash odszedł, zostawiając trzymającego się za brzuch chłopaka samego.

        W tamtej chwili Peter faktycznie czuł się jak tchórz.

        Przecież był od niego silniejszy. Mógł z łatwością odsunąć chłopaka od siebie i z jeszcze większą łatwością go powalić. Ale nie zrobił tego. Tak właściwie, sam nie wiedział, dlaczego. Może po prostu uznał, że to nie miałoby sensu?

        Zsunął się na podłogę po szafkach, łapczywie łapiąc powietrze. Wszystko szło nie tak, jak powinno. Najpierw akcja w Waszyngtonie, teraz to. Miał wrażenie, że nad tym nie panował.

        Wtedy, pod tą szafką, naprawdę nie miał na nic siły. Był tchórzem, był tchórzem, był tchórzem. Jasne, że nim był. Gdyby nie spanikował, kiedy ten dziwny facet odciągał go od ciężarówki, już dawno siedziałby w nowej siedzibie Avengersów i jakby nigdy nic rozmawiał z Thorem, Kapitanem Ameryką, czy Czarną Wdową. Przyglądałby się pracy Bruce'a Bannera albo poprosiłby Hawkeye'a o pokazanie jakichś podstaw obsługi łuku. A może siedziałby nad Tonym i patrzyłby, jak ulepsza jego strój? Nie wiedział i na pewno się nie dowie, bo nie miał tam wstępu! Nikt nie chciał go wysłuchać, nawet pan Stark, który ponoć miał służyć mu radą. A jedyne, co mu powiedział, to „trzymaj się od nich z daleka”.

        Peter nie mógł go posłuchać, ale też nie mógł z tym nic zrobić. Stchórzył i czuł się bezsilny.

    — Co jest Parker? — usłyszał tuż obok siebie damski głos, na który z jakiegoś powodu przewrócił oczami. Nie chciał tego zrobić.

        Odsunął dłonie od twarzy, wycierając je w spodnie. Przez zamyślenie nie zauważył, że oddech wrócił już do normy, a po bólu nie zostało nawet śladu.

        — Depresja? — Michelle Jones starała się zażartować, ale nie dysponowała za dużym poczuciem humoru. Mimo wszystko, Peter to doceniał, dlatego uniósł kąciki ust w delikatnym uśmiechu.

    — Cześć Michelle.

        Odwrócił się w jej stronę i prawie zobaczył na jej ustach uśmiech. Nie uśmiechała się często. Może w ogóle tego nie robiła. Peter zrozumiał, że przez ostatni czas praktycznie w ogóle nie interesował się swoimi przyjaciółmi. Poczuł się winny.

    — Co u ciebie Michelle? — zapytał, opierając głowę o szafki. Lubił wymawiać jej imię. Nie było zwykłe, jak ponad połowa angielskich imion. Było inne. Zdawało mu się, że mogło być zaczerpnięte z Francji, ale wolał nie spekulować na ten temat.

    — Nie musisz powtarzać mojego imienia, skoro jesteśmy tu sami — oznajmiła chłodnym tonem, czym trochę speszyła Petera. Ale tylko trochę. — Poza tym, nie odpowiedziałeś na moje pytanie — przypomniała, obrzucając go obojętnym spojrzeniem.

        Czasami zastanawiał się, czy Michelle czuje cokolwiek poza obojętnością, ale szybko przestawał o tym myśleć. Jasne, że czuła cokolwiek innego. Czuła wszystko. Od radości, po strach, aż do nienawiści. Tylko że nikt nie był w stanie tego zauważyć. Bał się, że on też tego nie widział.

    — Nic mi nie jest — oznajmił ciszej, podnosząc się z podłogi.

        Od razu zacisnął mocniej zęby, czując niemiły ból w okolicach żeber i pod nimi. Nie wiedział, jakim cudem cios rozszedł się na taką skalę, skoro wyraźnie czuł pięść na środku brzucha. A może nie? Pokręcił delikatnie głową. Za dużo analizował. I było to zupełnie niepotrzebne.

    — Idziesz ze mną do biblioteki? — zapytał ot tak, zerkając przelotnie na zegarek. Minęło zaledwie dziesięć minut. Nie chciało mu się wierzyć, że nikt przez ten czas go nie zauważył.

    — Mogę iść — stwierdziła ostatecznie, ignorując wyciągniętą w jej stronę dłoń Petera. Chłopak zacisnął usta, chowając rękę do kieszeni bluzy.

        Ruszyli więc w stronę wspomnianego pomieszczenia, nie odzywając się do siebie ani słowem. Po drodze minęli kilkunastu uczniów, którzy albo nie zwracali na nich najmniejszej uwagi, albo posyłali dziwne spojrzenia. Dziwne, bo szatyn nie potrafił ich zinterpretować.

        W pomieszczeniu oprócz bibliotekarki i dwóch starszych licealistów, nie było nikogo. Parker z ulgą zawędrował do najbardziej oddalonego stolika, dyskretnie sprawdzając, czy dziewczyna idzie za nim. Złapał się na tym dopiero u celu i po raz kolejny prawie zaczął się zastanawiać, dlaczego to robił. Chyba był przewrażliwiony przez ostatnie dni.

        Usiadł w milczeniu przy stoliku (nie zauważył, że były już na nim rzeczy Michelle) i wyciągnął z plecaka zeszyt z matematyki wraz z długopisem. Przez chwilę przyglądał się zadaniom, jakby były zaklęciem, ale już po paru sekundach zaczął je rozwiązywać. Jones udawała, że zajmowała się swoimi sprawami, tak naprawdę patrząc z największą dokładnością w powoli zapełniają kartkę. Jego palce operowały długopisem, wyznaczając każdy ruch, wyglądający na zaplanowany. Kiedy obliczał coś w pamięci, stukał palcami wolnej ręki w biurko. Michelle zrobiłaby to zadanie inaczej. Peter zawsze takie rzeczy komplikował, jakby nie wiedział, że można zrobić je prościej.

    — Robię coś nie tak? — wymamrotał w końcu, odsuwając się od zeszytu. Przekrzywił głowę w skupieniu, patrząc na długie równanie, jakby właśnie starał się zrozumieć, co zrobił. Wiedział doskonale.

    — Wszystko komplikujesz — powiedziała ot tak, wracając do swojego notesu, który robił za szkicownik. Obrzuciła go krótkim wzrokiem, zauważając, że Peter już na nią patrzył. Odchrząknęła cicho. — Tak jak olimpiadę — zauważyła nieco ciszej, przyjmując swoją charakterystyczną, zlewającą pozę. Jej ołówek zaczął powoli krążyć po kartce, kreśląc coraz nowsze linie.

    — Co masz na myśli? — zapytał ostrożnie, dopisując coś w zadaniu. Nakreślił kolejny podpunkt, znowu obrzucając wzrokiem treść.

         Tak naprawdę nie chciał o tym rozmawiać. Zawiódł i dobrze o tym wiedział. Dał mu o tym znać nauczyciel, Flash, Abraham i reszta drużyny, która na nim polegała. Nawet Liz. Nie miał już tego jak odkręcić.

    — Wypisałeś się chyba ze wszystkich zajęć poza lekcyjnych. Potem zrezygnowałeś z olimpiady, bo „co jeśli pan Stark będzie ciebie potrzebował?” — Zrobiła cudzysłów palcami, na co zmarszczył brwi.

        Dziewczyna zawsze oszczędzała się w niepotrzebnych ruchach, tak samo w słowach. Chyba przez zdenerwowanie przestała o tym myśleć.

    — I nagle wracasz, jedziesz z nami do Waszyngtonu i... znikasz — dodała z wahaniem, nie obrzucając go spojrzeniem, jak miała w zwyczaju. Westchnęła i z powrotem pochyliła głowę nad szkicownikiem.

    — Zgubiłem się — wyznał cicho, skubiąc policzek od środka.

        Nie chciał kłamać. No, może przy Flashu było inaczej. Ale źle się czuł z tym, że musiał wciskać kit cioci i Michelle. Speszył się, kiedy podniosła na niego wzroku mówiący „serio?”, ale nie dał tego po sobie poznać.

    — Odszedłem na moment od grupy, a kiedy się odwróciłem, was już nie było. Nie wiedziałem, gdzie mam iść, więc zostałem w hotelu.

    — Nieważne. — Wzruszyła ramionami, machając przez moment ołówkiem. — Tu masz błąd — oznajmiła obojętnym tonem, stukając trzymanym przedmiotem w końcowy wynik obliczeń. Zdziwiony przeanalizował jeszcze raz zadanie i ze zmarszczonymi brwiami skreślił zły rząd cyfr. Nigdy nie robił błędów w takich obliczeniach.

    — Dzięki — wymamrotał jedynie, poprawiając wynik.

        Przez kolejne minuty siedzieli cicho – Peter był zbyt skupiony na zadaniu, a Michelle na rysowaniu. Obserwowali siebie nawzajem, mając nadzieję, że druga osoba o tym nie wie i przekonywali się, że to nic takiego, gdzie w rzeczywistości to coś miało znaczenie. Nie byli jednak w odpowiednim miejscu i czasie, żeby to zrozumieć.

×××

        Nie czekał, aż lekcje w końcu się skończą, dlatego już po drugiej godzinie w szkole, był w drodze do domu. Już w progu wiedział, że w mieszkaniu oprócz niego nie było nikogo. May jak zwykle o tej porze była w pracy. Szybko zamknął za sobą drzwi i pognał do pokoju, gdzie odciął się od wszystkich innych. W jego dłoniach, po rzuceniu plecaka w kąt, znalazła się maska. Nie miał czasu na filozoficzne myśli (które za często go dopadały), dlatego czym prędzej założył materiał na głowę.

    — Karen? — powiedział, kiedy system się wybudził. — Czy istnieje może ukryta funkcja, która pozwoliła ci zapamiętać cokolwiek ze spotkaniem z tamtymi gośćmi od broni? Zapamiętałem tylko kawałek tablicy rejestracyjnej, a z pewnością przydałaby się cała — wyjaśnił, siadając na obrotowym krześle. W przypływie nagłej myśli, głoszącej: „Jestem gliną”, wyrzucił nogi na stół, pstrykając długopisem.

    — Oczywiście, Peter. To się nazywa kamera — oznajmiła swoim robotycznym głosem, na który chłopak przewrócił oczami. Mógł to przemyśleć. — Nagrałam tamto zdarzenie — dodała, kiedy miał zamiar otworzyć usta, by zadać pytanie. W jednej chwili ze zirytowanego dzieciaka, zmienił się w przepełnionego nadzieją nastolatka.

    — Poważnie!? — zawołał podekscytowany, pochylając się na krześle do przodu. Przez całe jego ciało przeszło jakieś uczucie, którego nie był w stanie zinterpretować.

    — Oczywiście, Peter. Nagrywam w każdym miejscu i o każdym czasie — oznajmiła łagodnie, powodując kolejne załamanie nerwowe. — To się nazywa tryb niańka — dodała, sprawiając, że chłopakowi opadły z bezsilności ramiona.

    — No jasne — mruknął, przecierając zakrytą twarz dłońmi. Nabrał mnóstwo powietrza w płuca i powoli je wypuścił. — Dobra, po prostu przewiń do piątku sprzed dwóch tygodni — powiedział po chwili, opadając z powrotem na krzesło.

        Po przebrnięciu przez naprawdę żenujące nagrania, Karen udało się ustalić tożsamość tylko jednego z mężczyzn, który nie miał nic, co mogłoby pomóc mu w złapaniu przestępców. Peter czuł się bezsilny. Znowu. Nie mógł nawet sprawdzić, kim są pomocnicy człowieka-ptaka.

    — Coś się stało Peter? Wyczuwam nagły wzrost kortyzolu w twoim organizmie — powiedziała nagle robo-kobieta, o której zupełnie zapomniał.

        Nie wzdrygnął się na dźwięk jej głosu, jak miał w zwyczaju po chwilowym wyłączeniu. Po prostu siedział w bezruchu, zastanawiając się, jak inaczej mógłby rozwiązać tę sytuację. Bo był pewny, że nie może zostawić tego tak sobie.

    — To nic — wymruczał, podnosząc się znad biurka. Powoli wstał od mebla, zaczynając przechadzać się po pokoju. — Chciałbym go znaleźć. Chciałbym jakoś zareagować, złapać tego całego handlarza broni. Już nie dla pokazania, że jestem godny, by zostać Avengerem. Chcę tylko uratować tych ludzi — powiedział po chwili ciszy, dusząc w sobie głos, który krzyczał.

        A krzyczał o tym, że to nie jest jedyny powód, bo przede wszystkim chciał pokazać, że nie jest tchórzem. Że jest b o h a t e r e m.

    — Przykro mi, że nie mogę pomóc — powiedziała o dziwo współczującym tonem, na którego dźwięk zmarszczył brwi.

        Zatrzymał się na środku małego pomieszczenia. Postał kilka sekund i znowu zaczął bezcelową podróż w czterech ścianach. Miał się poddać? Teraz? Nie po to dusił w sobie krzyk za każdym razem, kiedy budził się w środku nocy, chcąc wyrzucić z pamięci zielone ślepia. Nie po to ryzykował, prawie topiąc się w jeziorze. Nie po to porządnie obtarł sobie tyłek, mając zamiar dorwać osoby, które wiedzą coś na temat tamtego człowieka.

    — Karen, pokaż mi jeszcze raz tego przestępcę — poprosił, zatrzymując się w miejscu. Karen bez słowa wykonała polecenie szesnastolatka, który z uwagą przyglądał się mężczyźnie. — W jakiś sposób musiał się o nich dowiedzieć, tak? Ktoś musiał dać mu znać, że tam będą. Karen, on nam pomoże! — krzyknął nagle, zrzucając z ramion szarą bluzę.

        Szybko zaczął ściągać z siebie również koszulkę i spodnie, by zastąpić je strojem, który po naciśnięciu pająka na środku klatki piersiowej, idealnie przyległ do jego ciała. Cicho upewnił się, że May nadal nie wróciła i zamknął drzwi od środka. To był ostatni raz, naprawdę, ostatni raz.

        W stroju Spider-Mana czuł się inaczej. Pewniejszy siebie. Jakby ten przegryw, Peter Parker, w ogóle nie istniał, a był on – przyszły bohater, najmłodszy Avenger. Chłopak, potrafiący zatrzymać autobus gołymi rękami. Właśnie, gołymi. Nie odzianymi w strój. Zastanawiał się, czy faktycznie nie starał się oddzielić od własnej postaci, ale szybko rzucał te myśli w kąt. Nie chciał się nad tym zastanawiać, zwłaszcza, że zbliżał się do celu.

        Nie wiedział czemu, ale zawsze miał wrażenie, że boi się wysokości. Kiedy był mały, stojąc na szczycie Statuy Wolności, czuł zawroty głowy i właśnie to jako pierwsze przyszło mu do głowy. Strach. Nie był w stanie dłużej nad tym myśleć, więc to stało się jego wytłumaczenim. Ale bylo inaczej. To po prostu był zachwyt. Tak wielki, że musiał opuścić jego umysł, by podzielić się nim razem z innymi. Peter zdawał sobie z tego sprawę teraz, przeskakując nad kolejnymi budynkami, które przerażały swoją ogromną budową. Ale nie jego. Już od dawna z szybciej bijącym sercem śmigał między wieżowcami dzięki sieci i cholernie mu się to podobało.

        Jego podróż skończyła się wraz z wysłaniem przez dronka obrazu Aarona Davisa, otwierającego bagażnik. Szeptem kazał aktywować zaawansowany tryb przesłuchań i po wzięciu głębokiego wdechu, pewnym siebie krokiem podszedł do samochodu strzelając siecią w jedną z dłoni niedoszłego nabywcy broni.

    — Jezu, coś ty za jeden? — Peterowi podobało się to, że mężczyzna się przestraszył.

    — Chcę informacji i powiesz mi je teraz! Od kogo kupiłeś broń!? — zapytał mocno zmodyfikowanym głosem, nie oddalając się od samochodu. Ciemne tęczówki bruneta skupiły się na jego niezbyt rosłej postawie.

    — Wow spokojnie!

    — No dalej!

    — Co jest z twoim głosem nie tak? — zadał zdziwiony pytanie, udając, że wcale nie słyszał słów młodszego.

        Peter na moment zacisnął ręce w pięści, chcąc wypuścić z siebie nadmiar złości. A może stresu? Nie był do końca pewien,

    — Ale, że co? To mój normalny głos — stwierdził nieco zdenerwowany chłopak, przestępując z nogi na nogę. Nie bał się go, co teoretycznie było dziwne, bo nadal był przestępcą, ale Peter zmierzył się już z o wiele groźniejszymi ludźmi. Teraz po prostu czuł stres, że nie zostanie wzięty na poważnie.

    — Nie, nie, nie, słyszałem ciebie pod mostem i brzmiałeś jak dwunastolatnia dziewczynka — oznajmił ze spokojem czarnoskóry mężczyzna, kręcąc z rozbawieniem głową. Petera oblał nagły gniew.

    — Nie jestem dziewczynką! Jestem chłopcem! To znaczy, mężczyzną! — krzyknął, co wcale nie było dobrym pomysłem. Miał to jednak gdzieś.

    — Słuchaj, wisi mi to, czy jesteś chłopakiem, czy dziewczyną, po prostu stąd spadaj — warknął brunet, próbując uwolnić dłoń z lepkiej sieci. Spider-Man z łatwością mógł mu w tym pomóc, ale on nie miał zamiaru o to prosić, a „stażysta” nie miał najmniejszego powodu, by go wysłuchiwać.

    — Nie jestem dziewczyną! — powtórzył, zaciskając ręce w pięści. — Gadaj co wiesz na temat gościa z bronią! Jego imię, nazwisko, cokolwiek! — dodał robiąc krok w stronę przestępcy.

        Jego brązowe oczy utkwiły w tych ukrytych pod maską i przez parę sekund nie działo się nic. Słyszeli w oddali blokowane lub otwierane auta, osobę pakującą zakupy. Wtedy do skromnej gamy dźwięków doszedł trzask gwałtownie zamykanego bagażnika. Peter odskoczył od samochodu, przyjmując pozę obronną.

    — Nigdy przedtem tego nie robiłeś, co? — zapytał rozbawiony jego reakcją, obserwując, jak samozwańczy bohater otrząsa się z małego szoku. Nie widział jego twarzy spod maski, ale czuł, że jest zmieszany. Albo zawstydzony.

    — Wyłącz tryb przesłuchań — szepnął, ale Davis i tak był w stanie to usłyszeć. Zaśmiał się, opierając ciało o samochód. Bawiła go ta sytuacja. — Słuchaj, ci goście sprzedają cholernie niebezpieczną broń, ona nie może trafić na ulice! Jednym takim działkiem przekroili knajpę Delmara na pół, naprawdę....

    — Znasz tę knajpę?

    — Jasne, najlepsze kanapki w Queens.

    — Sun Heaven's też niczego sobie.

    — Dają za dużo buły.

    — Lubię bułę.

    — No dalej, proszę. — Peter był gotowy złożyć ręce jak do modlitwy, ale myślał o tym tylko przez króciutką sekundę. Później, widząc obojętność na twarzy mężczyzny, zmienił zdanie. Jasne, że miał to gdzieś. Znowu poczuł się bezsliny. — Głupi tryb przesłuchań. Karen, już nigdy więcej mi go nie włączaj — mruknął zrezygnowany, odchodząc szybkim krokiem od mężczyzny.

        Zażenowanie, zdenerwowanie i brak siły na dalsze działanie zaczęły się ze sobą mieszać, tworząc naprawdę nieciekawą mieszankę. Nie lubił jej całym sercem.

    — Wtedy, pod mostem, powiedziałeś: „Jeśli masz do kogoś strzelać, strzelaj do mnie.” Masz jaja, młody. Niewielu by tak powiedziało — wzruszył ramionami, akurat wtedy, kiedy młodszy z powrotem odwracał się w jego stronę. — Ja też nie chcę tutaj tych broni. Mam rodzinę w tej dzielnicy — wyznał lekko zamyślony, drapiąc się po karku.

    — Wiesz, kim oni są? Możesz coś powiedzieć o facecie ze skrzydłami? — zapytał z nadzieją Spider-Man, podchodząc kilka kroków bliżej niego. W tym momencie cieszył się, że nie zaczął grzebać w kostiumie, żeby wyłączać „tryb niańki”. Doskonale wiedział, że przez emocje, które się w nim kotłowały, nie zapamiętałby wiele z tej rozmowy.

    — Oprócz tego, że jest psycholem i ubiera się jak demon, nic. Nie wiem kto to i gdzie teraz jest — wyznał jakby ze skruchą w głosie, wywołując tym samym u szatyna krótkie westchnięcie. Pozwolił sobie nawet na oparcie o samochód, w akcie zawodu. — Ale wiem, gdzie będzie.

    — Naprawdę? — zapytał na nowo z nadzieją, uważnie przyglądając się mężczyźnie. Ledwo powstrzymał się od wykonania krótkich podskoków. Musiał naprawdę popracować nad trzymaniem emocji na wodzy, ale zdecydowanie nie była to odpowiednia chwila.

    — Taa, jeden świr chce ubić z nim interes — wyznał od niechcenia brunet, drapiąc się po brodzie, ukrytą przez niewielki zarost.

    — Tak, tak, tak! Dzię...

    — Moment, przecież nic ci jeszcze nie powiedziałem. Nie wiesz kiedy i gdzie się spotykają.

    — Oh, no tak. Głupi ja. Więc? W którym miejscu?

    — Dać ci radę? — zapytał po chwili brązowooki, unosząc ku górze brew. — Musisz się podszkolić w te klocki — dokończył, nie czekając na żadną reakcję młodszego. Peter zmarszczył czoło, ale starszy nie mógł tego zauważyć.

    — Nie rozumiem. Co robię źle? — zadał pytanie ot tak, starając się wyglądać na wyluzowanego. I na staraniach się skończyło, bo to, co zrobił, w żadnym wypadku nie wyglądało na luzackie oparcie się o samochód. Przestępca przewrócił oczami.

    — Statek Island Ferry, o jedenastej. — Nie odpowiedział na pytanie chłopaka. Zwyczajnie uznał to za bezcelowe. Miał przeczucie, że to był nastolatek lub osoba zbliżona do wieku nastoletniego, więc nie byłby w stanie wbić mu do głowy swojego zdania. Miał rodzeństwo. Znał to.

    — To tylko piętnaście minut, super! — zawołał uradowany, radosnym (ale mało widocznym) krokiem odchodząc od samochodu. — Rozpuści się za jakieś dwie godziny! — zawołał, będąc w odległości kilku metrów od pojazdu.

        Wiedział, że teraz jest w stanie pokonać dostawcę i całą tę szajkę. Wiedział i przede wszystkim to czuł. Jakaś nowa, dziwna energia z powrotem zaczęła napędzać jego ciało i umysł.

    — O nie, nie, nie, wracaj tu i zrób coś z tym — powiedział stanowczo mężczyzna, pokazując na swoją dłoń, przykrytą warstwa sieci.

    — Dwie godziny! Zasługujesz na to! — zawołał, zaczynając biec w stronę wyjścia. Czuł, że potrafił. Czuł, że mógł. Teraz nic nie było w stanie go zatrzymać.

    — Mam lody w bagażniku! — oznajmił, pokazując na zamkniętą klapę.

    — Zasługujesz! Jesteś przestępcą! Narka, panie przestępco! — krzyknął w jego stronę i jakby nigdy nic mu odmachał. Dwie sekundy później, po Spider-Manie nie zostało nic, oprócz sieci.

        Z minutnikiem, odliczającym wypłynięcie statku z portu, szybko przeskakiwał między i ponad budynkami, ignorując wszystko inne. Był blisko. Nareszcie był blisko. Dzisiaj nie mógł zawalić.

        Początek był całkiem dobry. Zdążył złapać wielki okręt chwilkę po jego wypłynięciu, namierzyć szajkę wraz ze sprzedawcą. Tylko później zaczęło się psuć. Najpierw telefon od cioci, minutę później od pana Starka. Nie chciał kłamać i wtedy nie wiedział, o kogo bardziej mu chodziło. O May, czy Tony'ego. Czuł się z tym źle, ale nie mógł o tym myśleć. Spławił mężczyznę, przystępując do walki. Szybko powalił niedoszłych nabywców wraz ze sprzedawcą, ale nie wziął pod uwagę, że zjawi się człowiek-ptak. Na widok wielkich, czarnych skrzydeł i zielonych ślepi, przez moment sparaliżował go strach. Ale nie mógł się poddać. Uparcie strzelał do mężczyzny z wyrzutni sieci, chcąc chociaż go spowolnić, ale to było na nic. Był bliski ucieczce. A jednak Peter już prawie go miał, już miał zacząć sprowadzać go na dół, gdyby nie nagłe otworzenie drzwi.

    — FBI, poddaj się!

        Krzyczęli, z różnych stron, dlatego Peter nie wiedział, co się działo. Każdy z nich celował w niego, w chłopaka, który od początku grał po ich stronie i zdawali się nie zauważać latającego mężczyzny. Spider-Man mocno szarpnął za sieci, sprowadzając sępa bliżej statku. Nie zwracając uwagi na wrzeszczących agentów, strzelił wolną ręką w stronę mężczyzny i wyrwał mu z rąk broń. Myślał, że dzięki temu będzie mógł bardziej kontrolować dostawcę, ale usłyszał tylko jego głośny śmiech. Sekundę później, tuż obok nogi Petera, wystrzeliła fioletowa wiązka światła. Poczuł, że zbladł.

    — Odsuńcie się! Odsuńcie się od broni! — krzyknął zdenerwowany, tracąc nagle równowagę.

        Odwrócił się dosłownie na sekundę do ludzi z FBI i przestępca od razu to wykorzystał. Broń zaczęła strzelać jeszcze bardziej, a człowiek-sęp jakby nigdy nic właśnie uciekał. Znowu. Ale nie mógł go zatrzymać. Chciał, ale nie mógł. Musiał zostać, by pomóc tu, na statku. Bez wahania rzucił się w stronę jednego z agentów, ratując go tym samym od postrzału i podbiegł do broni. Unikając każdej kolejnej wiązki plazmy, strzelał do broni, aż ta nie ucichła.

    — To jeszcze nie koniec, Pajączku! — usłyszał tuż nad sobą i kiedy zadarł głowę, mężczyzna właśnie łapał jakiegoś bruneta, z którym razem odleciał ze statku. Nie powstrzymały go nawet strzały, kierowane z pistoletów agentów. Nie wpatrywał się w nich długo – metr przed nim broń zaczęła wydawać dziwny dźwięk, a światło stawało się coraz intensywniejsze.

        Nie wiedział nawet kiedy z całego statku znalazł się na jednej z jego połowy.

        Peter był przerażony. To była j e g o wina. Chciał ochronić ludzi i przez to naraził kilkuset innych. W panicznym przypływie racjonalnego myślenia nakazał Karen pokazać plan budowy okrętu i zaznaczyć najmocniejsze elementy. Nie mógł złączyć statku z powrotem, ale mógł sprawić, żeby w pseudo jednej części dotarł z powrotem do portu. Więc skakał, tam i z powrotem, strzelając siecią by złączyć dwie części okrętu, wykrzykując mechanizmowi polecenia.

    — Świetnie Peter. Statek jest bezpieczny w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach — powiedziała Karen, kiedy z ciężkim oddechem stanął na dachu statku.

        Znowu zbladł. Może nawet bardziej. Albo mu się wydawało. Nie wiedział i nie zajmował się tym, bo nie było na to czasu. Pod nim właśnie stało kilkaset ludzi, bojących się o własne życie. On się nie liczył.

    — Dalej Spider-Manie! — krzyknął nagle jakiś czarnoskóry mężczyzna, głośno klaszcząc w dłonie.

        Sieć pękła. Najpierw pierwsza, potem druga, trzecia, czwarta. Ludzie krzyczeli, Peter nie wiedział, czy ratować statek, czy pojedyńcze osoby. Na okręcie był jeden wielki chaos, spowodowany przez niego.

        Dlatego bez wahania znowu zaczepił sieci po obu stronach okrętu, zawisając centralnie po środku statku. Bolały go ramiona – nawet on nie był w stanie utrzymać tak wielkiego pojazdu wodnego w jednym miejscu. Tak, żeby był cały.

        Wtedy poczuł, że nacisk słabnie. Przestał mieć wrażenie, że za chwilę zostanie przerwany na pół. Powoli zaczął opadać na parter, ale nie rozumiał, co się działo. Nie rozumiał, dopóki nie spojrzał w okno. Przełknął ciężko ślinę, widząc powoli wyłaniający się hełm.

    — Cześć, Spider-Manie — powiedział przesadnie miłym tonem Iron Man, przekrzywiając delikatnie głowę. Peter czuł, że przegrał. — Lekcja orkiestry, co? — przytoczył ot tak jego kłamstwo, doskonale wiedząc, że chłopak się speszył. Czuł się źle, wstyd i poczucie winy wręcz go zalewały i nie miał jak temu zaradzić.

    — Panie Stark! Proszę pana! — krzyknął po chwili, kiedy żelazna zbroja zniknęła zza okna.

        Po okręcie znowu rozniosły się brawa, które obydwoje zignorowali. Spider-Man za pomocą sieci przemieszczał się w górę, chcąc dotrzeć do Tony'ego, ale mężczyzna nie był taki skory, by zostać w jego towarzystwie.

    — Panie Stark, co mam zrobić? — zapytał, zatrzymując się na wieży naprawionego statku. Tony zatrzymał się tu przed nim. Nie podniósł maski.

    — Chyba już dość dzisiaj zrobiłeś — warknął starszy, sprawiając, że chłopak zadrżał. Nie spuścił jednak wzroku z maszyny, która odleciała w kierunku miasta. Peter nie miał już co tu robić. Nie chciał być w tym miejscu.

        Za pomocą „skrzydeł”, przedostał się z powrotem do portu, skąd bez zbędnego afiszowania się, zniknął. Zniknął, bo według ludzi w jednej sekundzie był, a w drugiej już go nie było. Tak naprawdę po prostu szybko zmienił miejsce swojego pobytu, zasiadając na szczycie jednego z większych budynków. Zrezygnowany usiadł na jego krawędzi, ostrożnie ściągając z głowy maskę. Zawiódł. Czuł to. Zrobił to po raz kolejny, tym razem na większą skalę.

        Poza tym, bał się reakcji mentora. Co mu powie? Co o n może mu powiedzieć? Kłamstwo już nie wchodziło w grę. Przejrzał Petera, więc na pewno nie mógł już nic wymyślić. Na razie czekał. Oglądał, jak ze statku zabierani są ludzie; matki z dziećmi, ojcowie, bracia, siostry, dziadkowie. Rodzice. Gdyby nie Iron Man, oni wszyscy by zginęli. Może mieliby marne szanse na przeżycie, ale teraz zdecydowanie wzrosły. Nie widział tam jednak Tony'ego Starka.

        Zaczął się coraz bardziej tym denerwować. Odleciał do siedziby? Zostawił go? Teoretycznie bardzo nie chciał dostać reprymendy za niepowodzenie misji. Z drugiej strony nie chciał też czekać w niecierpliwości. Zakrył twarz dłońmi, bezczynnie uderzając piętami o budynek. Nie wiedział nawet, co w tym momencie czuł. Strach? Smutek? Wstyd? Najprawdopodobniej to wszystko naraz. Starał się jednak nie skupiać na tym, a na otaczającym go Nowym Jorku. Przede wszystkim, słyszał silniki. Mnóstwo silników. W tym mieście nie było cicho. I chyba cieszył się z tego powodu, bo na pewno zwariowałby w tym momencie. Rozszerzył delikatnie palce. Jego wzrok automatycznie powędrował w stronę zastępczych statków, które z powrotem zabierały ludzi do portu.

    — W poprzednim odcinku: Stark mówi Peterowi, żeby się nie mieszał. On nie słucha i zamiast tego hakuje strój warty miliony i robi jedyną rzecz, którą Stark zabronił mu robić. Jesteś z siebie zadowolony? — usłyszał nagle za sobą głos, ale nie zadrżał na nagły dźwięk. Właściwie, oprócz opuszczenia ramion, nie zrobił nic. Nie wiedział, co zrobić. Miał zgarbione plecy i wyglądał naprawdę żałośnie, ale nie zwracał na to uwagi.

    — Wszyscy są cali? — zapytał wymijająco, odwracając głowę w bok, by chociaż kątem oka móc obserwować Iron Mana.

    — Ale to nie twoja zasługa — powiedział mężczyzna. — I odwróć się, jak do ciebie mówię! — zawołał, więc Peter posłusznie odwrócił się w stronę zbroi. Zsunął się z murku, miętoląc w rękach maskę. — Co niby chciałeś tym pokazać?

    — Chciałem pomóc. — Parker nie mówił szeptem. Jego głos był stanowczy. Nie tak bardzo, jak Tony'ego, ale był.

        Jednak podstawowa różnica między nimi w tym momencie była taka, że Stark patrzył na niego, chcąc nawiązać kontakt wzrokowy. Peter nie patrzył na mężczyznę w ogóle.

    — Mogli tam zginąć ludzie — powiedział coraz bardziej zdenerwowanym głosem, powoli opuszczając maszynę w dół.

        Wtedy w Peterze coś pękło. Zacisnął rękę na czerwonym materiale i wbił zdenerwowane spojrzenie w puste oczy hełmu. Cały się trząsł, ale nie był to strach czy stres.

    — Mówiłem panu, że sprzedają niebezpieczną broń, ale pan nie słuchał! — zawołał w końcu, gwałtownie zmniejszając między nimi odległość. — Kazał mi się pan nie zajmować tą sprawą, ale nie mogłem zostawić tego ot tak, kiedy miałem świadomość, że chodzą z tą bronią po dzielnicy, w której mieszkam! Nie obchodziło to pana! A teraz nawet nie chciał przylecieć pan porozmawiać ze mną twarzą w twarz, tylko przez maszynę! — krzyknął, wyzywająco patrząc na hełm.

        Sekundę później gwałtownie odskoczył od zbroi, słysząc wybudzany do życia mechanizm. Ze środka, we własnej osobie, wyszedł pan Stark. Parker momentalnie zbladł. Z szybko bijącym sercem zaczął się cofać, potykać o własne nogi i nawet kiedy wylądował na podłodze, z dołu patrząc na twórcę jego kostiumu, nie miał zamiaru się zatrzymać. Tony nie wyciągnął do niego ręki, by pomóc mu wstać. Szczerze, nawet na to nie liczył. Sam się podniósł, patrząc w obojętne oczy miliardera.

        Wtedy Peter poczuł strach.

    — Majstrowałeś przy moim kostiumie, włamałeś się do magazynu T.A.R.C.Z.Y i teraz naraziłeś życie tamtych ludzi — podsumował mężczyzna, absolutnie niezrażony przestraszoną miną nastolatka. — Dlaczego się dziwisz? Myślałeś, że się nie dowiem o Waszyngtonie? — zapytał z udawanym rozbawieniem, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

        Zatrzymał się jakiś metr przed Parkerem, który uderzył plecami o murek okalający dach.

    — Wiesz, że jako jedyny w ciebie wierzyłem? Stwierdzili, że oszalałem, biorąc piętnastolatka w nasze szeregi, ale myślałem, że to idealne posunięcie.

    — Mam szesnaście lat — powiedział Peter, zanim zdążył ugryźć się w język.

    — Fajnie, a teraz się przymknij! — krzyknął Stark, zawieszając rękę w powietrzu. Parker podskoczył. — Dorosły mówi! Wziąłem ciebie, bo nigdy nie chciałeś nic w zamian, tylko teraz ci odbiło i nagle chciałeś pokazać, że jesteś bohaterem. Obchodziło mnie to, dlatego wysłałem tutaj FBI. A gdyby przez twoje głupie wymysły zginęli ludzie?

        Nastolatek z nerwów przełknął ciężej ślinę, ograniczając ruchy do minimum.

    — Albo inna historia; co, gdybyś zginął ty? Jakby się czuła twoja ciocia? Pomyślałeś o tym chociaż przez chwilę? Bo ja tak i wtedy wiedziałbym, że to wszystko jest moją winą, a nie potrzebuję żyć z poczuciem winy! — krzyknął, szturchając dość ostro nastolatka w klatkę piersiową. Jego palec dzieliły dosłownie milimetry od logo pająka.

    — Przepraszam, panie Stark — szepnął w końcu Peter, zwieszając delikatnie ramiona. Poddał się. Zawiódł na całej linii i to wiedział, choć dosadnie przekonał się o tym dopiero teraz.

    — „Przepraszam” nic tutaj nie zmieni, Peter — oznajmił, czego nie musiał robić. Parker o tym doskonale wiedział.

    — Ja... ja po prostu chciałem być taki jak pan — wyjąkał z dobrze słyszalną skruchą w głosie. Nie panował już nad tym, co robi, dlatego maska z powrotem zaczęła być miętolona przez nastolatka.

    — A ja chciałem, żebyś był lepszy — powiedział znacznie cichszym głosem niż dotychczas, odwracając na moment od Petera głowę. Chłopak skubał policzek od środka, czując niewiarygodny wstyd. — Dobra, koniec tego. Oddawaj strój — zarządał neutralnym tonem miliarder, z powrotem odwracając głowę w stronę licealisty. Chłopak prawie zachłysnął się powietrzem.

    — Co? Na jak długo? — zapytał szybko, odsuwając się od murku. Stark, w przeciwieństwie do niego, nie odsunął się ani na krok.

    — Na zawsze.

    — Co? Nie, nie, nie, nie, nie może mi pan go zabrać, proszę!

    — Przykro mi młody, takie są procedury.

    — Proszę, panie Stark, ten strój to wszystko, co mam — powiedział bliskim płaczu głosem, nerwowo przeczesując włosy.

        W spojrzeniu Tony'ego nie zobaczył zupełnie nic – ani smutku, ani złości, ani współczucia. Tylko obojętność.

    — Bez niego jestem nikim — dodał prawie szeptem, choć wcale nie chciał tego mówić. To miało być zachowane w sekrecie, przed każdą możliwą osobą. Tylko on miał wiedzieć, jak czuł się naprawdę z i bez kostiumu.

    — Jeśli bez niego jesteś nikim, to tym bardziej na niego nie zasługujesz — oznajmił brunet, pocierając delikatnie zaczerwieniony od zegarka nadgarstek. — Cholera, brzmię jak mój ojciec — stwierdził bardziej do siebie, wzdrygając się od niechcenia. Westchnął przeciągle i ponownie skupił się na stojącym przed nim nastolatku. — No, już. Nie mam całego dnia.

    — Nie... nie mam żadnych ubrań przy sobie — wymruczał w końcu szatyn, pocierając dłonią przedramię.

        Stark zamknął oczy, jakby nie wierzył w to, co właśnie usłyszał. Mimo tego, bez wahania powiedział „coś się znajdzie”, choć mógł mieć to gdzieś.

        Peter nienawidził, kiedy ten sen powtarzał się za każdym razem, kiedy zasypiał.

        Jedną połową mózgu nadal spał, drugą natomiast ciągle myślał. Myślał, więc odrzucił na bok kołdrę. Myślał, więc wstał z łóżka. Myślał, więc przez jedną przerażającą chwilę widział coś w rogu swojego niewielkiego pokoju. Ta chwila jednak wystarczyła, żeby dorysował sobie dalszą część tego, co mogło się wydarzyć.

        Myślał, więc krzyczał.

    — Peter! Peter, skarbie, przestań krzyczeć — powiedziała nagle May, która znikąd pojawiła się w jego pokoju.

        Szybko podeszła do roztrzęsionego nastolatka, stając za nim, by móc przycisnąć go do swojej klatki piersiowej i usiąść na jego łóżku. Nie było to łatwe zadanie, kiedy młody starał się jakoś wyrwać, tkwiąc nadal w swoim koszmarze. Kobieta pierwszy raz była świadkiem czegoś takiego, ale intuicyjne zaczęła uspokajać podopiecznego.

        Drżał, pewnie ze strachu, a kiedy przestał się wyrywać, mocno złapał za przedramiona May, tym razem nie chcąc odciągnąć jej rąk od siebie. Zaczął łapać łapczywie powietrze, ale nadal nie był w pełni wybudzony. Inaczej na pewno nie zacząłby wierzgać nogami, płacząc.

        May nie wiedziała, co się dzieje, ale mimo tego nadal starała się go uspokoić. Cały czas do niego mówiła, choć nie była pewna, czy w ogóle ją słyszał. Kołysała nimi, powoli głaskała po głowie i starała się nie zwracać uwagi na to, co jej bratanek właśnie robił. Jasne, że była przerażona, ale nie mogła pozwolić, żeby to teraz na nią wpłynęło.

    — Mamo, mamo, May, ciociu — szeptał, kręcąc głową, jakby właśnie tych osób szukał po pokoju. Trzymał kogoś za rękę, ale nie wiedział, kogo. Mimo tego, nie pozwolił sobie na puszczenie jej. Nie wiedział dlaczego. Na dobrą sprawę, nie miał pojęcia, co właśnie się z nim dzieje i być może gdzie był.

    — Spokojnie Peter, jestem tutaj — powiedziała szybko brunetka, całując szesnastolatka w głowę.

        Nie była pewna, ale chyba dopiero wtedy zaczął się jako tako uspokajać. Kilka jego łez kapnęło na jej ręce, więc właściwie dzięki temu wiedziała, że chłopak płakał. Z trudem przesunęła się z nim bardziej do tyłu, opierając się o ścianę. Nie wiedziała, ile już z nim siedziała, ale z pewnością był to wystarczający czas, żeby nastolatek się uspokoił. Dla pewności została jeszcze kilka minut, a kiedy przez ten czas szatyn nie robił nic, bardzo delikatnie opuściła miejsce za nim.

    — Ciociu? Zostaniesz jeszcze chwilę? — wyszeptał chłopak, kiedy miała zamiar wyjść z jego pokoju, by mógł z powrotem zasnąć. Nadal się trząsł, a słysząc jego głos, May czuła się źle. Jak zwykle w takich chwilach zaczęła się obwiniać, choć tak naprawdę nie zrobiła nic złego.

    — Jasne, Peter. Zostanę tak długo, jak będziesz chciał — zapewniła go brązowooka, wracając z powrotem do mebla. Przyciągnęła bliżej łóżka obrotowe krzesło i z delikatnym uśmiechem na nim usiadła. Nie była pewna, czy ją widział, bo, bądź co bądź, nadal było ciemno, a ona nie zaświeciła światła.

    — Więc zostaniesz, aż zasnę? — upewnił się, z wahaniem kładąc głowę na poduszkę.

        Wbijał wzrok w starszą (a przynajmniej w miejsce gdzie myślał, że jest) i starał się nie myśleć o czymś, co sprawiło, że postradał myśli. Z drugiej strony, nadal był świadomy tylko w połowie. Rano najprawdopodobniej nie będzie pamiętał, że coś takiego miało miejsce. Albo po prostu będzie myślał, że to sen.

    — Jeśli tego chcesz, to jak najbardziej — kiwnęła głową, przyciągając bliżej siebie nogę. — Śpij, kochanie — powiedziała spokojnym głosem, głaszcząc nastolatka po policzku.

        Westchnął cicho, z powrotem przykrywając się kołdrą. Ale tylko do połowy. Kiedy poczuł brak dłoni na twarzy, ostrożnie odwrócił się na bok, przodem do May i z wahaniem zamknął oczy.

        Zasnął dopiero o piątej nad ranem i spał przez następne dziewięć godzin, pilnowany jedynie przez tykający zegar w kuchni. Pewnie, gdyby May nie wyszła do pracy, byłby obserwowany przez nią, ale było inaczej. Peter przewracał się z boku na bok i naprawdę nie wyglądał na kogoś, kto przeżywał miły sen. Mimo tego, nie mógł się obudzić. A może nie chciał? Może jego organizm wreszcie postanowił się zbuntować? Przez ostatnie dni przesypiał zaledwie dwie godziny dziennie, choć tak naprawdę wcale nie wiedział, dlaczego. Nie wierzył, że sny mają na niego aż taki wpływ, więc przypisywał to znikomemu stresowi. Tylko problem był w tym, że ten stres wywodził się z czegoś, co nie istniało.

        Kiedy się wreszcie obudził, w pomieszczeniu panował półmrok. I, przede wszystkim, krzesło stojące obok łóżka było puste.

        Zmarszczył brwi, zerkając na budzik. Jego wskazówki pokazywały kilka minut po czternastej, co sprawiło, że podniósł się na przedramionach. Przegapił dzisiejsze lekcje. Dlaczego dzwonek nie zadzwonił? Dlaczego May go nie obudziła? To nie było w jej stylu. Zawsze pilnowała, żeby nie opuszczał dni w szkole i żeby się nie spóźniał.

        Przeczesał z jakiegoś powodu wilgotne włosy i z głośnym westchnięciem wstał z łóżka. Najpierw swoje kroki skierował w stronę okna. Odsunął zasłonę i zmrużonymi oczami przyglądnął się miastu. Nic od wczoraj się nie zmieniło, ale mimo tego nadal nie był tym uspokojony. Nowy Jork nie zmienił się z zewnątrz, tylko wewnątrz. Coś się działo. Czuł to. Na samą myśl o tym, włosy na rękach i karku stawały mu dęba.

        Odsunął się od okna dokładnie w chwili, w której zadzwonił dzwonek do drzwi. Z wahaniem ruszył w stronę korytarza i już po chwili przekręcał klucz w zamku.

    — O mój Boże, ty żyjesz! — powiedziała na powitanie Michelle, widząc swojego przyjaciela w jednym kawałku. — Odbieraj czasem telefony, co? Ned prawie oszalał, kiedy nie odbierałeś — dodała z wyrzutem Jones, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

        Zdziwiony Peter odruchowo przesunął się w bok, wpuszczając brunetkę do środka.

    — Nie słyszałem — wyjaśnił wciąż sennym tonem, dlatego Michelle posłała mu zdziwione spojrzenie. Odchrząknął głośno. — Naprawdę, nie słyszałem ani razu dzwonka — dodał szybko, idąc w stronę swojego pokoju.

        Jego przyjaciółka powędrowała za nim, opierając się z wahaniem o biurko. Patrzyła, jak Parker ze zmarszczonymi brwiami odblokowuje telefon i sprawdza spis połączeń. Szczerze mówiąc, nie spodziewała się żadnej innej reakcji na tę wieść.

    — Coś się stało? — zapytała ostrożnie brązowooka, patrząc, jak powoli przesuwa palcem po ekranie. Oprócz Neda, dzwoniła też Michelle, ale pewnie jej połączenia zgubiły się gdzieś w tych od Leedsa. Peter, słysząc to pytanie, podniósł na moment wzrok na rówieśniczkę.

    — Nie, Michalle. Po prostu zaspałem — odpowiedział dość wymijająco, drapiąc się po karku. Wyspuścił głośniej powietrze z płuc i podszedł do komody, wyciągając z niej ubrania. Przez cały czas czuł na sobie spojrzenie nastolatki, przez które nie mógł się skupić na niczym innym.

    — Śmierdzisz — oznajmiła bez owijania w bawełnę dziewczyna, ściągając z ramion plecak. Parker przewrócił na tę uwagę oczami. — Byłeś na jakiejś imprezie? — zapytała z trochę wymuszonym rozbawieniem, zagradzając przyjacielowi drzwi. Peter wcale nie chciał o tym rozmawiać, ale wiedział, że nie dałaby za wygraną.

    — Naprawdę zaspałem — odpowiedział spokojnym głosem, odciążając jedną nogę. MJ zmarszczyła brwi, uważnie przyglądając się siedemnastolatkowi. Peter przez moment poczuł się niezręcznie. — Przestań tak na mnie patrzeć — mruknął w końcu, zwijając trzymane ciuchy w kulkę.

    — Płakałeś? Bo tak wyglądasz — stwierdziła ot tak brunetka, przekrzywiając delikatnie głowę w bok. Wiedziała, że tak było, inaczej oczy jej przyjaciela nie byłyby przekrwione i podpuchnięte.

        Mimo tego, Parker nie miał zamiaru przyznać nastolatce racji.

    — Oczywiście, że nie — powiedział bez wahania, zwieszając z bezsilności ramiona. — Dasz mi przejść? — zapytał, wyglądając ponad dziewczyną na dalszą część domu. Nie wyglądała na kogoś, kto chciał się odsunąć, ale to zrobiła, uparcie wbijając wzrok w nastolatka. Uśmiechnął się do niej.

        Uśmiechnął się do niej, a ona tylko przestała marszczyć brwi. Dla chłopaka, poniekąd, to i tak było sukcesem.

        Mimo wszystko, Michelle nie przyszła do Petera tylko, żeby dać mu notatki (choć był to główny zamiar). Tak naprawdę, jej powód był poważniejszy. Od kilku tygodni, w Nowym Jorku, znikali nastolatkowie. Bez śladu. Z dnia na dzień. Nikt nigdy nic nie widział. Michelle po prostu musiała się upewnić, że szatyn j e s t. Nie mogła do siebie dopuścić myśli, że mogło być inaczej. Denerwowała się brakiem odzewu ze strony siedemnastolatka, zwłaszcza, że pomimo mnóstwa prób połączenia się z nim, Ned był nadal spokojny. Nie mógł udawać. Nie umiał udawać. Dlatego Michelle nie wiedziała, o co chodziło.

        Kiedy Peter zamknął się w łazience, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było spojrzenie w lustro. Jasne, że Michelle miała rację. I wyglądał przy okazji żałośnie. Szybko się rozebrał, zaczynając rozumieć, o co chodziło jej z imprezą i wrzucił piżamę do kosza na pranie. Wziął szybki prysznic, choć miał ochotę dłużej stać pod natryskiem i wyszedł z kabiny. Wszędzie czuł zapach żelu pod prysznic, chyba jeszcze intensywniej, niż zwykle.

        Kilka minut później otwierał drzwi, poprawiając koszulkę. Po wyjściu od razu zeskanował pomieszczenie wzrokiem, sprawdzając, czy Michelle opuściła pokój. Nie wyszła, więc swoje kroki skierował właśnie tam, do pomieszczenia.

    — Nadal masz mokre włosy — oznajmiła jakby nigdy nic, siedząc na obrotowym krześle. Z nudów kręciła się na nim, jednak zatrzymała się, kiedy szatyn wszedł do pokoju. — Właściwie, przyszłam ci tylko dać notatki.

    — Miło z twojej strony — zauważył nastolatek, odsuwając kilka rzeczy z biurka, by móc na nim usiąść.

        Pod ręką miał zeszyty dziewczyny, które odruchowo odwrócił w swoją stronę.

    — Nie musiałaś tego robić — dodał, przypominając sobie, że dzisiaj był piątek. Zmarszczył delikatnie brwi, przenosząc wzrok z czarnego notesu na dziewczynę. — Tu nie chodzi tylko o zeszyty, prawda? — zapytał poważniej, łapiąc się krawędzi mebla.

        Mimo tej całej obojętności, którą zawsze miała na twarzy, zdołał dojrzeć zmieszanie. Wiele się nauczył, odkąd zaczął zwracać większą uwagę na ludzi, niż na samo pomaganie im.

    — Może — westchnęła przeciągle, odgarniając z policzka loki, które uciekły z kucyka.

        Lubił to, jak wyglądała. Inne dziewczyny na pewno nie zdecydowałyby się na styl, który miała ona, czy choćby na uczesanie, w którym zawsze chodziła. Nawet brak makijażu.

    — Więc? — zapytał i przekrzywił głowę, unosząc jedną brew do góry.

    — Więc co? — Dziewczyna grała na zwłokę i oboje o tym wiedzieli. Problem w tym, że lubiła to robić; Peter niezbyt.

    — Michelle. — Nadal nie przeszło mu uwielbienie jej imienia.

    — Chelsea nie przyszła dzisiaj do szkoły. Zniknęła bez śladu. Myślałam... Myśleliśmy, że tobie też się coś stało. I na dodatek nie odbierałeś w ogóle telefonów — wymruczała w końcu brunetka, wstając z krzesła. Peter wiedział, że najpewniej będzie chciała opuścić pomieszczenie, więc bez wahania zagrodził jej wyjście.

    — Martwiłaś się o mnie — stwierdził z zadziornym uśmiechem, specjalnie chcąc trochę zdenerwować nastolatkę. Przewróciła oczami, dlatego wiedział, że mu się to udało. — To słodkie, Michelle — stwierdził, opierając się o framugę drzwi.

        Właściwie, nie zastanawiał się, nad tym, co powiedzieć. Po prostu w jednej sekundzie miał to w głowie, a w drugiej już to mówił.

    — Nie schlebiaj sobie, Parker — warknęła Michelle, zakładając ręce na klatce piersiowej. Zaśmiał się, a w jego śmiechu idealnie mogła usłyszeć zmęczenie. Co było dziwne, bo przecież spał dzisiaj dłużej, niż nie jeden uczeń. — Przepuść mnie — dodała, zakładając plecak na ramiona. Bez kilku zeszytów, zdawał się być dwa razy lżejszy.

    — Nie ma sprawy — odsunął się o drzwi i gestem dłoni zachęcił ją do wyjścia z pokoju. — Musisz już iść? — zapytał smutniejszym tonem, powoli idąc obok niej w stronę drzwi.

        Nie chciał zostawać sam, zwłaszcza, że do powrotu May zostało jeszcze cztery godziny, jak nie więcej. Jakoś wcześniej nie doszła do niego myśl, że będąc sam, może znowu mu się coś stać.

    — Taa. Muszę przeczytać jeszcze lekturę i odrobić matmę — wyjaśniła krótko, wbijając wzrok w białe tenisówki.

        Znaczy, może białe, Parker nie był w stanie do końca ocenić ich prawdziwego koloru. Widać, że były już znoszone i nie miały tej samej barwy, co przy zakupie. Peter wreszcie nie czuł się sam, bo był w posiadaniu podobnej pary butów.

    — Odbieraj telefony, dobra? Albo chociaż nam odpisuj czy cokolwiek — dodała, trzymając rękę na klamce ciemnych drzwi.

    — Będę, nie martw się. — Uśmiechnął się delikatnie, znowu opierając się o ścianę. Przez dosłownie dwie sekundy mógł zobaczyć, że jej usta również wygięte są w uśmiechu. Potem odwróciła głowę, nagłym ruchem wytrącając zza ucha loki, które zasłoniły jej twarz. — Do zobaczenia w poniedziałek, Michelle.

    — Parker, do cholery, co ty masz z tym imieniem? — zapytała, stojąc już na korytarzu. Szatyn zaśmiał się krótko, wzruszając ramionami. Jego mina wyglądała, jakby chciał powiedzieć „nie wiem, o co ci chodzi.” — Do zobaczenia — rzuciła, idąc w kierunku windy. Chłopak postanowił jeszcze nie zamykać drzwi.

    — Są jeszcze schody, wiesz Michelle?

        To było bardziej stwierdzenie niż pytanie, ale zdecydowanie tak nie brzmiało. Przed jego słowami wcisnęła guzik, by przywołać mechanizm. Nastolatka przybrała znudzoną minę i bez najmniejszego wahania wystawiła przyjacielowi środkowy palec. To było bardzo w jej stylu.

        W mieszkaniu schował się dopiero, gdy Jones weszła do windy i zniknęła wraz z dźwiękiem pracującej maszyny. Zamknął drzwi na klucz i przeczesał wilgotne włosy palcami. Tak naprawdę nie miał siły robić codziennego patrolu, tak samo nie miał siły, by robić cokolwiek innego. Spał dziewięć godzin, a i tak czuł się źle. Nie wiedział, czy to przez akcję z nocy, czy złej pory wstania.

        Wrócił do swojego pokoju i uchyliwszy górą okno, zasiadł do biurka. Postanowił zająć się spisywaniem notatek, jednak zanim to zrobił, podniósł schowaną pod jakąś koszulką maskę. Przez dobrą chwilę po prostu wpatrywał się w jej białe ślepia, by w końcu założyć ją na głowę. System od razu się wybudził, witając się wgraną regułką. Peter odruchowo przywitał się z mechanizmem.

    — Nadal masz włączony tryb niańki? — zapytał z wahaniem, wygrzebując z szafki pod biurkiem zeszyty.

        Nie lubił tego trybu, bardzo, ale nie mógł go ot tak wyłączyć. Choćby nie wiadomo jak majstrował przy kostiumie, nie złamałby kodu, który dzielił go od dezaktywacji tego programu. Mógł go znieść jedynie pan Stark, który stanowczo oznajmił, że tryb zostaje. Peter nie wiedział, dlaczego miał zostać i czemu on służył, oprócz nagrywania każdego momentu jego życia.

    — Tak, Peter. Pan Stark wciąż go nie wyłączył — potwierdziła Karen. Właściwie nie musiał o to pytać. To było do przewidzenia.

        Westchnął cicho, otwierając swój zeszyt na ostatniej zapisanej stronie.

    — Więc pewnie masz nagranie z nocy? — zapytał powoli, opierając głowę o dłoń. System potwierdził, pytając się, czy je odtworzyć.

        Peter przytaknął. Kazał jej pominąć fragmenty, w których nic się nie działo i kiedy wreszcie zatrzymała się na momencie odrzucenia kołdry, głośno wciągnął powietrze. Tamte wydarzenia pamiętał jak przez mgłę, dlatego naprawdę czuł się dziwnie, kiedy na siebie patrzył. Wzdrygnął się, słysząc swój własny krzyk, na który mocno zmarszczył brwi. To pamiętał aż za dobrze, choć nie miał bladego pojęcia, dlaczego tak zareagował. Bardziej pasowałoby rzucenie się na tę rzecz, pobicie jej czy cokolwiek, co robił, kiedy „bawił się” z przestępcami. Ale nie wrzask.

        Zacisnął usta w wąską linię, patrząc, jak starał się uwolnić z uścisku przestraszonej cioci, a potem, już opierając się o nią na łóżku, jak wierzgał w panice nogami.

    — Musiałeś mieć bardzo nieprzyjemny sen — przyznała Karen, kiedy Peter z nagrania przykrywał się z powrotem kołdrą, uspokajany przez May.

    — Wyłącz to — polecił, przecierając twarz dłońmi. Od razu nagranie zostało wyrzucone z „ekranu”. — Nie wiem, co się ze mną dzieje, Karen. To wszystko jest dziwne. Te sny, sytuacja w Nowym Jorku.

        Przez kilkanaście ostatnich dni widział więcej ogłoszeń dotyczących zaginięć nastolatków, niż przez całe swoje życie, a to z pewnością było niepokojące. Karen, po wkradnięciu się do policyjnych raportów, naliczyła szesnaście przypadków z tym samym dopiskiem: „zniknął bez śladu”. Wliczając w to Chelsea, było ich siedemnaście, a skoro zniknęła już osoba z jego szkoły, mogło zaginąć ich więcej.

    — Dzwoni pan Stark — poinformowała nagle Karen i nie czekając na reakcję szatyna, odebrała połączenie.

        Oprócz telefonów od miliardera, nie robiła tak z żadnym innym połączeniem. Peter nie miał ochoty na rozmowy, ale nie mógł się rozłączyć. Zwłaszcza, że Tony Stark naprawdę rzadko dzwonił do chłopaka.

    — Cześć młody. Co u ciebie? — zapytał ot tak mężczyzna, poprawiając okulary, spoczywające na jego nosie. Był zapewne w swoim gabinecie, w siedzibie Avengers, bo za czarnym fotelem znajdowało się wielkie okno z widokiem na las.

    — Dzień dobry, panie Stark — odpowiedział szybko chłopak, prostując się. — Dobrze, wszystko dobrze. Coś się stało? Mam na myśli, pan nigdy nie dzwoni bez powodu i po prostu...

    — Musiałem cię w końcu skontrolować, Happy skarżył się na brak raportu od ciebie — stwierdził obojętnym tonem brunet, wzruszając ramionami. Peter uśmiechnął się delikatnie.

    — Nie. Nie, nie, nie, nie skarżyłem się. Nie musisz się śpieszyć z wysyłaniem tych wszystkich wiadomości — oznajmił nagle tęgi czterdziestotrzylatek, pochylając się za Tonym tak, by móc spojrzeć w kamerę.

    — Znowu mnie podsłuchiwałeś. To prywatna rozmowa, Happy — oznajmił z powagą Stark, obrzucając przyjaciela pogardliwym spojrzeniem. Ciemnooki odszedł od fotelu, mówiąc coś, czego chłopak już nie wyłapał. W biurze rozniósł się dźwięk zamykanych drzwi. — Mam rozmawiać z czarnym tłem, czy w końcu włączysz kamerę?

    — Oh, tak, jasne, już włączam — wydukał nastolatek, prosząc Karen o przerzucenie rozmowy na komórkę. Szybko wyciągnął telefon z kieszeni, ściągając maskę z twarzy. Nadal miał wilgotne włosy.

    — O wow, wyglądasz naprawdę żałośnie — oznajmił bez ogródek Iron Man, z wrażenia ściągając okulary z nosa. Peter ze zmieszania zaczął drapać się po karku. Faktycznie nie wyglądał najlepiej, ale nie mógł nic na to poradzić. Zwłaszcza, że nawet nie wiedział, jak.

    — Wiem, przepraszam — wymamrotał, wzdychając ciszej. — To przez tę całą sytuację w Nowym Jorku — wyjaśnił, skubiąc policzek od środka. Teoretycznie, nie skłamał. To też był powód, dla którego wyglądał właśnie tak.

    — Właśnie, Peter. — Tony wstał z krzesła, poprawiając czarny krawat. Wykonał pół obrót, nieświadomie pokazując resztę pokoju. — Możesz coś dla mnie zrobić? Nie mieszaj się w to. Pracujemy nad tym, więc nie zaprzątają tym sobie swojej główki.

    — W sensie Avengers?

    — Znowu, to nie do końca ich kaliber — stwierdził brunet, wzruszając ramionami. Nadzieja chłopaka zgasła szybciej, niż się zaświeciła. — Miałem na myśli policję. Tym razem postaraj się w to nie mieszać, dobrze?

    — Ale...

    — Nie ma żadnego „ale”, Peter — uciął gwałtownie Stark, kilka sekund później pocierając nasadę nosa. — Posłuchaj mnie. Nawet nie wiesz, kto za tym stoi.

    — Poprzednim razem też nie wiedziałem, ale dałem radę — przypomniał szybko szatyn, gwałtownie wstając z krzesła. Na nagły dźwięk, Tony otworzył szerzej oczy, wpatrując się w ekran telefonu.

    — Poprzednim razem nie trułeś się koszmarami — oznajmił ot tak, przewracając oczami. Peter zamarł. — Zrób chociaż raz o co cię proszę i daj sobie z nimi spokój.

    — Skąd pan o tym wie? — wydusił w końcu z siebie pytanie, z niedowierzeniem wpatrując się w twarz starszego. — Zresztą, mniejsza z tym. Panie Stark, oni porywają nastolatków z całego Nowego Jorku. Dzisiaj do mojej szkoły nie przyszła dziewczyna, ja nie mogę siedzieć z rękami za plecami, udając, że nic się nie dzieje! — Niekontrolowanie skoczył mu głos, przez co Stark bardziej skupił się na wypowiadanych przez niego słowach. Westchnął głęboko.

    — I nie będziesz siedział z rękami za plecami! — oznajmił głośniej Tony, kręcąc głową. Nie chciał znowu przeżywać tej samej rozmowy, która doprowadziła do zabrania kostiumu. Bardzo nie chciał niańczyć nastolatka, ale wiedział, że dopóki chłopak będzie się tym interesował, nie będzie chwili spokoju. — Przyjazny Spider-Man z sąsiedztwa, pamiętasz?

    — Tak, ale...

    — Sam stwierdziłeś, że nie jesteś gotowy na większe rzeczy — przerwał mu szybko Anthony, unosząc charakterystycznie brew do góry.

    — To było rok temu! — przypomniał chłopak, wyrzucając na bok wolną rękę. Zrobił to odruchowo, choć liczył na to, że brunet zobaczy jego złość. Bo, z jednej strony, chciał, żeby to zobaczył. Z drugiej już nie koniecznie. — Panie Stark, ja muszę...

    — Nic nie musisz, Peter! Zabraniam ci, rozumiesz!? Za-bra-niam! — Stark podniósł głos na tyle, by przez plecy chłopak przeszedł dreszcz.

        Przypomniała mu się ich rozmowa, odbyta chwilę po jego katastroficznej próbie wykazania się. Mężczyzna, widząc jego zmieszaną minę, przewrócił oczami, przecierając twarz ręką.

    — Jesteś dobrym dzieciakiem, Peter. Tylko czasem robisz tak głupie rzeczy, że przebijasz nawet mnie — stwierdził przystawiając do ust szklankę. Parker mógł tylko zgadywać, co było w naczyniu, choć w ogóle się na tym teraz nie skupiał. Czuł, że jego policzki przybierają nieco bardziej czerwonego odcieniu.

    — Panie Stark, niech mnie pan od tego nie odsuwa — powiedział w końcu skruszonym tonem, przekrzywiając delikatnie głowę w bok. Iron Man parsknął śmiechem, znowu wzbudzając w Peterze mieszane uczucia.

    — Czy ja dobrze słyszę? Chyba mi ciebie przerywa — stwierdził pseudo rozbawionym głosem, ale szatyn nie do końca wiedział, czy faktycznie rozbawienie było udawane.

        Nie chciał się narażać miliarderowi, głównie ze względu na kostium, ale nie mógł już dłużej słuchać, że w sprawie zaginięć policja nie poszła do przodu ani o krok.

    — Weź notatnik i zanotuj — oznajmił po chwili, przyciskając chłodne szkło do policzka. Parker bez wahania przysunął do siebie zeszyt, nie zauważając znikomego rozbawienia u Starka. — Będę wykonywał polecenia Tony'ego Starka bez najmniejszego zawahania, a to zadanie sobie odpuszczę, ze względu na własne bezpieczeństwo — podyktował, z satysfakcją zauważając, że chłopak naprawdę na początku zapisywał jego słowa.

    — Panie Stark! — zawołał z wyrzutem siedemnastolatek, patrząc, jak starszy wybuchnął perlistym śmiechem. Odsunął gwałtownie zeszyt na bok, rozumiejąc, jak głupio się zachował. Wziął głęboki oddech, starając się zignorować śmiech Tony'ego. — Niech mi da pan dwa dni — wypalił nagle nastolatek, kiedy brunet teatralnie otarł łzę.

    — Że niby sam to rozwiążesz? — zapytał dla pewności mężczyzna, poważniejąc. Chłopak przytaknął głową, zahaczając biodrem o obrotowe krzesło. — Nie! Nie ma mowy! — zawołał, szybko ostudzając zapał nastolatka. Licealista, już zdenerwowany, odsunął gwałtownie fotel, specjalnie odchylając telefon tak, żeby nie było widać jego twarzy. — Co ty tam robisz?

    — Jak mam pana przekonać, że potrafię pomóc? — zapytał szybko, znowu wpatrując się w cyfrowy wizerunek mentora. Tony przewrócił oczami, a Peter z nerwów zacisnął na dolnej wardze zęby.

    — I co ja mam ci teraz powiedzieć, dzieciaku? — zapytał retorycznie Stark, głośno wzdychając.

        Nie wyglądał jak ktoś, kto chciał się zgodzić. Z drugiej strony nic też nie wskazywało na to, żeby miał mu zabronić. To sprawiało, że Peter tylko denerwował się bardziej.

    — Na razie muszę iść na spotkanie. Miej telefon cały czas przy sobie — powiedział bez cienia wahania i nie żegnając się, zakończył połączenie.

        Parker jeszcze przez chwilę wpatrywał się w gasnący ekran telefonu, by po kilkunastu sekundach głośno westchnąć. Nie mógł czekać, zwłaszcza, że nigdy nie wiedział, czy Tony faktycznie zadzwoni. Tak było też jakieś pół roku temu.

×××

        Cztery dni później nadal było cicho.

        Peter szedł właśnie przez szkolny korytarz, nerwowo zerkając na zegarek. Miał co prawda całą przerwę, ale bał się, że nie zdąży. Kierował się jak zwykle do klasy chemicznej, do której dzięki słodkiemu uśmiechowi i obietnicy posprzątania klasy dostał klucz. Do tego nie wiedział, gdzie jest Ned, choć obiecał, że pójdzie razem z nim i powoli wykańczał go brak odzewu ze strony Starka.

        Chociaż, nie tylko to go wykańczało.

        Za pomocą klucza dostał się do pracowni chemicznej, gdzie szybko podszedł do swojego stanowiska, rzucając na niego notes. Nadal był na siebie zły, że zapomniał uzupełnić zapasu płynu sieciowego. Nigdy o tym nie zapominał, zawsze sprawdzał przed patrolem, czy płynu jest wystarczająco.

        Praktycznie znał na pamięć co i ile miał dodać, ale zawsze profilaktycznie patrzył w „przepis”, będący tuż pod ręką. Teraz nie było inaczej. Znalazł kluczyk od szafki z przeróżnymi substancjami (tak naprawdę nie musiał nawet szukać, bo leżał po prostu na biurku) i szybko znalazł odpowiednie buteleczki. Kilka minut później przelewał lepki płyn do specjalnych pojemniczków. Po raz pierwszy od kilku dni po prostu skupiał się na tym, co robił i naprawdę czuł w tym momencie ulgę. Jego umysł zdecydowanie pędził za szybko, snując wydarzenia, które nigdy nie miałyby miejsca. Albo które nie mogłyby mieć miejsca. To zależało w jakim nastroju był chłopak.

        Znowu zerknął na zegarek. Do lekcji zostało zaledwie dziesięć minut, więc szybko schował pojemniki do kieszeni bluzy. W niemal ekspresowym tempie zaczął sprzątać w klasie, ciesząc się, że wcale nie ma tego dużo. Wszystkie umyte przedmioty odstawił na kilka położonych na sobie listków ręcznika papierowego, kończąc tym samym swoje zadanie. Nie miał się już na czym skupiać, więc kiedy ruszył w stronę swojego stanowiska, znowu jego umysł zaczął gorączkowo szukać tematu do rozmyślania. Na korytarzu było cicho, stanowczo za cicho, dlatego idealnie słyszał kapiącą z kranu wodę. Przymknął na chwilę oczy. Spadające do zlewu krople zaczęła być nieznośnie natarczywe, kiedy wyostrzony słuch skupiał się wyłącznie na nich.

        Peter nie był osobą, która szybko zapominała. Może miał tak wyćwiczoną pamięć, może ugryzienie przez pająka tak na niego podziałało. Nie wiedział. Ale z powodzeniem zapamiętywał mnóstwo rzeczy.

        Ostatnio jednak nie był zbyt tym zachwycony.

        W snach widział każdą twarz nastolatka, którego zdjęcie było na ogłoszeniu. Nie mógł przez to spać. Ich spojrzenia były puste, jakby nie byli ludźmi. Może nie były jakoś specjalnie przerażające, jednak Parker określał je jako „niepokojące” i wiedziała o tym tylko Karen. Nie chciał o tym nikomu opowiadać. Zawsze w snach przechodził przez korytarz szkolny, mijany przez zaginionych nastolatków i tę krótką podróż kończył, zatrzymując się przy osobie, której szukają najkrócej. Peter denerwował się tym coraz bardziej, bo zaginięcia stawały się regularne. W piątek wpłynęło zgłoszenie o zaginięciu Chelsea, dwa dni później z drugiego końca miasta zaginął Marco i Parkera aż skręcało w żołądku na myśl, że dzisiaj Karen mechanicznym tonem oznajmi, że zaginął kolejny nastolatek.

    — Peter? Wszystko gra?

        Ned z uwagą przyglądał się przyjacielowi, który opierał się o biurko z zamkniętymi oczami. Natychmiast je otworzył, przekrzywiając głowę w stronę bruneta. Zastanawiał się, czy długo już tu jest, dlatego spojrzał kolejny raz na zegarek. Małe cyferki jasno mówiły, że jest już tylko dwie minuty do dzwonka.

    — Tak — odpowiedział krótko szatyn, posyłając rówieśnikowi niewielki, zdawkowy uśmiech. Odepchnął się od biurka, podnosząc plecak, gotowy do wyjścia. Leeds zmarszczył brwi chyba jeszcze bardziej, niż przed paroma chwilami. — Czemu tak na mnie patrzysz? — zapytał na wpół rozbawionym głosem.

    — Na pewno wszystko okej? Bo mamy chemię, a ty właśnie zamierzasz wyjść z klasy — stwierdził, kiwając głową w stronę drzwi, przez które zaczęli powoli wchodzić uczniowie. — Chwila, pan Stark cię wzywa!?

        Peter nie wiedział, że można krzyczeć szeptem, ale będąc Nedem, najwyraźniej się dało. Szybko rozejrzał się po klasie, sprawdzając, czy ktoś jeszcze to słyszał. Na szczęście nikt nie zwracał na nich uwagi.

    — Ned, nie! — sapnął chłopak, szybko wracając do swojego biurka. Nie musiał oglądać się do tyłu, żeby wiedzieć, że czarnooki podąża za nim. — Jesteś dyskretny jak spadająca cegła — przypomniał niezadowolony, zajmując swoje miejsce. Chłopak zaśmiał się, siadając obok niego

    — Nie widziałeś Michelle? — zapytał Ned, rozglądając się po klasie.

        Ręka Petera zamarła w powietrzu, a chłopak poczuł, że nagle z jego ciała odpłynęła chyba połowa ciepła. Widział Michelle jeszcze przed lekcjami, na pewno była gdzieś w szkole, był tego pewien.

    — Już nieważne — stwierdził wesoło brunet, klepiąc brata od innej matki po plecach.

        Parker gwałtownie uniósł głowę, obserwując nastolatka zbliżającego się do brunetki. Stał przy jej stoliku jeszcze chwilę po dzwonku i ruszył się dopiero, kiedy wszedł nauczyciel. Wyciągnął z plecaka zeszyt i niewielki piórnik, od razu szukając w nim długopisu. Wydarł ze środka kartkę i na szybko naskrobał na niej jedno zdanie, by wsunąć papier pod rękę przyjaciela, który ledwo usiadł na krześle.

Nie boisz się?

        Ned posłał mu zdziwione spojrzenie, ale szybko mu odpisał i oddał kartkę.

Czego?

        Peter przewrócił oczami. Napisał wyjaśnienie i przesunął wiadomość do przyjaciela.

Porwania? Oglądasz wiadomości? Albo chodzisz czasem po mieście?

        Nie odpisał od razu. Najpierw zanotował temat, który znudzonym głosem podyktował nauczyciel i otworzył książkę na wyznaczonej stronie. Wtedy szybko odpisał.

Nie mam się czego bać. Spider-Man ma wszystko pod kontrolą.

        Problem w tym, że Spider-Man nie miał tego pod kontrolą. W ogóle.

        Peter posłał przyjacielowi bardzo wymuszony, aczkolwiek wiarygodny uśmiech i schował kartkę między stronami podręcznika.

        Tony się nie odzywał. Media huczały. Na ścianach budynków, tablicach z ogłoszeniami, słupach czy drzewach było coraz więcej zdjęć zaginionych. Zrobiło mu się słabo, myśląc, że w dalszym ciągu stał w tym samym miejscu i tak naprawdę nie robił nic. Nieraz zauważył, że kilkoro ludzi posyłało mu spojrzenie, które zdawało się mówić „dlaczego nic nie robisz?”, by zaraz później po prostu odwrócić od niego wzrok. Źle się z tym czuł. I wiedział, że nie może nic z tym zrobić.

        Po lekcjach jak zwykle udał się do swojej szafki i wyciągnął z niej wszystkie książki, z którymi dzisiaj przyszedł. Pożegnał się z Michelle i Nedem i jako jeden z pierwszych opuścił liceum. Rozejrzał się wokół i po stwierdzeniu, że nikogo nie ma, przeskoczył wysokie ogrodzenie. Chwilę później chował się w jakimś nowojorskim zaułku, przebierając się w kostium.

        Przez krótką chwilę zamierzał rzucić plecakiem o ścianę i przykleić go do niej siecią, jednak szybko z tego zrezygnował. Nie mógł sprawiać cioci dodatkowego kłopotu, jakim było kupienie kolejnego plecaka i książek. Dlatego z bagażem przemierzał wszystkie ulice, docierając do swojej kamienicy. Wspiął się po jej ścianie i po sprawdzeniu, czy nikt nie patrzył, odsunął okno w swoim pokoju. Plecak położył na górze piętrowego łóżka, dodatkowo zakrywając go jakąś bluzą (której zresztą rano szukał) i z powrotem zamknął „drzwi”. Zdecydowanie za często ich używał.

        Wyszedł szybko na dach budynku i chwilę później szybował między wielkimi budowlami. Chciał odpocząć, chociaż chwilę, dlatego już po kilkunastu minutach, nieco zsapany, usiadł na dachu jednego z niższych wieżowców.

    — Karen? Mogłabyś opowiedzieć coś o tych zaginięciach? — zapytał z wahaniem, obserwując powoli ruszający w dole korek. Nie zadawał tego pytania z obawy, że mógłby być podsłuchiwany, ale nawet jeśli; ciekawość nie była zbrodnią.

    — Według policyjnej bazy danych, nastolatkowie ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Do zaginięć dochodziło między trzynastą a dwudziestą lub rankiem i mieli od piętnastu do dziewiętnastu lat — powiedziała od razu Karen, pokazując mu z boku ekranu listę. Peter znał tylko jedną osobę. Z widzenia, ale znał. Nie czuł się z tym najlepiej.

    — Mogłabyś zrobić listę w jakiej kolejności oni zaginęli? I wszystko, co mają o nich w bazie — poprosił Peter, kładąc się na murku. Słysząc twierdzącą odpowiedź, podziękował cicho i wsunął rękę pod głowę.

        Nadal obserwował miasto, na zmianę przybliżając i oddalając kamerę do miejsc, które w jakiś sposób zdawały się być niepokojące.

        Nigdy nie sądził, że będzie się czuł źle z powodu bycia Spider-Manem. Gdyby nie fakt, że dla wielu był bohaterem, nigdy nie musiałby przejmować się zaginięciami nastolatków. Byłby zwykłym nerdem z liceum, który chodzi z równie nerdowskimi przyjaciółmi do biblioteki, żeby tam robić nerdowskie rzeczy. Nie myślałby o tym, co by było, gdyby nie dał uciec jakiemuś złodziejowi, bo zwyczajnie uniknąłby takich sytuacji. A raczej starałby się to robić. Kłopoty magicznie do niego przychodziły.

    — Dzwoni pan Stark — oznajmiła nagle Karen, wybudzając chłopaka ze swego rodzaju snu. Jedna część jego umysłu gorączkowo skanowała Nowy Jork, druga była myślami gdzieś poza zasięgiem. Peter odchrząknął, nie odpowiadając ani słowem.

    — Jak się ma mój ulubiony stażysta? — zapytał radosnym jak na siebie głosem mężczyzna, pociągając łyk z czarnego kubka. Peter był pewien, że odwrócony napis głosił „mówcie co chcecie, jestem boski”. Tony lubił takie rzeczy.

    — Wydaje mi się, że jestem pana jedynym stażystą — stwierdził nieco zmieszany nastolatek, podnosząc się do siadu. Niemal od razu poczuł znajome mrowienie na przedramionach. — Panie Stark, przemyślał już pan to? — zapytał z nadzieją, patrząc, jak mężczyzna odstawia z westchnięciem kubek. Znowu był w swoim biurze i jedyne, co różniło go od niego samego z czwartkowej rozmowy, był krawat.

    — Po pierwsze; grabisz sobie — oznajmił poważnym tonem, unosząc odruchowo brew do góry. — Po drugie; zgodnie ustaliliśmy, że dajemy znać o tym, co się dzieje, Nickowi. Policja nie daje sobie widocznie rady, więc sprawę przejmuje ktoś lepszy — oznajmił brunet, poprawiając okulary, które delikatnie od spodu się zamgliły przez parę. Peter westchnął cicho.

    — Aaa... ja? — zapytał dość nieśmiało, co nie było w jego stylu, bo zazwyczaj wiedział, czego chciał.

        Ostatnie dni zdecydowanie nie wpłynęły na niego dobrze. Jeśli miał być szczery, były cholernie złe. Nie chciał, żeby się powtarzały, ale nie mógł zrobić nic, żeby to naprawić. Poza tą jedną rzeczą.

    — A ty zajmujesz się tym, czym zwykle się zajmujesz — stwierdził Tony, wzruszając ramionami. — Posłuchaj, naprawdę nie mogę nic zrobić. Nawet, gdybym chciał. — Stark wszedł mu w słowo, choć Parker nawet nie zdążył otworzyć ust. Naprawdę nie wiedział, jakim cudem miliarder zdołał wyczuć, co chciał zrobić.

    — Mógłby pan zrobić wiele! Jest pan wpływowym człowiekiem, poza tym, nie zrobiłbym nic poważnego, tylko poszukałbym osoby, która uprowadza nastolatków i...

    — I co dalej, Peter? Poszedłbyś załatwić go sam? Jesteś jeszcze dzieciakiem! — Anthony zdecydowanie lubił przerywać komukolwiek w mówieniu, inaczej nie robiłby tego tak często.

        Parker zacisnął mocniej ręce na murku.

    — I potrafię zatrzymać autobus gołymi rękami! — krzyknął zdenerwowany, płosząc jakiegoś ptaka, który niewiadomo kiedy i skąd usiadł kilka metrów dalej. Spider-Man usłyszał tylko furkot skrzydeł, potem zobaczył zlatującego w dół zwierzaka.

    — Autobus! — powiedział prześmiewczo Stark, jakby sam potrafił to zrobić. Peter poczuł się w jakiś sposób urażony. — Wiesz do czego dążę? Oni nie będę rzucali w ciebie autobusem. Jeśli już, będą strzelali. Z prawdziwej broni. A twój strój nie jest kuloodporny — oznajmił mężczyzna, otwierając jakieś drzwi. Peter miał wrażenie, jakby szedł razem z nim.

    — Zawsze istnieje jakieś ryzyko, ale nie chcę im się od razu wystawiać — powiedział szatyn, stukając dłonią o murek. Karen obwieściła, że wykonała swoje zadanie. — Panie Stark, niech mnie pan wysłucha — jęknął żałośnie, pokazując na jakiś zaułek. Nie musiał nic mówić, system po prostu przybliżył mu kamerę na dane miejsce.

    — Robię to cały czas — westchnął Tony, by zaraz po tym z kimś się przywitać. Peter usłyszał tylko niewyraźną odpowiedź, a chwilkę później zobaczył blond włosy. Mógł jedynie podejrzewać, że to był Steve Rogers.

    — Jeśli potrafi pan robić takie rzeczy jak ja, a nie robi pan nic, to kiedy dzieje się coś złego, to to jest pana wina — powiedział cicho nastolatek, bawiąc się palcami. Wiedział, że tak jest. Mógł coś zrobić, ale tego nie zrobił. Był w stanie uratować wujka, ale tego nie zrobił. Nie mógł popełnić tego samego błędu z innymi ludźmi.

        Dlatego zdecydował się zostać Spider-Manem.

    — Zagrywka psychologiczna, nieźle — stwierdził Stark, doskonale pamiętając, że chłopak już kiedyś użył tych słów. Były po prostu zbyt dobre, żeby je zapomnieć. — Rozumiem, że starasz się mnie przekonać każdym możliwym argumentem, ale odpowiedź nadal będzie brzmiała „zabraniam ci mieszania się w tę sprawę”. Nie można mieć wszystkiego, Peter. Zrozum to wreszcie.

        Ale Peter nie zrozumiał. Nie zrozumiał, dlaczego nie pozwalał mu działać i nie chciał tego zrozumieć. Miał bronić ludzi, a teraz wcale tego nie robił. Był cholernie sfrustrowany.

    — Peter? Jesteś tam jeszcze?

    — Tak — wymruczał, strzelając siecią tuż obok siebie. Zsunął się z murku i zaczął sunąć w dół. Nie robił tego specjalnie wolno, ale do szybkiej czynności też to nie należało.

    — Więc dlaczego w ogóle się nie odzywasz? — zapytał podejrzliwie Stark, zatrzymując się w połowie kroku. — Co ty kombinujesz? — dodał szybko, ze zmarszczonymi brwiami starając się wsłuchać w to, co działo się u Petera.

    — Po prostu nie wiem, co mógłbym teraz powiedzieć — stwierdził chłopak, zerkając w okno budynku. Wcale nie zdziwił się, kiedy jakiś mężczyzna wbił w niego zszokowany wzrok. Mimo tego pomachał do niego wolną ręką, zanim całkowicie zniknął. — Panie Stark, a jeśli mnie też zabiorą? — zapytał bez chwili namysłu, sprawdzając, czy jeszcze daleko zostało mu do ziemi. Praktycznie wszystkie budynku były „na wyciągnięcie ręki”, więc wystrzelił siecią w kierunku jednego z nich.

    — A ty co, nagle stałeś się dwunastolatką? — W głosie Starka słyszał swego rodzaju oskarżenie. Puścił starą sieć i odbił się od budynku. — Gdybyś faktycznie został porwany, namierzylibyśmy ciebie — stwierdził ot tak, wzruszając ramionami.

    — Mam chipa w karku!? — Peter kłamałby, gdyby powiedział, że nie był zdziwiony słowami mentora. Przez szok prawie nie zauważył na torze lotu lampy, którą ledwo wyminął. Puścił sieć, by po chwili bezpiecznie wylądować na chodniku. Nie pobył na nim długo.

    — Ile ty masz lat? — westchnął ciężko Tony, przecierając policzek. — W wyrzutni sieci masz wbudowany nadajnik — odpowiedział po chwili, zaczynając schodzić po schodach. Spider-Man automatycznie spojrzał na nadgarstek, zatrzymując się na jednym z niższych budynków.

    — Właściwie, dlaczego? — spytał Peter, unosząc do góry jedną brew. Nikt nie mógł tego zobaczyć, dlatego wykorzystał to, machając jakiemuś dziecku. Maluch od razu odmachał i zaczął szarpać mamę za rękę, by zwróciła na niego uwagę.

    — A dlaczego nie? — Filantrop odbił pytanie, wzruszając ramionami.

        Młody westchnął. Nie był pewien, czy był zawiedziony odpowiedzią, czy się jej spodziewał i to na moment zbiło go z tropu.

    — Dobra, czas się wziąć do czegoś — mruknął, otwierając jakieś drzwi. Peter usłyszał głos Friday. — Jeszcze raz, nie mieszaj się w to. I, do cholery, wstaw się wreszcie w Stark Tower, prawo jazdy samo się nie zrobi — powiedział mężczyzna i dwie sekundy po usłyszeniu od siedemnastolatka „przyjadę w piątek”, rozłączył się.

        Peter westchnął przeciągle, jednak to wcale nie pomogło mu rozładować emocji. Był wściekły i dopiero teraz zaczął to czuć. Uderzył w ścianę, zostawiając w niej delikatne wklęśnięcie i pognał dalej, starając się skupić na Nowym Jorku.

        W mieszkaniu był już o godzinie dziewiętnastej, w swoich normalnych ciuchach, udając, że wcale nie wszedł przez okno a drzwiami. Na szczęście, nie musiał się jakoś specjalnie wysilać. Kobieta była w kuchni, robiąc kolację i słuchając muzyki na słuchawkach. Pewnie rok temu czułby już spaleniznę, ale przez ten czas May naprawdę zrobiła postępy w gotowaniu. Zazwyczaj robił to jej mąż, a ona i Peter tylko mu w tym pomagali, ale w końcu musiało się coś zmienić. Parker położył klucze na wyspie kuchennej i pochylił się, żeby wyciągnąć kobiecie słuchawkę z ucha. Kilka dni temu, kiedy zrobił to samo, prawie został zaatakowany nożem, ale dzisiaj brunetka trzymała w dłoni tylko łyżkę.

    — Peter! — jęknęła brązowooka, przystawiając rękę do czoła. Chłopak zaśmiał się cicho, opierając głowę o dłoń.

        Westchnęła – nie była na niego zła. Na jej ustach błąkał się lekki uśmiech.

    — Dobrze, że jesteś. Właśnie skończyłam — wyznała, wyciągając ostrożnie z pieca domowej roboty pizzę.

        Właściwie, Peter nie był głodny. Nie jadł od kilku, jeżeli nie kilkunastu godzin, ale nie był głodny. Może to przez brak apetytu. Może po prostu nie czuł potrzeby, by jeść.

    — Czuję się rozpieszczany — stwierdził wesoło, ściągając bluzę, którą na szybko zarzucił na siebie. Nie była co prawda bluzą, w której wyszedł rano, ale ciocia rzadko kiedy zapamiętywała, w co był ubrany.

    — Jak było w szkole? — zapytała, starając się pokroić jedzenie w kilka równych części. Kobieta wiedziała o sytuacji w szkole; o Chelsea wiedział każdy, kto chodził do tego budynku. Każdy, czyli również wszyscy nauczyciele i rodzice.

    — Dobrze, tak myślę — stwierdził, odbierając od starszej talerz. Cichym krokiem pomaszerował do salonu, połączonego z kuchnią i usiadł na kanapie, włączając telewizor. — Flash dał mi spokój. Większość praktycznie się nie boi. Tylko jest... cicho — odpowiedział, przekrzywiając głowę w stronę starszej. Kobieta przez moment zawahała się w pół kroku i zauważył to, ale nie powiedział na ten temat nic.

        Oglądali ich ulubiony film, który leciał na stacji już niezliczoną ilość razy, kiedy poczuł, że opada mu głowa. Wstał, mając zamiar poinformować May, że idzie spać, ale nie otworzył nawet ust, widząc, że brunetka już śpi. Nie chcąc jej budzić, przykrył ją delikatnie kocem i zabrał puste talerze do kuchni. Cicho odstawił je do zlewu, spokojnym krokiem przechodząc do swojego pokoju, gdzie zamknął drzwi.

        Przeciągnął się. Najbardziej czuł zmęczenie rano i dopiero późną nocą, kiedy wreszcie kładł się na łóżku. W dzień po prostu wyglądał na zmęczonego. Miał wrażenie, że było tak tylko dlatego, że nie dawał sobie możliwości na odczucie tego. Złapał za końcówkę bluzki, z zamiarem ściągnięcia jej z siebie, gdy zobaczył, że ekran telefonu nie był wyłączony.

        Zmarszczył brwi i bez wahania poszedł do biurka. Na ekranie było jedynie powiadomienie o nieodebranych połączeniach, więc szybko sprawdził, kto o dwudziestej trzeciej chciał tak bardzo z nim rozmawiać. Nie czuł specjalnie zdziwienia, widząc w spisie połączeń numer Neda. Stuknął palcem w kontakt i przystawił telefon do ucha, słysząc charakterystyczny sygnał. Leeds odebrał błyskawicznie.

    — Hej Ned, co tam? — zapytał miękko, opierając się o biurko. Nie sądził, że odbierze. Myślał, że dzwonił chwilę temu i teraz śpi, ale najwidoczniej brunet miał jakąś sprawę. Zwykle o tej godzinie przewracał się na drugi bok.

    — Michelle zaginęła — powiedział bez ogródek nastolatek, sprawiając, że jego przyjacielowi zrobiło się słabo. Oparł dłoń o mebel za nim, bo miał wrażenie, że nogi się pod nim załamały. — Wyszła ze szkoły chwilę przede mną, widziałem, jak szła na autobus i jestem pewien, że do niego wsiadła! Jej rodzice myśleli, że jesteśmy z nią, ale nie odbierała telefonów, więc zadzwonili do mnie. Szukają jej od dwóch godzin, Peter, musisz...

    — Otwórz okno, zaraz będę — zdołał tylko z siebie wydusić, nie będąc w stanie dalej słuchać tego, co mówił jego przyjaciel.

        Rozłączył się bez pożegnania, tak jak robił to pan Stark, ale teraz to nie miało znaczenia, czy zachowywał się jak mentor, czy nie. Chaotycznie zaczął rozbierać się z codziennych ciuchów i szybko narzucił na siebie kostium wraz z maską. Klepnął w pająka na klatce piersiowej, sprawiając, że strój automatycznie dopasował się do jego ciała i ostatni raz upewnił się, że ciocia nadal śpi. Kilka sekund później, w pokoju nie było żywej duszy. Porwali Michelle.

        Pędził na złamanie karku i czuł, że z nerwów za chwilę nie wytrzyma. Od razu wydał Karen polecenie, by przygotowała mu listę osób zaginionych i wszystko, co mogłoby naprowadzić go do znalezienie przestępców. Teraz nie mógł dać sobie spokoju. Porwali Michelle.

        Na raz czuł, że jest mu słabo i ma mnóstwo energii, i nie wiedział, który stan był prawdziwy. Z nerwów oddychał dwa razy szybciej, jego serce waliło dwa razy szybciej, myślał dwa razy szybciej i leciał dwa razy szybciej. Porwali Michelle.

        Wpadł z rozpędu do pokoju przyjaciela przez otwarte okno i prawie staranował samego bruneta, gdyby nie fakt, że ten się odsunął. Zamknął drzwi na klucz i zdarł z głowę maskę. Ned uwielbiał patrzeć na Parkera w stroju superbohatera, bo nadal nie wierzył, że kumplował się z kimś takim, ale teraz miał to gdzieś. Porwali Michelle.

    — Potrzebuję twojej pomocy — oznajmił bez wahania Parker, naciskając ponownie na logo kostiumu.

        Strój natychmiast stał się luźny, więc bez problemu zdjął go z siebie. Drżał i Ned to widział, ale to nie był chłód. Raczej strach połączony ze stresem.

    — Musisz zhakować system i wyłączyć tryb niańki — dodał, podając mu materiał.

        Leeds nie pytał po co – domyślał się. Czuł się źle, że znowu majstrował w dziele Tony'ego Starka, ale posłusznie złamał kod, wyłączając uciążliwy tryb. Dla pewności, że mężczyzna nie uruchomi go po raz drugi, Parker kazał zmienić chłopakowi hasło.

    — Co chcesz teraz zrobić? — zapytał cicho Ned, kiedy Peter pokazał mu listę zaginionych osób.

       Wszystkich łączyła jedna rzecz – znikali bez śladu. Parker czuł, że musiał przeszukać chociaż część miejsc, w których byli widziani ostatnim razem.

    — Znajdę ich. Znajdę Michelle, Chelsea i całą resztę — powiedział rozemocjonowanym głosem chłopak, kiedy operacja dezaktywowania trybu zakończyła się sukcesem.

    — Pan Stark ci przecież zabronił — przypomniał brunet, odwracając wzrok od zdjęć nastolatków. Znowu patrzył na bohatera Nowego Jorku, tym razem w wersji bez maski i o dziwo nie czuł tego charakterystycznego uczucia euforii.

    — A ja miałem mieć wszystko pod kontrolą! — powiedział zdenerwowany, obracając maskę w palcach. Szykował się do założenia jej, ale ręce zatrzymały mu się tuż przed twarzą. — Nie dbam o to, czy Stark zabierze mi kostium, czy nie. Muszę ich znaleźć, bez względu na wszystko. Co, jeśli oni tam teraz umierają? I tak za długo to wszystko idzie — stwierdził nerwowo, przeczesując roztrzepane włosy palcami.

        Czuł się winny. Posiadał zdolności, których nie miał nikt inny i powinien to wykorzystać. Nie robił jednak nic. Teraz zdecydowanie nie mógł czekać, aż sprawa sama się rozwiąże. Spojrzał ostatni raz na Neda i założył szybko maskę na głowę, podchodząc w stronę okna.

    — Jeśli do rana nie wrócę, powiedz May, że musiałem coś pilnie załatwić w Stark Tower i nie chciałem jej budzić — powiedział, kucając już na parapecie. Kłamałby mówiąc, że się nie bał.

    — A jeśli nie wrócisz w ogóle? Peter, przemyśl to jeszcze raz, na spokojnie, jesteś pod wpływem adrenaliny. — Ned nie chciał, żeby jego najlepszy przyjaciel ryzykował. Nie wiedział, w co się pakuje. Rzeczą niemożliwą było wyjście z tego cało.

    — Jeśli za trzy dni nie wrócę... — przełknął ciężko ślinę — powiesz cioci, że jestem Spider-Manem i nie mogłem dłużej czekać, aż wszystko rozwiąże się samo — dokończył, ignorując uwagę o spokojnym przemyśleniu swojego postępowania. Nie miał na to czasu. To nie był dobry moment.

    — Peter — powiedział Leeds, zanim Parker wyskoczył na ciemną ulicę.

        Zerwał się z krzesła, podchodząc do okna. Chłopak stał już na końcu parapetu, z siecią przyczepioną do jakiegoś budynku. Był gotowy wyskoczyć.

    — Uważaj na siebie, dobra? I pokaż, że nie jesteś cieniasem. — Jego uśmiech był wymuszony, bo tak naprawdę nie chciał, żeby w takiej chwili nastolatek coś komuś udowadniał, ale nie wiedział, co mógłby powiedzieć.

        Peter powiedział tylko „nie martw się” i po sekundzie już go nie było.

        Po mieście nadal krążyli ludzie i auta, ale zdecydowanie było ich mniej, niż w dzień. Dlatego w spokoju mógł sprawdzać każdy zaułek, park czy sklep, w którym ktoś widział ostatni raz zaginionego. To było trudne, zwłaszcza, że nie był wyszkoloną do tego typu rzeczy osobą. Był porywczym nastolatkiem, z ambicjami większymi niż on sam. Chociaż, może to nie były ambicje? Nie chciał o tym myśleć, zwłaszcza, kiedy zatrzymał się przed szkołą, w miejscu, w którym ostatni raz kamery złapały Chelsea.

    — Ofiary przed porwaniem powinny krzyczeć, a skoro znikali bez śladu, napaść musiała być cicha — mówił na głos, stając tuż przed schodami do budynku.

        Starał się przeszukać obręb jak najbliżej położony siebie, bo liczył, że dane czynniki mogą się powtarzać. Zaczął więc od niedawno zaginionej Chels, a później miał zamiar skierować się bardziej w stronę jednej z większych galerii nowojorskich.

       — Szła tędy. Kamery złapały ją aż dotąd — mruczał, podbiegając szybko do wspomnianego miejsca.

        Rozejrzał się i poszedł w prawo. Z tego, co wiedział, nastolatka zawsze wracała prosto do domu. Nie szedł jednak aż tam – zatrzymał się obok zaułka, który był zaraz za terenem szkoły.

    — Detektor zapachu wyczuł podejrzany zapach — powiedziała Karen, kiedy wszedł do zaułku.

        Peter – nieco zdziwiony faktem, że miał coś takiego – zaczął szukać czegokolwiek, co miałoby dziwny zapach, oprócz śmietnika, postawionego blisko chodnika. Dzięki noktowizorowi nie musiał mieć zapalonej latarki, ale nawet dzięki niemu długo szukał niepasującej rzeczy. Był tym zdenerwowany i wcale nie cieszył się faktem, że dochodziła pierwsza nad ranem. Trącił kilka rzeczy stopą przez nieuwagę i odruchowo zerkał w stronę szturchanych przedmiotów, żeby w końcu podnieść zwinięty, o dziwo biały materiał.

    — Mogłabyś to przeanalizować? — spytał, trzymając szmatkę w dwóch palcach. Nie mogła leżeć tutaj długo. Była stanowczo za czysta, jak na to miejsce.

    — Na materiale znajdują się niewielkie ilości trichlorometanu, prawdopodobnie już niewyczuwalnego — oznajmiła krótko po prośbie Karen, wyświetlając chłopakowi związek chemiczny i wszystko, co było w internecie na jego temat. Szatyn wcale tego nie potrzebował.

    — Chloroform — szepnął, nie odrywając wzroku od trzymanej rzeczy. — Dlatego nikt nic nie słyszał — dodał, kucając przy miejscu, w którym znalazł szmatkę.

        Rozejrzał się jeszcze raz, wokół siebie, z nadzieją na znalezienie jakichś odcisków butów, czy czegokolwiek innego, ale znalazł jedynie wąską kratę zamkniętą na kłódkę. Peter starał się ją podnieść, ale jedyne, co zrobił, to kłódkową symfonię. Puścił ją, nie chcąc robić więcej hałasu i głośno westchnął.

    — Czego szukasz? — zapytała Karen, kiedy kucnął tuż przed klatką.

        Pochylił się, starając się cokolwiek dojrzeć w ciemnościach. Zobaczył drabinę, a raczej metalowe drążki wbite w ścianę i dalej nic. Westchnął cicho z frustracji, bo nawet noktowizor nie był a stanie mu pomóc, i odsunął się. Dopiero wtedy zobaczył tuż pod kłódką jakiś napis. Szybko odsunął ją na bok.

    — Czegoś takiego — odpowiedział z lekkim uśmiechem, prosząc o zrobienie temu zdjęcia.

        Karen wysłuchała jego prośbę i już po sekundzie miał przed oczami powiększony obraz napisu. Po przerzuceniu go w pionie oznaczał „chcemy ognia”. Nie wiedział, co miało to oznaczać.

    — Musimy jeszcze sprawdzić pozostałe miejsca — stwierdził, kiedy jeszcze raz obszedł cały zaułek. Wyszedł ze środka i wystrzelił sieć w jakiś wyżej położony punkt.

        W około pięć godzin zdążył przeszukać zaledwie sześć albo siedem miejsc, które były położone względem siebie dość blisko. Najgorzej było z tymi, które były po drugiej stronie miasta. Nie mógł pozwolić sobie na takie wycieczki. Zadzwonił nawet do May, wyjaśniając, że wyszedł wcześniej, i że wszystko jest w porządku. Nie chciał jej martwić. Tak samo nie chciał martwić Neda, dlatego wysłał mu krótką wiadomość, zawierającą praktycznie to samo, co powiedział podczas rozmowy z ciocią. Po tym zaszył się na jakimś wysokim dachu, sprawdzając wszystko jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz.

    — Tu muszą być jakieś nieścisłości — warknął w końcu, rzucając jakimś kamieniem na drugi koniec dachu.

        Denerwował się tym. Do porwań nie miał się z której strony przyczepić. Oprócz tego samego napisu i szmatki nasączonej chloroformem, nie było absolutnie nic.

    — Karen, pokaż mi jeszcze raz nagranie z Rhysem — powiedział w końcu, wstając na równe nogi.

        Właściwie, nie było na nim za wiele widać – niski blondyn idzie chodnikiem, ktoś szybko przechodzi, a kiedy jest na równi z nim, trąca go z taką siłą, że chłopak się przewraca. Nieznajomy pomaga jednak mu wstać i dopiero wtedy zaczyna się akcja. Wszędzie, gdzie dochodziło do porwania, były zaułki, alejki, ogólnie miejsca, do których z reguły nikt nie zaglądał. Oni tamtędy tylko przechodzili i to dla Petera było straszne. Jeszcze gorsze było to, że najprawdopodobniej nie miał jak dowiedzieć się, kto porywał nastolatków. Nagranie dobiegło końca razem z wciągnięciem blondyna do zaułku – wtedy coś z dużą prędkością uderza w ekran. Parker podejrzewał, że została zniszczona, ale skoro wiedzieli, że takowa tutaj jest, dlaczego nie zniszczyli jej wcześniej?

    — Nadają właśnie na żywo wiadomości — oznajmiła Karen, kiedy nagranie zniknęło z ekranu. Peter był rozdrażniony, choć nie wiedział, czy to przez sytuację w Nowym Jorku, czy przez fakt, że nie spał od około trzydziestu godzin.

    — Niech nadają dalej — mruknął chłopak, patrząc w dół, na powoli zapełniające się ulice.

        Na bilboardach leciały jakieś reklamy i zapatrzył się na jedną z nich, kiedy ekran nagle zaczął pruszyć. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, co się dzieje. Zaraz za nim, zrobiła to druga tablica, trzecia, czwarta, aż w końcu każda możliwa reklama zgasła. Poczuł nagły niepokój.

    — Karen? Co się dzieje? — zapytał, przestraszonym wzrokiem rozglądając się wokół. Żaden odbiornik nie działał. Tylko raz mieli taką sytuację, kiedy w połowie miasta z jakiegoś powodu zabrakło prądu, ale to z pewnością nie było to. Zadrżał.

        Na ekranach, w zaledwie sekundowym odstępie zaczął pojawiać się ten sam obraz. Ludzie, podobnie jak Peter nagle zamierali, wpatrując się w bilboardy, które powoli wracały do życia. Czerń, jaka się z nich wylewała była niepokojąca, ale jeszcze bardziej niepokojący był napis, który nagle został oświetlony. „Chcemy ognia” dumnie wznosiło się na idealnie białej ścianie, którą ktoś oświetlał coraz bardziej i bardziej. Peter wstrzymał oddech, kiedy światło sięgnęło podłogi, a co za tym idzie, siedzących na niej nastolatków. Szybko kazał Karen zrobić im zdjęcie, przybliżając jednocześnie kamerę, by móc im lepiej się przyjrzeć. Byli przerażeni, w różnym stanie – niektórzy w lepszym, inni w gorszym. Każdy z nich miał związane ręce za plecami i nogi w kostkach, a usta zakrywała im taśma. Paru osobom łzy spływały po policzkach.

    — Najgorszą rzeczą w rodzinie jest strata.

        Nowy Jork usłyszał mocno zniekształcony, niski głos, który należał najprawdopodobniej do jakiegoś mężczyzny. Wszedł w pole kamery, więc był dobrze widoczny. Karen szybko zrobiła skan, jednak na nic to się nie zdało. Miał maskę.

    — Chcecie się poczuć jak oni? Przerażeni, smutni, zestresowani. Już wiedzą, że mogą nie wrócić. Teraz pora na was. Wykonacie swoje obowiązki? — zapytał nieznajomy, poprawiając białą maskę.

        Ktoś z tyłu zaczął się wierzgać, więc szybko został uspokojony przez pomocnika osoby, która stała przed aparatem. Parker usłyszał stłumiony krzyk, na dźwięk którego skulił się w sobie.

    — Avengers mają przynieść nam swoje zabawki. Jeśli nie, będziemy bawić się inaczej. Jeden niewłaściwy krok, jedno zadzwonienie gdziekolwiek, po kogokolwiek i jedna osoba już nie wróci do swojej rodziny — oznajmił mężczyzna (Peter myślał, że to był mężczyzna), pokazując palcem za swoje plecy.

         Parker gorączkowo chciał znaleźć w tamtym tłumie Michelle, czy chociaż Chelsea, ale albo ich tam nie było, albo ich nie zauważył. Szczerze wolał tę drugą wersję.

    — Daję wam siedemdziesiąt dwie godziny, ale radzę wam się śpieszyć, Avengers. Czas niesamowicie szybko upływa. Tik, tak — mówił niesamowicie spokojnie i wcale nie zwracał uwagi na to, że jakiś nastolatek, został właśnie pobity.

        Parę sekund później, ekran znowu zaczął pruszyć, by już po chwili pokazać dawny, normalny obraz. Mimo tego, nikt, kto zatrzymał się na chodniku czy na ulicy, nie ruszył. Petera ogarnął strach.

×××

        Do mieszkania nie wrócił przez następne dzień, co zdecydowanie źle wpłynęło na stan psychiczny cioci i Neda. Dzwonił do nich, tak często, jak mógł, ale nie zmieniło to faktu, że obydwoje byli przerażeni. W ciągu tego czasu przespał około sześć godzin i wypił tyle kawy, że mogło mu jej starczyć na dwa lata. Mimo tego, dalej szukał. Sprawdził każde miejsce, znajdując te same rzeczy i, w niektórych, bardzo podobne nagrania. Dziwił się, że jeszcze Stark do niego nie zadzwonił, ale może to przez to, że został wciągnięty w tę sprawę? Nie wiedział.

        Wracał właśnie z ostatniego i prawdopodobnie pierwszego miejsca zaginięcia, by utwierdzić się w przekonaniu, że oprócz dwóch powtarzających się rzeczy – szmatki z choloroformem (na tej akurat praktycznie już go nie było) i napisu „chcemu ognia” – nie było nic. Był tym faktem cholernie zawiedziony. Nawet zachwyt ludzi, którzy widzieli w nim młodego boga, nie poprawiał mu humoru. Odmachiwał im (czułby się źle, gdyby tego nie zrobił), ale to był jedyny gest, na który było go w tym momencie stać.

    — Co teraz robimy, Peter? — zapytała Karen, kiedy zatrzymał się na jednym z budynków, by złapać oddech. Wybijała godzina piętnasta, czyli do domu wróciłby przed siedemnastą. Już szykował kolejne kłamstwo, którym uraczyłby ciocię May po powrocie.

    — Wracamy do domu — odpowiedział beznamiętnym głosem, stając na skraju dachu, absolutnie nie gotowy, by wracać.

        Wystrzelił sieć w stronę jakiejś kamienicy i westchnął. Jego uwagę przyciągnął jednak jakiś mężczyzna, który szybko przechodził na drugą stronę. Odruchowo sprawdził, czy jedzie skądś auto, ale nie zauważył niczego. Zmarszczył brwi. W głowie nastolatka od razu zapaliła się czerwona lampka, więc padł na dach, nie puszczając sieci. Bacznie obserwował podejrzanego osobnika i kiedy ten doszedł już prawie do jakiegoś wysokiego, rudego chłopaka, serce Petera przyśpieszyło. Nadal jednak czekał. Wstał dopiero, gdy ubrany na czarno potrącił z całej siły nastolatka, a następnie zatrzymał się, wystawiając mu dłoń. Rudy zawahał się, ostatecznie podnosząc się o własnych siłach i gdyby szatyn nie zobaczył w dłoni przestępcy charakterystycznej, białej szmatki, pewnie uznałby to za fałszywy alarm.

    — Włącz tryb przesłuchań! — zawołał tylko i rzucił się w dół, zaciskając ręce na sieci. Z rozpędu wpadł na mężczyznę, kopiąc go w bok. Facet poleciał chyba dwa metry dalej, mocno uderzając ciałem o chodnik. Parker wylądował. — Uciekaj! Szybko! — krzyknął do przestraszonego nastolatka, pokazując dłonią przeciwny kierunek. Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać.

        Spider-Man natomiast podszedł do powoli podnoszącego się, niedoszłego porywacza, złapał go za kurtkę i szarpnął, by wstał na własne nogi. Czuł się jak Flash, kiedy uderzył mężczyzną o ścianę i naprawdę nie było to miłe uczucie, ale nie mógł zrobić nic innego. W zielonych oczach mężczyzny widział strach, choć nie był on tak wielki, jak mu się wydawało. Mimo tego, nie odpuścił.

    — Dla kogo pracujesz!? Dlaczego chciałeś porwać tamtego chłopaka!? Po co to robicie!? — pytał ostrym, zniekształconym głosem i dla wzmocnienia efektu potrząsnął ciałem bruneta. Nie był jakoś specjalnie zbudowany, ale z pewnością wystarczało mu siły na przetrzymanie szarpiącego się nastolatka. — Gadaj! — krzyknął, czując, że ciśnienie w jego ciele się zwiększyło. Adrenalina jednak zrobiła swoje.

    — Chcemy ognia i ten ogień wywołamy. Nie powstrzymasz nas — powiedział rozbawionym tonem, uśmiechając się wraz z wypowiedzeniem trzech ostatnich słów. Wyglądał na kogoś, kto nie był w pełni sprawny umysłowo. Karen zrobiła mu skan twarzy, ale nic to nie wykazało. Mężczyzna nie figurował w policyjnej bazie danych.

    — Gdzie przetrzymujecie pozostałą dziewiętnastkę? — zapytał, przyciskając mężczyznę do ściany. Jęknął, ale oprócz tego nie zrobił nic.

        Peter poczuł wzbierającą się w nim złość. Nigdy nie tracił cierpliwości tak szybko i nie wiedział, z jakiej to było przyczyny, ale postanowił siebie jak na razie nie uspokajać. Odsunął delikatnie mężczyznę i ponowił ruch, tym razem z większą siłą. Coś za przestępcą pękło.

    — Nigdy ci nie powiem, choćbym miał przypłacić za to życiem — sarknął z bólem brunet, chcąc kopnąć nastolatka.

        Szatyn jednak szybko odskoczył w bok, puszczając przy okazji zielonookiego. Runął na chodnik, a Spider-Man skorzystał z okazji i siecią związał mężczyźnie nogi. Po tym bez wahania podszedł do faceta i zmusił go do położenia się na chodniku.

    — Więc pogadamy inaczej — oznajmił, tworząc w głowie prawie idealny plan. Prawie, bo nie wiedział, czy wypali. Mimo tego siłą założył porywaczowi ręce za plecy i postąpił tak samo, jak z jego nogami.

    — Co ty robisz? — zapytał wściekły brunet, starając się mu wyszarpać.

        Peter przerzucił sobie go przez ramię i wystrzelił wysoko sieć, nie odpowiadając na żadno pytanie. Nić trzymała już o wiele cięższe rzeczy, więc i tym razem powinna dać sobie radę.

        Wcale się nie zdziwił, że zaczął krzyczeć, ale to jeszcze bardziej go drażniło. Mężczyzna, na pewno starszy od Petera, bał się o wiele bardziej niż pięcioletni chłopczyk, którego zabrał na szybki lot nad parkiem, kiedy mały nie mógł znaleźć mamy. Ciężko było mu jednocześnie trzymać żywy bagaż i strzelać siecią, ale nie zatrzymał się, aż do momentu dotarcia na most.

    — Jesteśmy — powiedział jakby nigdy nic, stając na grubej belce.

        Usadził na niej gwałtownie mężczyznę i po złapaniu go za bluzę, zsunął go z konstrukcji. Brunet zaczął krzyczeć jeszcze głośniej, niż przed chwilą, ale Peter nie wciągnął go z powrotem. Było mu ciężko, drżały mu mięśnie, ale miał cel.

    — Teraz zaczniesz gadać? — zapytał ostro, kiedy zielonooki zrobił sobie przerwę na oddech. Był przerażony i Parker przez jedną małą chwilę czuł wyrzuty sumienia. Szybko mu jednak przeszło.

    — Tak! Tak, proszę, nie zrzucaj mnie, błagam! — zawołał żałośnie, więc Spider-Man z powrotem wciągnął go na metalową belkę. Zmusił starszego do siąścia, a sam założył na klatce piersiowej ręce, patrząc na niego wyczekującym wzrokiem. — Brooklyn, opuszczona fabryka fajerwerków, więcej nie wiem — wyszeptał rozedrganym głosem, ale Peter i tak usłyszał, co powiedział.

        Serce ze szczęścia zabiło mu dwa razy mocniej, a on, niewiele myśląc, pomógł przestępcy dostać się na ziemię.

    — Wyczuwam nagły wzrost endorfin w twoim organizmie. Jesteś szczęśliwy? — zapytała Karen, kiedy oddalił się od mostu o kilkadziesiąt metrów. Teraz znacznie szybciej przemierzał trasę.

    — Szczęśliwy i przerażony — wysapał, wskakując na jeden z wielu bloków. — Karen, wreszcie możemy ich znaleźć, jesteśmy tak bardzo blisko, rozumiesz? — zapytał, biegnąc wzdłuż płaskiego dachu. Był wręcz pijany od tego uczucia i naprawdę mu się to podobało, ale nie mógł o tym myśleć. To zdecydowanie nie był na to czas.

    — Zadzwonić do pana Starka? — zapytała, kiedy przeskakiwał z budynku na budynek. Gładko wylądował na tym drugim, zrobił przewrót i już po sekundzie dalej biegł, sprawdzając godzinę. Dzięki sytuacji z przestępcą przesunął mu się czas powrotu, ale absolutnie nie żałował.

    — Na pewno nie teraz — zatrzymał się w połowie górnej części budowli i unormował oddech.

        To wszystko działo się teraz tak szybko, nawet nie zauważył, kiedy z piętnastu minut zrobiła się godzina, ale nie posiadał się z radości, kiedy wreszcie dotarł do Queens.

        Do mieszkania, mimo nadmiernej ekscytacji, wpadł cicho, przez okno. Szybko przebrał się w normalne ubrania i po schowaniu stroju, wyszedł z pokoju. Ciocię znalazł na kanapie, przykrytą kocem i cholernie był na siebie z tego powodu zły. Mimo tego, nie mógł nic na to poradzić. Spod materiału wystawała jej ręka, w której ściskała telefon z włączonym ekranem. Widniał na nim numer kontaktu, który po dokładnym przyglądnięciu się, należał do Petera. Zagryzł zęby na dolnej wardze i bardzo cicho podszedł do May, klękając tuż obok sofy.

    — Ciociu... ciociu, wróciłem — powiedział cichym, aczkolwiek dobrze słyszalnym głosem, delikatnie potrząsając ramieniem starszej.

        Przez pierwsze kilka sekund wyglądała, jakby chciała zrobić coś podopiecznemu za obudzenie jej, ale w kilkunastu kolejnych, rzucała się na szatyna, mocno go przyciskając do siebie. Parker odwzajemnił przytualasa, uśmiechając się delikatnie.

    — Nigdy więcej tak nie rób, słyszysz mnie!? Nigdy! Masz bezwzględny zakaz wychodzenia z domu, będę cię tutaj trzymać do końca moich dni! — zawołała, odsuwając brązowookiego na wyciągnięcie ręki. Zaśmiał się, ale pokiwał głową, przystając na jej warunki. Spod powieki starszej zaczęły powoli wypływać łzy. — Tak strasznie się o ciebie martwiłam, Peter — szepnęła, całując nastolatka w czoło.

        Wrócił cały i zdrowy i tylko to liczyło się w tamtym momencie dla May.

    — Co się stało? Gdzie byłeś? — zapytała, patrząc prosto w oczy przyszywanego syna. Peter widział w nich szczęście i naprawdę chciał, żeby tak już było zawsze.

    — Przepraszam ciociu — wyszeptał ze skruchą, kiedy odsunęła od jego policzków dłonie. — Byłem w siedzibie Starka i aż nazbyt chciałem pomóc — wyjaśnił, wzruszając ramionami.

        Nawet to było dla niego wysiłkiem, choć nawet przed samym sobą nie chciał tego przyznać. W tym momencie zmęczenie nie miało prawa bytu.

    — Ten świat na ciebie nie zasługuje, skarbie — szepnęła kobieta, jeszcze raz przytulając do siebie nastolatka.

        Szatyn bez wahania objął ją w pasie, zamykając oczy. Przy niej zawsze czuł się bezpiecznie. Nawet, gdyby świat zaczął się walić, stojąc obok niej, czułby tylko spokój.

    — Jesteś dla nich wszystkich za dobry. Ty i twoje złote serce... przypominasz swoich rodziców — wyszeptała, głaszcząc go po trochę wilgotnych od potu włosach.

        Nie wspominali często o jego rodzicach, o ile w ogóle. Tak właściwie, nie pamiętał, żeby przez ostatni czas o nich mówili.

     — Śmierdzisz. Idź się wykąpać — dodała ze śmiechem, czochrając już i tak roztrzepane włosy siedemnastolatka.

        Zaśmiał, się odsuwając głowę od klatki piersiowej cioci i wstał, powolnym krokiem idąc w stronę pokoju, skąd planował wziąć piżamę. Zatrzymał się jednak w progu i skierował wzrok na kobietę, odrzucającą na bok koc.

    — Kocham cię — czuł, że musiał to powiedzieć, bo coś nie dawało mu spokoju. Chciał tym choć trochę pokazać samemu sobie, że jest jeszcze w świecie normalnego nastolatka.

        Brunetka odwróciła się w jego stronę i z uśmiechem odpowiedziała tym samym. Peter dopiero wtedy mógł wziąć czystą bieliznę, żeby razem z nią i piżamą pomaszerować do łazienki.

        Pod chłodnym natryskiem jego umysł pobudzał się do działania bardziej niż zwykle, więc nic dziwnego, że zamiast szybkiego mycia się, chłopak myślał. Czekać czy nie? Iść teraz czy dopiero jutro? Dać znać panu Starkowi o swoim odkryciu czy zachować go dla siebie? Balansował pomiędzy wyborami, powtykanymi w mieszaninę myśli dotyczących ognistej rewolucji (nie chciał tego tak nazywać, ale z jakiegoś powodu przyjął tą nazwę). Wystarczyło teraz znaleźć w Brooklynie opuszczoną fabrykę fajerwerków i problem z głowy. Tylko co wtedy?

        Peter nie miał żadnego planu działania. Przede wszystkim musiał zadbać o to, żeby wyprowadzić stamtąd bezpiecznie nastolatków. Nie mógł narazić ich na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. No i musiał ogarnąć też samego siebie, bo wejścia na pewno będzie strzeżone. A może nie? Może tylko się nakręca?

        Wyskoczył spod prysznica, rozchlapując krople wody we wszystkie możliwe strony świata. Umył nawet włosy, które zaraz zaczął wycierać zielonym ręcznikiem, tak samo, jak całe ciało. Wciągnął na biodra bokserki i dopiero wtedy podniósł wzrok na swoje odbicie. Wcześniej, z jakiegoś powodu, nie chciał tego robić. Może przez cienie pod oczami? Może przez blizny zostawione po szponach Vulture'a? Wróć, je akurat lubił. Były oszpecające i za każdym razem, kiedy zmieniał przed zajęciami sportowymi koszulkę, koledzy nie odrywali od nich wzroku, ale lubił je.

        Westchnął cicho, zabierając się za ubranie reszty przyniesionych rzeczy i umycie zębów, a kiedy to zrobił, wyszedł z pomieszczenia. Powiedział cioci „dobranoc”, a usłyszawszy tę samą odpowiedź, skierował się do pokoju. Zamknął drzwi, przymknął uchylone okno, poprawił świeże ciuchy, które spoczywały na krześle i doczłapał do łóżka, na które zaraz runą.

        Przez pierwsze piętnaście minut po prostu leżał z głową w poduszce, starając się nie skupiać na bólu pleców, czy innych części ciała. Później już po prostu leżał, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić. Był zdecydowanie za blisko celu, żeby teraz się poddać. Dlatego, zamiast spakować plecak na dzień jutrzejszy, szatyn zaczął wrzucać o niego wszystko, co mogło mu się przydać. Dwie średniego rozmiaru butelki wody, jakieś bandaże, plastry, nożyczki do metalu, kilka butelek płynu sieciowego, który na wszelki wypadek skontrolował w wyrzutniach dwa razy.

        Nie mógł spać. Stwierdził tak nawet, kiedy leżał z powrotem w łóżku, z opadającymi powiekami. Mimo tego, przez kolejne jedenaście godzin spał jak niemowlę i obudził się akurat tuż przed budzikiem, który zaraz wyłączył. Czuł się pełny energii i chęci do działania. Dlatego wystrzelił spod kołdry, od razu zakładając na siebie dżinsowo podobne spodnie i czarną bluzę wciąganą przez głowę. Potrzebował czegoś, co mógł zrzucić bardzo szybko i nie przeszkadzałoby mu w swobodnym poruszaniu się. Strój Spider-Mana z trudem upchnął w plecaku.

    — Dzień dobry ciociu! — zawołał nagle, specjalnie zasiewając w organizmie kobiety ziarno strachu z rana.

        Podskoczyła, a jej ręka automatycznie powędrowała na serce. Chłopak zaśmiał się, zasiadając przy niewielkim stoliczku. Kobieta zadała kilka standardowych pytań, nakładając nastolatkowi na talerz jajecznicę, a on grzecznie odpowiadał. Jego noga podskakiwała z powodu zbyt dużej energii schowanej gdzieś w środku jego ciała.

        Po śniadaniu pożegnał się z kobietą, tuż przed wyjściem mówiąc „kocham cię” i dopiero wtedy ze spokojem wyszedł. Skierował się jak codziennie na metro, ale wcale nie dotarł do szkoły. O ósmej był już praktycznie na miejscu, więc jeszcze raz przeanalizował, co miał zrobić. Nie miał jakoś daleko do Brooklynu, ale też nie miał czego tam szukać, więc w ogóle nie znał tego miejsca. Wszystko miał pod nosem. Dlatego w pierwszym lepszym zaułku schował się za śmietnikiem i zmienił ubrania na kostium. Wraz z naciągnięciem na twarz maski, obudził się system.

    — Witaj, Peter — powiedziała Karen, która zaraz wyłapała zmianę w ciele siedemnastolatka. Był wypoczęty. Złożył ubrania w jak najmniejszą kostkę i wcisnął gdzieś na sam dół plecaka.

    — Poszukaj mi, proszę, opuszczone fabryki fajerwerków — powiedział nastolatek, zarzucając plecak na ramiona.

        Już po kilku sekundach miał przed oczami mapę Brooklynu z zaznaczonymi elementami. Skrzywił się – były od siebie oddalone sporą część drogi, ale przynajmniej nie było ich dużo. Nie miał wiele czasu, więc już po sekundzie był w powietrzu, lecąc do pierwszego obiektu.

         Jak pierwszą fabrykę zastał praktycznie w koszmarnym stanie, tak trzy kolejne były całkiem nieźle zachowane. Stojąc przed przedostatnią na liście do sprawdzenia, wziął głęboki wdech i wydał systemowi polecenie sprawdzenia, czy są tu jakieś kamery. Na całe szczęście nie był żadnej, więc bez problemu wszedł na ścianę. Budynek był chyba wyższy niż poprzednie i tylko kilka okien było wybitych. Chciał wejść na dach, ale jego wzrok przykuł jakiś ruch w środku. Szybko skupił się właśnie na najwyższym piętrze. Były tam cztery osoby i każda z nich była ubrana na czarno. Na początku nie widział w nich nic złego, dopóki nie zobaczył tego samego napisu, który był na nagraniu. Wtedy zaczął ich sprawdzać. Po przybliżeniu obrazu na każdego z nich, okazało się, że tylko jeden był za coś karany. Peter nie rozumiał, dlaczego takie osoby chciały skrzywdzić dziewiętnastkę nastolatków.

        Wspiął się nieco wyżej niż okno, zaczepił o coś sieć i po sprawdzeniu, czy dany punkt wytrzyma, stanął tuż nad oknem. Wypuścił trochę więcej sieci z wyrzutni i odbił się mocno od ściany, kierując nogi w stronę okna. Odgłos rozbijanego szkła był dobrze słyszalny być może w całym budynku i chyba trochę żałował, że nie rozbił go wcześniej, ale było już za późno na żale. Wylądował na szkle, jednak dzięki kostiumowi nie pokaleczył ani stóp, ani żadnej innej części ciała. Otrzepał się jakby nigdy nic i położył dłonie na biodrach.

    — Część chłopaki! Co u was? — zapytał, przyjmując pewną siebie postawę.

        Czwórka mężczyzn z początku nie rozumiała, co się właśnie stało. Dopiero po chwili jeden z nich ruszył na Petera, z zamiarem zlikwidowania go. Chłopak szybko sobie z nim poradził, powalając go i dodatkowo przyklejając do podłogi siecią.

    — To co? Który następny? — zapytał, huśtając się na stopach.

        Ktoś, kto wszedłby teraz na to piętro z pewnością byłby zdziwiony, widząc mężczyzn przyczepionych do różnych części pomieszczenia i pewnie szybko zrobiłby krok w tył. Tak jednak nie zrobił kolejny delikwent, który przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Uzbrojony w łom, zaczął biec na Spider-Mana i gdyby nie szybki refleks, dostałby nim po głowie. Odskoczył w bok, a następnie odepchnął go od siebie. Za pomocą sieci wyrwał mu z rąk broń i potem już poszło gładko. Peter miał nieco obite ciało, ale nie przejmował się tym. On szybciej wróci do „stanu używalności”.

    — Gdzie przetrzymujecie nastolatków? — zapytał ostro, zaciskając palce na bluzie mężczyzny, tuż pod jego szyją. Potrząsnął nim, przypominając, że nadal jest na jego łasce i klepnął w policzek. Wyglądał, jakby miał zaraz odpłynąć, choć wcale nie dostał tak mocno.

    — W piwnicach — wycharczał i to Parkerowi w zupełności wystarczyło. Puścił gwałtownie swojego przeciwnika i dla pewności, że nie ucieknie, strzelił w niego siecią. Poprawił plecak, który jakoś niespecjalnie ciążył mu podczas walki i ruszył w stronę drzwi.

    — Połącz mnie ze Starkiem — powiedział, otwierając gwałtownie wrota.

         Karen wysłuchała jego prośbę – na ekranie pojawiło się zdjęcie Tony'ego z szarą słuchawką i podpisem „łączenie”. Nie odebrał. Dzwonił tak jeszcze kilkanaście razy, przeszukując każde możliwe pomieszczenie, ale ze złością musiał przyznać, że to nic nie dało. Mimo tego, zadzwonił ostatni raz, będąc już blisko piwnic.

     — Panie Stark, wiem, że miałem się nie mieszać, ale oni porwali Michelle i nie mogłem czekać, aż ktoś na to zareaguje. Przepraszam za złamanie pana prośby i za wyłączenie niańki.

        Miał w głowie całą przemowę, ale teraz całkowicie wszystko mu uleciało. Nie odbierał, więc nagrał wiadomość i teraz właśnie została do niego wysłana. Wziął głęboki oddech i powoli zaczął schodzić po schodach piwnicy.

        Przez półtorej roku skradania się do przestępców jego ruchy były tak wyćwiczone, że nawet gdyby biegł, nikt nie byłby w stanie go usłyszeć. Przekładało się to też na życie prywatne, ale to tylko dawało mu szanse na wystraszenie dla zabawy kolegów. Teraz w ogóle się nie bawił. Wiedział, że to poważna sprawa i prawdopodobnie jedyna szansa, na odnalezienie nastolatków. Kluczył chwilę po korytarzach, aż w końcu doszedł do wielkiej sali, w której byli właśnie oni. Nie tracąc ostrożnej postawy, dokładnie przeskanował pomieszczenie, sprawdzając czy nie ma w nim jakichś czujników ruchu przy drzwiach, czy laserów niewidocznych dla oka. Na szczęście nie było niczego z tych rzeczy, więc cicho wszedł do środka.

        Kilka osób podniosło wzrok, widząc w ciemnościach czyiś ruch, choć nie do końca wiedzieli, czy naprawdę coś widzieli, czy to była tylko ich wyobraźnia.

    — Tylko spokojnie — szepnął Spider-Man, przyśpieszając nieco krok. — Jestem tutaj, żeby pomóc wam wyjść — wyjaśnił spokojnym tonem, podchodząc do siedzącego najbliżej nastolatka.

        Tak samo, jak na nagraniu, miał związane ręce i nogi, więc szybko rozwiązał węzły na nadgarstkach. Skan twarzy pozwolił na sprawdzenie tożsamości i faktycznie, pasował do opisu zaginionego chłopaka.

    — Rozwiążesz sobie nogi sam? — zapytał, a kiedy Rhys kiwnął głową, odklejając z ust taśmę, podszedł do jakiejś nastolatki.

        Rozwiązywał tylko ręce, pozwalając, żeby resztę zrobili sami i pomagali innym. Był przerażony faktem, że nie widział wśród nich Michelle i naprawdę zbladł, kiedy kucał przy ostatniej osobie, którą była Chelsea.

    — Jedną dziewczynę przetrzymują gdzieś indziej — szepnął blondyn, choć brud na jego włosach wcale na to nie wskazywał.

        Peter kiwnął bezdźwięcznie głową, poluźniając w końcu sznur na dłoniach koleżanki. Podał właśnie temu chłopakowi plecak, krótko wyjaśniając, że mogą coś z niego potrzebować i skupił się na rozwiązywaniu grubego sznura na kostkach siedemnastolatki. Była zdecydowanie za słaba na zrobienie tego samodzielnie i nie tylko ona tak się czuła. Kilkoro z nich było w nie najlepszym stanie i dziwił się, że w ogóle mogą wstać.

    — Okej, wszyscy? — Przeskanował ich twarze jeszcze raz, sprawdzając, czy aby na pewno jest cała osiemnastka.

        Podniósł Chelsea i przeszedł nieco bliżej wyjścia. Nie tylko on trzymał dziewczynę na rękach, ale tylko on był w stanie robić to dłużej.

    — Trzymajcie się blisko mnie, jeśli usłyszycie coś podejrzanego zaraz mi o tym mówicie i zachowujcie się najciszej, jak...

        Zapaliło się światło. Odskoczył od drzwi, wbijając w nie szybko wzrok.

    — Cześć, Pajączku.

    Jego głos był tak samo zniekształcony, tak samo niski i tak samo spokojny jak na nagraniu, ale nie to sprawiło, że zadrżał. Michelle była przyciśnięty do klatki piersiowej oprawcy i wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć. Nie wiedział, czy miała ranę gdzieś na głowie, czy nad brwią, ale krew powoli skapywała po jej policzku i mieszała się ze łzami. Przerażało go to. A jeszcze bardziej przerażała go broń, którą mężczyzna przyciskał do skroni jego przyjaciółki.

    — Odłóż dziewczynę i odejdź od nich — polecił wskazując pistoletem na niego.

        Podskoczył, nie wiedząc, co teraz zrobić, ale posłusznie kucnął, bo odstawić nastolatkę. Dziewczyna, której nie znał, uklękła obok niego, kiwając do niego głową. Pozwolił, żeby zajęła się Chels.

    — Posłuchaj, nie chcę, żeby komuś się coś stało — powiedział spokojnie Peter, choć w głębi duszy był przestraszony nie mniej, niż inni. Starał się jednak zachować spokój najbardziej, jak potrafił.

    — Ależ ja też tego nie chcę — stwierdził pseudo rozbawionym tonem, wymachując bronią. Parker był gotowy, żeby skoczyć w stronę nastolatków, by ich osłonić. — Chcę tylko dostać to, na co zasłużyłem. A oni mi w tym pomogą — stwierdził, pokazując na przerażonych nastolatków. Automatycznie kilkoro z nich odsunęło się do tyłu.

    — Wypuść ich — rozkazał Parker.

        Jego ciało było napięte do granic możliwości. Mięśnie drżały, serce pompowało krew szybciej. Był gotowy posunąć się do wszystkiego, byleby uratować przyjaciółkę i osiemnastkę innych nastolatków.

        Mężczyzna w białej masce zaśmiał się przerażającym, zniekształconym śmiechem.

    — Nie ma mowy. Potrzebuję karty wymiennej — stwierdził, potrząsając Michelle.

    Spider-Man zeskanował jej postać, z obawy, że miała poważniejsze obrażenia, ale oprócz rany na głowie, nie było jej nic. Mimo tego i tak się przestraszył, patrząc, jak uginają się pod nią nogi.

    — To weź mnie, zamiast ich — powiedział szybko Peter, klepiąc się w klatkę piersiową. Nie przemyślał tego i być może popełnił błąd, ale nie zastanawiał się nad tym. — Szybciej zareagują, jeśli dowiedzą się, że mają tutaj jednego ze swoich — dodał, wzruszając ramionami.

        Mężczyzna nie odzywał się dłuższą chwilę, widocznie rozważając wszystkie za i przeciw. W końcu rozluźnił uścisk na Michelle i popchnął ją w kierunku Spider-Mana. Szybko do niej podbiegł, ratując przed upadkiem.

    — Więc chodź ze mną — oznajmił, pokazując pistoletem ciemny korytarz. Zadrżał, przytulając do siebie brunetkę, ale strach powoli zaczął go opuszczać. Spojrzał w stronę nastolatków, którzy wpatrywali się w niego i westchnął.

    — Chcę zobaczyć, jak opuszczają budynek. Wszyscy — powiedział i szeptem nakazał wysłać Karen powiadomienie policji. Chłopak, pewnie starszy od Petera, wyszedł przed nastolatków, delikatnie podnosząc z podłogi na wpół przytomną Chelsea.

    — Jak sobie życzysz, Pajączku — powiedział zadowolony mężczyzna, wycofując się z pomieszczenia. Peter kiwnął w ich stronę i sam podniósł Michelle. Szedł pierwszy, jakiś metr albo dwa za mężczyznę i co chwilę zerkał za siebie, by sprawdzić, czy każdy idzie.

    — Peter — szepnęła nagle Michelle odwracając głowę w stronę chłopaka. Zadrżały mu ręce. Pewnie zdradził go jego głos, ale nie zastanawiał się, czy to na pewno było to, czy coś innego. — Ty dupku, nie możesz tutaj zostać — powiedziała równie cicho, co przed chwilą.

        Wyszli właśnie na parter, skąd bez pomocy mężczyzny podeszli do wyjścia. Spider-Man szybko otworzył im drzwi i stanął obok, trzymając je nogą. Liczył wychodzących nastolatków, z ulgą stwierdzając, że są wszyscy.

    — Nic mi nie będzie, nie martw się Michelle — powiedział, ignorując jej ulubione przezwisko. Cieszył się, że nie jest aż tak źle, jak myślał, że będzie. — Pomóż jej — polecił, ostrożnie popychając ją w kierunku bruneta.

        Kiwnął głową, chcąc przełożyć jej ręką przez swoją szyję, ale ona go odepchnęła, mrucząc, że jest w stanie podejść do reszty sama. Parker uśmiechnął się przez krótki moment. Oddalili się na kilkanaście metrów, a wtedy zamknął drzwi. Przez oszkloną górną część widział, że szli już w kierunku, z którego on przyszedł i westchnął z ulgą.

        Chciał się odwrócić, ale w połowie kroku poczuł tępy ból z boku głowy i nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie walczyć o zachowanie przytomności.

×××

    — Dzień dobry, Nowy Jorku.

        Na dźwięk tego samego, zniekształconego głosu, Tony Stark dopadł pilota, podgłoszając telewizor. „Chcemy ognia” było idealnie oświetlone, a filantrop stał dokładnie na przeciw, przyciskając kciuk do ust. W salonie pojawił się Steve Rogers, a zaraz za nim – Natasha Romanoff. Nie podchodzili bliżej, tylko patrzyli, co dzieje się na dużym ekranie. Światło nagle zgasło i po paru sekundach gwałtownie zostało ponownie włączone.

    — Cholera jasna — skwitował Stark, przykładając złożone dłonie do ust.

        Na środku ciemnego pomieszczenia, na krześle, siedział pieprzony Spider-Man ze zwieszoną głową. Nie miał maski, dlatego Tony widział, jak drobne, ciemne krople spadają z jego twarzy. Prawa ręka siedemnastolatka bezwładnie zwisała i dlatego miliarder wywnioskował, że jest złamana. Wyglądał naprawdę żałośnie i w najlepszym przypadku był nieprzytomny.

    — Wasz kochany Pajączek wspaniałomyślnie poświęcił się dla jakichś nastolatków, a skoro jest on tylko jeden, skracam wam czas — powiedział ten sam mężczyzna, pojawiając się nagle w kadrze. — Dokładnie za godzinę wzniecimy ogień, jakiego Nowy Jork nigdy nie widział. Chyba, że Avengers oddadzą mi to, co do mnie należy. Nie radziłbym czekać do ostatniej chwili. Chłopak może i jest silny, ale nie pociągnie długo w płomieniach.

        Tony nerwowo śledził to, co działo się na ekranie. Patrzył, jak mężczyzna powoli podchodzi w stronę nastolatka, który w czasie jego przemowy poruszył nieznacznie nogą. Nie podnosił na szczęście głowy.

        Facet w białej masce stanął tuż obok niego i specjalnie szturchnął chłopaka w ramię. Trójka dorosłych ledwo powstrzymała się od drgnięcia, kiedy siedemnastolatek wrzasnął z bólu. Wtedy nagranie się skończyło.

    — Rogers, Romanoff. — Stark odwrócił się przodem do przyjaciół, których zobaczył w odbiciu czarnego erkanu telewizora.

        Ściągnął okulary, stukając dwa razy w trójkąt na klatce piersiowej. Zbroja natychmiast zaczęła się pojawiać na jego ciele.

    — Start za pięć minut — oznajmił, ustawiając na telefonie odliczanie czasu na pięćdziesiąt pięć minut. Nie ustawiał pełnej godziny.

    — A co z resztą? Nie zdążymy ich ściągnąć tutaj na czas — powiedziała kobieta, podchodząc bliżej Starka. Steve patrzył na nich z boku, sprawdzając czas.

    — Nie ma na to czasu, Natasha! Idziemy we trzech, a jeśli się nie zbierzecie w te cztery minuty, polecę sam! — powiedział głośno, patrząc prosto w oczy blondynki.

        Więcej nie musiał nic mówić, bowiem Romanoff kiwnęła z zaciśniętymi ustami głową, odwróciła się na pięcie i żwawym krokiem do Steve'a, którego klepnęła w ramię. Blondyn posłał krótkie spojrzenie miliarderowi i pobiegł za agentką.

        Tony Stark, podobno nie mający serca człowiek, właśnie po raz trzeci zamierzał polecieć uratować nastolatka.

×××

        Peter ocknął się. Bolała go głowa, na dodatek niesamowicie mu ciążyła i przez pierwsze kilka sekund nie wiedział, gdzie tak właściwie jest.

        Chciał się poruszyć, ale lewą rękę miał przywiązaną do krzesła, tak samo jak nogi, a prawa ręka po prostu zwisała. Nie dochodziły do niego dźwięki, nie w całości, ale kątem oka, spod włosów, które opadły mu na oczy, widział czyjeś stopy. Czuł na policzku coś ciepłego i kiedy wykrzywił delikatnie twarz, natychmiast poczuł ból po jej lewej stronie. Jednymi słowy, czuł się źle.

        Mężczyzna coś mówił, ale chłopak nie rozumiał, o czym. Widział jedynie, że facet się przemieszczał i słyszał jego kroki tak, jakby był pod wodą. W końcu podszedł do niego i szturchnął go w ramię. Nie był w stanie nie krzyknąć, czując ból w najprawdopodobniej złamanej ręce.

    — Wybacz Pajączku — powiedział po chwili mężczyzna, łapiąc chłopaka za włosy. Pociągnął je w tył, tym samym podnosząc głowę nastolatka do pionu. W pomieszczeniu powoli robiło się coraz jaśniej, dzięki odsunięciu czarnych rolet. — Gdybyś był cały, na pewno nie zebraliby się tak szybko, jak chcę.

        Słabo go słyszał, ale na szczęście rozumiał, co mówił. Peter próbował dojrzeć coś w jego twarzy, ale skutecznie uniemożliwiała mu to maska.

        — Pamiętasz coś poza obudzeniem się na krześle? — zapytał spokojnie mężczyzna, puszczając w końcu włosy szatyna. Musiał zacząć trzymać głowę w pionie i kosztowało go to chyba całą siłę, jaką w sobie miał. Wychrypiał ciche „nie”. — Z bólu straciłeś przytomność. Ale to dobrze. Wyglądałeś lepiej na nagraniu — wyjaśnił wyraźnie zadowolony mężczyzna, pokazując na wyłączoną kamerę, która stała kilka metrów przed nim.

    — Złamanie mi ręki nie daje ci przewagi — wydusił Parker, powoli zaczynając czuć ból w ciele.

        Nie lubił, kiedy krążyła w nim adrenalina czy szok, ale teraz zdecydowanie wolał, żeby utrzymała się jeszcze dłużej. Dzięki niej był w stanie bez wrzasków zacząć poluzowywać sznur.

    — Oczywiście, że nie — powiedział, zachodząc nastolatka od tyłu. Peter usłyszał dźwięk przeładowywanej broni, ale nie wzdrygnął się. Nie czuł strachu. — Chodziło mi raczej o... osłabienie przeciwnika — stwierdził, stając obok niego.

        Z trudem odwrócił głowę w stronę mężczyzny. Miał przed sobą lufę prawdopodobnie tego samego pistoletu, którym celował do Michelle.

    — Zabijesz mnie? — zapytał głosem wypranym z emocji i to na chwilę zmyliło mężczyznę.

        Dokładnie ta chwila nieuwagi wystarczyła, żeby szatyn całkowicie wyswobodził rękę i wycelował siecią prosto w lufę, całkowicie ją zapychając.

    — Właśnie zepsułem ci pistolet — oznajmił ze znikomym uśmiechem, chcąc wycelować jeszcze raz w mężczyznę, ale ten był szybszy. Uderzył rączką pistoletu w głowę nastolatka, który jęknął cicho, przymykając oczy.

    — Nikt nie będzie ze mnie kpił! — warknął, kopiąc w krzesło, na którym Parker siedział.

        Natychmiast spadł na podłogę, uderzając o nią głową i nie wiedział, czy bardziej bolała go czaszka czy ręka. Zdusił w sobie jednak krzyk.

    — Chyba skrócimy Avengersom czas — stwierdził złośliwie, wyciągając z kieszeni jakiś mały pilot.

        Peter resztką siły wyciągnął lewą rękę, celując prosto w faceta, który przez siłę pocisku przewrócił się, wypuszczając przedmiot. Strzelił jeszcze dwa razy, dla pewności i nabrał więcej powietrza. Chyba nie miał już żadnej części ciała, która w ogóle go nie bolała, dlatego bardzo ciężko było mu rozwiązać węzły na kostkach. Mimo tego, kiedy skończył odkopnął krzesło i przewrócił się na plecy, ciężko oddychając.

    — Ktoś taki jak ja, zawsze ma asa w rękawie, malutki — powiedział zbyt radosnym głosem, następując na lewą rękę nastolatka.

        Krótko krzyknął, a jego ciało gwałtownie się poderwało, by zaraz po tym ponownie opaść. Jego obolała klatka piersiowa gwałtownie podnosiła się i opadała, a on był w stanie tylko obserwować nóż myśliwski oprawcy. Nie wiedział, co chciał zrobić i nie chciał się dowiedzieć, więc zmusił się do kopnięcia mężczyzny w kolano. Automatycznie się za nie złapał, pozwalając, by chłopak mimo bólu przeturlał się w bok. Wstał, chwiejąc się, ale zdołał jakoś utrzymać równowagę, rozstawiając szerzej nogi.

    — Ktoś taki jak ja, nigdy się nie poddaje. Więc, przepraszam, ale będę musiał pokrzyżować pana plany — powiedział, strzelając znowu w stronę nóg mężczyzny i podcinając je. Po tym dzięki sieci zabrał mu nóż i zaczął się rozglądać za pilotem.

    — Tego szukasz? — Mężczyzna zamachał niewielkim pudełeczkiem, więc Parker bez wahania wystrzelił w jego stronę siecią.

        Nieznajomy jednak nie miał zamiaru się tym razem poddać – nie miał praktycznie żadnej rany i siłowo miał więcej przewagi, ale szatyn nie widziało się dać za wygraną. Tracił równowagę, z bólu zaciskał zęby, ale w dalszym ciągu siłował się z Białą Maską, w końcu zbliżając się do niego na tyle, by móc go odepchnąć. Kopnął więc go w brzuch, tym samym powalając go na podłogę i zakleił mu siecią obydwie ręce, wraz z nogami.

    — Wybacz, nie lubię przegrywać — powiedział Peter, puszczając w kierunku starszego oczko.

        Odszedł w stronę przeciwnej ściany (bo tylko na tyle miał siłę) i pozwolił, żeby nogi przestały go trzymać. Powoli się o nią oparł i z ciężkim oddechem zsunął się na dół. Ledwo odchylił do tyłu głowę, żeby dać swojemu ciału chwilę przerwy. Nie chciał już bohaterować. Zwłaszcza, że nie miał nawet jak.

        Mężczyzna coś mówił, ktoś zaczął walić do zamkniętych drzwi, a Peter siedział po środku tego wszystkiego i ich ignorował. Ktoś kiedyś powiedział, że dopóki coś boli, wtedy się wie, że wciąż się żyje, ale Parkerowi ból stopniowo zanikał. Mimo tego, nie bał się śmierci. Nie był na nią gotowy – nie można się na coś takiego przygotować – ale nie czuł strachu. Zdążył wypełnić swój cel i to dawało mu spokój. Raczej inaczej wyobrażał sobie te chwile, jednak miał to aktualnie gdzieś. Skupił się na swoim oddechu i patrzył spod przymkniętych powiek na to, co go otaczało. Już nawet przestał słyszeć to, co się wokół niego działo.

        Chyba tylko dlatego nie wiedział czy wpadający do pomieszczenia pomocnicy mężczyzny, Natasha Romanoff i Kapitan Ameryka byli prawdziwi.

        Słyszał odgłosy walki jak spod wody i chyba jakieś ciało przeleciało tuż przed nim, ale wciąż nie wiedział, czy to działo się naprawdę. To chyba było po prostu zbyt nierealne, żeby mogło się zdarzyć.

        Westchnął żałośnie, próbując przetrzeć oczy i dopiero wtedy zobaczył jakąś osobę, która do niego podbiegła. Chyba coś mówiła, widział, że poruszają jej się usta, ale jej głos był ledwo słyszalny przez to, co się działo.

        Natasha zerknęła w tył, strzelając w nogę jednego z porywaczy i z powrotem odwróciła się w stronę brązowookiego. Huk wystrzału usłyszał dwa razy głośniej, dlatego zmarszczył brwi.

    — Halo, młody, słyszysz mnie? Patrz na mnie. — Delikatnie złapała chłopaka za brodę, kierując jego wzrok bardziej na siebie. Puściła go, kiedy bardzo nieznacznie pokiwał głową. — Rogers, gdzie jest Stark!? — krzyknęła, zerkając w stronę Kapitana, który rzucił tarczą w stronę jednego z wrogów. Ta odbiła się od jego klatki piersiowej i z powrotem wróciła do właściciela.

    — Szuka ogniska! Chce je unieszkodliwić! — odkrzyknął postawny blondyn, uderzając innego faceta z pięści w twarz.

        Wstrząsnął ręką i zaraz po tym zamachnął się na kolejnego. Piątka ludzi przeciw jednemu zdecydowanie nie była idealną równowagą, dlatego Natasha podniosła się z miejsca.

    — Nie odpływaj, zaraz cię stąd zabierzemy — oznajmiła, obserwując zbolałą twarz siedemnastolatka.

        Z rany na głowie cały czas sączyła się krew, brudząc policzek chłopaka i jego strój. Romanoff widziała w życiu wiele takich, a nawet gorszych przypadków, ale nie mogła patrzeć, jak taki młody osobnik cierpiał. Wbrew pozorom, miała uczucia.

    — Pilot — wychrypiał szatyn, chcąc odsunąć się od ściany. Kobiet jednak z powrotem go do niej docisnęła, zabraniając mu wykonywać jakiekolwiek zbędne ruchy. — Musisz znaleźć pilot — powiedział, nieco wyraźniej, patrząc prosto w oczy agentki.

        Normalnie zacząłby się cieszyć, będąc tak blisko jednego z Avengersów, ale w tym momencie nie mógł z siebie nic wykrzesać.

    — Jeśli go naciśnie, fabryka wybuchnie — powiedział chłopak, wiedząc, że blondynka nie pozwoli mu wstać. Kiwnęła szybko głową i odskoczyła od chłopaka, przeładowując broń.

    — Steve! — zawołała, unikając pięści jednego z pomagierów Białej Maski. Posłała mu mordercze spojrzenie i wyćwiczonym chwytem powaliła mężczyznę, wykręcając mu rękę. — Szukaj pilota! — krzyknęła, kiedy ten zwrócił na nią swoją uwagę. Odkrzyknął coś i szczerze liczyła, że było to potwierdzenie, bo przez hałas, nie była w stanie za wiele zrozumieć.

        Peter nadal siedział. Obserwował walkę spod przymkniętych oczu i czuł się winny, że nie może pomóc. Wiedział jednak, że starsi świetnie sobie radzą, a on nie musiał się martwić, że coś im się stanie. Wiedzieli, co robili.

        Natasha pomagała Steve'owi pokonać pozostałych napastników, co jakiś czas trącając przyklejonego do podłogi mężczyznę, a Steve jednocześnie walczył i szukał pilota.

        Pilot. Przez tę całą sytuację nie mógł się skupić na najważniejszych rzeczach. Zaczął rozglądać się po pomieszczeniu, ale mroczki, przepływające przed oczami skutecznie mu to utrudniały. Gdzieś musiał tutaj być.

        Znalazł go dopiero po dłuższej chwili. Wciąż był przyczepiony do sieci, więc wykorzystał ten fakt i pochylił się, by móc złapał za jej koniec. Ze złamaną ręką to było naprawdę trudne, do tego powoli kostniały mu palce, ale w końcu dotknął jednym z nich lepkiej nitki. Z powrotem przysunął się pod ścianę i zaczął mozolnie przyciągać do siebie przedmiot. Mając go w zasięgu dłoni, spojrzał w stronę dwójki przyjaciół Starka, którzy wspólnie powalili jakiegoś mężczyznę.

    — Peter ma pilot — powiedział Steve po przyciśnięciu dwóch palców do ucha.

        Chciał ruszyć razem z Natashą w kierunku chłopaka, kiedy drogę zagrodził im nagły huk, spowodowany rozwaleniem podłogi. Parker drgnął, bojąc się, że to wcale nie koniec i zasłonił zdrową ręką twarz, chroniąc oczy i nos od kurzu. Zaczął drżeć i nie wiedział, czy to przez chłód, czy strach, który zaczął w nim kiełkować.

    — Brawo, Tony.

    — Rozbroiłem bombę, a ty sarkastycznie mi gratulujesz?

        Parker usłyszał retoryczne pytanie mentora i od razu się rozluźnił. Był bezpieczny. Nie, żeby nie czuł się tak z Czarną Wdową i Kapitanem Ameryką, ale po prostu przy bohaterze z dzieciństwa zawsze czuł ten wyjątkowy rodzaj bezpieczeństwa.

    — Matko, dzieciaku.

    — Nic mi nie jest, panie Stark — powiedział szybko siedemnastolatek, próbując dźwignąć się na nogi. Pierwsza próba okazała się być jedną z lepszych prób, ale wciąż niewystraczającą, by wstać.

        Stark zlitował się nad szatynem, podchodząc do niego z wyciągniętą dłonią.

    — No, spokojnie — powiedział mrukliwie, zaciskając metalowe palce na lewej dłoni nastolatka. Ciche stęknięcie opuściło jego usta, ale stanął o własnych siłach. — Możesz sam stać? — zapytał dla pewności, a kiedy Peter pokiwał głową, odwrócił się w stronę przyjaciół.

    — Ktoś wezwał policję, już tu są. Dzieciaki profilaktycznie zabrali do szpitala, są bezpieczne — powiedział szybko Steve, jakby wyczuwał, że właśnie to chcą usłyszeć. Na twarzy Petera najwyraźniej wpłynęła ogromna ulga.

    — Dobra robota, Peter. — Natasha puściła chłopakowi oczko, na którym już dłuższy czas trzymała spojrzenie. Drżał, chwiał się i był tak blady, jak otaczające ich ściany. Nie wyglądał za dobrze, a mimo tego, nie pozwalał sobie na dłuższy odpoczynek.

    — Świetnie, więc skoro wszyscy są cali, czy ty chociaż raz mógłbyś mnie posłuchać!? Mogłeś zginąć, nigdy nie zajmujesz się sobą i...

    — Panie Stark? Jednak nie czuję się zbyt dobrze — wyszeptał, ale to wystarczyło, żeby brunet przestał na niego krzyczeć.

        Chłopak zrobił dwa, może trzy kroki w przód i potknął się o własne nogi. Gdyby nie szybka reakcja Starka, który złapał nastolatka, już leżałby na podłodze.

    — Dzieciaku, Parker, cholera jasna, mów do mnie! — krzyknął, widząc, że licealista walczy z chęcią zamknięcia powiek.

        Nie chcąc dodatkowo urazić złamanej ręki, bardzo ostrożnie podniósł nastolatka w stylu panny młodej. Natasha szybko znalazła się przy nich, klepiąc młodego po bladych, zakrwawionych policzkach. Widząc, że nie daje to efektu, delikatnie złapała za ramię chłopaka i położyła ją na jego brzuchu. Szatyn nawet nie jęknął.

    — Peter, nie rób sobie żartów, nie zasypiaj mi tutaj! — Maska Starka odkryła jego twarz i po raz pierwszy Steve i Nat ujrzeli prawdziwe przerażenie.

    — Zajmiemy się nimi, ty leć z Peterem do szpitala — oznajmił blondyn, przywołując swoją tarczę.

        Tony'emu nie trzeba było dwa razy powtarzać. W ogóle nie trzeba było mu o tym mówić, sam zamierzał polecieć do szpitala, bez oznajmiania tego komukolwiek. Klapa maski z powrotem zakryła jego twarz, a on wyleciał z okalonego policjantami budynku przez wybite okno.

    — Ani mi się waż teraz umierać, słyszysz mnie, dzieciaku? — Friday monitorowała jego stan, wychwycając każdą zmianę w jego organizmie i naprawdę niepokoiło to miliardera. — Nawet nie zdążyłem ciebie ochrzanić za tę całą akcję! — dodał, mocniej zaciskając ręce na ciele siedemnastolatka.

       Już wolał wyciągać go z jeziora, bo przynajmniej wtedy nie martwił się, czy chłopak przeżyje. Poprawka: nie martwił się aż tak bardzo.

    — Panie Stark — mruknął nagle szatyn, zwracając tym samym jeszcze większą uwagę filantropa. — Przepraszam, że złamałem zakaz, panie Stark — powiedział przekrzywiając głowę tak, by oprzeć ją o żelazne ramię zbroi.

    — Jesteś głupim, narwanym dzieciakiem, który ma gdzieś słowa dorosłego, więc nawet mnie nie denerwuj! — krzyknął, ale wcale nie chciał do końca tego mówić.

        Powiedział to w nerwach. Ten dzieciak akurat najmniej – o ile nie w ogóle – zasługiwał na śmierć. To zdecydowanie nie był czas, ani tym bardziej miejsce na to, by odejść.

        Z głośnym hukiem wylądował przed szpitalem, sprawiając, że drzwi się otworzyły.

    — Panie Stark...

    — Mów młody, ile wlezie, nawet o tych twoich filmach — zarządał, zakrywając ręką głowę Petera tak, by nikt nie mógł zobaczyć jego twarzy. — Halo, mam tutaj poważnie rannego bohatera, więc jeśli zaraz ktoś nie przyjdzie i mu nie pomoże, pozwę cały szpital! — krzyknął Tony, kiedy maska wystrzeliła w górę, ukazując jego twarz. Nie musiał nawet czekać dziesięciu sekund na przyjście lekarza, więc kiedy tylko się zjawił, ruszył w jego kierunku.

    — Co mu się stało? — zapytał łysy mężczyzna, machając ręką w stronę jakiejś pielęgniarki.

       Tony szybko wyrecytował słowa, które powtarzała Friday od pierwszego skanu, idąc za lekarzem do urazówki. Dopiero tam ułożył nastolatka na stole i odsunął się, by opuścić zbroję, którą odstawił w kąt.

    — Trzeba zdjąć z niego ten strój — oznajmił lekarz, patrząc na pielęgniarkę, która bez wahania sięgnęła po nożyczki.

        Tony szybko doskoczył do kozetki, naciskając pająka na klatce piersiowej podopiecznego. Materiał natychmiast stał się luźny, więc zdjęli go bardzo szybko. Starka przerażało to, że nastolatek nie reagował nawet, kiedy dotykali złamanej ręki. A wyglądała koszmarnie, była cała sina i na pewno musiała boleć.

    — Musimy pana stąd wyprosić — oznajmiła pielęgniarka, kiedy szykowali się do przebadania nastolatka. Peter odwrócił głowę w stronę Starka i skrzyżował z nim spojrzenie. Ten jeden gest wystarczył, żeby zaraz zaprotestował.

    — Jestem jego wujkiem, mam prawo być przy badaniu — warknął mężczyzna, wymijając blondynkę szybkim krokiem.

        Stanął zaledwie metr od łóżka, ale ta odległość w zupełności wystarczyła, żeby chłopak się rozluźnił. Maszyna, do której został podłączony od razu zaczęła wydawać regularne dźwięki i chyba tylko to dało Starkowi znać, że będzie dobrze. Jego serce w dalszym ciągu prawidłowo pracowało, choć on sam nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie dłużej tak wytrzymać.

    — Zabieramy go na prześwietlenie — zakomunikował lekarz, kiedy sprawdził całe ciało siedemnastolatka.

        Razem z pielęgniarzem przełożył chłopaka na większe łóżko i dopiero wtedy z ust licealisty wydostał się zduszony jęk. Pielęgniarka przykryła młodego do połowy kołdrą.

    — Zgadza się pan? — zapytał mężczyzna, ściągając z dłoni białe rękawiczki. Parker nie spuszczał Iron Mana z oczu, choć ledwo co widział spod przymkniętych powiek.

    — Róbcie wszystko, co niezbędne — oznajmił bez wahania, więc już po chwili niewielka gromada z łóżkiem po środku kierowała się w kierunku sali rentgenowskiej.

        Tym razem Stark odpuścił walczenie o wstęp do pomieszczenia, zostając na zewnątrz. Usiadł na jednym z krzeseł, biorąc głęboki wdech. Dotychczas jedyną osobą, o którą tak strasznie się troszczył, była Pepper. Nie wiedział, dlaczego tak zależało mu na tym nastolatku. Przecież ten w ogóle go nie słuchał. Działał wbrew jakimkolwiek zasadom, które ustalał.

        A jednak czekał na wyniki prześwietlenia prawie tak samo niecierpliwie, jak na wyniki badań Pepper. Te wydarzenia były do siebie podobne tylko pod tym względem i to bardzo mu się nie podobało. Nie podobało mu się też, że musiał zadzwonić do May Parker, żeby zawiadomić ją o tym, co się stało.

    — Panie Stark, proszę do gabinetu — powiedział nagle lekarz, który zjawił się akurat po tym, jak skończył rozmawiać. Mężczyzna posłusznie wstał z krzesła i ruszył za nim do biura.

        W tym samym czasie Peter leżał w szpitalnej sali, ubrany w szpitalną piżamę, przykryty szpitalną kołdrą i mając usztywnioną rękę. Nie przejmował się tym, że kilka osób widziało go bez maski. Zwyczajnie nie miało to dla niego znaczenia. Czuł się źle w takim stopniu, że nie był nawet w stanie jakkolwiek myśleć. Nie wiedział też, czym spowodowany był brak bólu. Miał mętlik w głowie. Nawet wybranie prostej odpowiedzi dotyczącej strachu była dla niego zbyt trudna. Chwilę temu jakaś pielęgniarka doprowadziła do porządku ranę na głowie, ale nawet nie mógł jej za to podziękować. Mógł natomiast rozglądać się po pomieszczeniu, chociaż to też przynosiło mu swego rodzaju trudność.

        Przeniósł spojrzenie na drzwi akurat, kiedy te się otworzyły. Tony Stark zdecydowanie wyglądał dziwnie w zielonym, szpitalnym płaszczu, w szpitalnej sali, przy szpitalnym łóżku.

    — Jak się czujesz? — zapytał, obrzucając wzrokiem ciało siedemnastolatka. Nie znosił zaczynać tak rozmowy, ale po prostu czuł, że musiał się o to spytać. Parker odwrócił głowę w stronę starszego, wypuszczając głośniej powietrze.

    — Będę miał operację. — Nie było to pytanie, choć miało być. Po prostu źle je zaintonował, ale Stark się do tego nie przyczepił. Przysunął blisko łóżka krzesło i bez wahania na nim usiadł.

    — Za chwilę ktoś przyjdzie cię do niej przygotować — powiedział spokojnie miliarder, poprawiając nastolatkowi kołdrę w polocie ojcowskiego instynktu. — Nawet zabranie kostiumu nie powstrzymałoby ciebie przed rzuceniem się w coś takiego? — zapytał niby wesołym, niby smutnym tonem, opierając głowę o rękę. Peter bardzo delikatnie pokręcił głową, śmiejąc się krótko. Od razu tego pożałował.

    — Przeprasz...

    — Daj sobie z tym spokój — Tony machnął ręką, głośno wzdychając. — Nie będziesz przecież przepraszał za ocalenie tamtych nastolatków, co nie? Dobra robota — stwierdził, przyglądając się bladej twarzy nastolatka. — Hej, słyszysz? Jestem z ciebie dumny.

        Więcej Stark nie zdążył już powiedzieć, bo do pokoju weszła rozemocjonowana May, która od razu podeszła do łóżka przyszywanego syna. Tony wstał, oddalając się od mebla. Nie chciał im przeszkadzać, poza tym wiedział, że brunetka nie darzyła go jakimś specjalnym uczuciem. Skierował się więc do drzwi.

        Zatrzymało go jednak kobiece chrząknięcie.

    — Mimo tych wszystkich plotek o pańskiej nieczułości, ma pan wielkie serce. Dziękuję — powiedziała z wahaniem kobieta, trzymając szatyna za zdrową rękę.

        Tony nie odpowiedział nic – uśmiechnął się delikatnie w stronę kobiety i opuścił pomieszczenie, siadając na jednym z krzeseł na korytarzu. Przyglądał się wszystkim, którzy ot tak nim przechodzili, nawet nie zdając sobie sprawy, co ten młody człowiek właśnie zrobił. Do niego chyba też do końca to jeszcze nie dotarło.

        Chwilę po przyjściu May, do pomieszczenia weszła pielęgniarka. Tony przypuszczał, że przyszła przygotować młodego do operacji.

        Westchnął cicho. Jasne, że czuł się winny. Gdyby nie chore ambicje pokonania Steve'a Rogersa rok temu, nie poznałby nastolatka, nie zabrałby go do Berlina i już na pewno nie przeżywałby tej całej kostiumowej rozterki za czasów Vulture'a. Nie znał tak dobrze chłopaka, ale teraz, poznając już trochę charakter szatyna, powinien przewidzieć, że wcale go nie posłucha. Mimo tego, przechodził mu gniew. Uratował dziewiętnaście ludzi. Całkowicie sam. Poświęcił się dla nich. Też całkowicie sam. I na pewno zrobił to bez wahania.

        Bo Peter Parker był bohaterem.

    — Co z młodym? — zapytała cicho Natasha, zatrzymując się przed przyjacielem. Mężczyzna wstał, widząc przed sobą Czarną Wdowę i Kapitana, i uniósł na jedną sekundę kąciki ust. I tak zdołali to wyłapać.

    — Czeka go operacja — odpowiedział krótko właściciel Stark Tower, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — A wy co, nie mieliście czasu na przebranie się? Cyrk prowadzicie czy jak? — zapytał oskarżycielsko, obrzucając ich krytycznym spojrzeniem. Nie był pewien, ale przewrócili oczami chyba w tym samym momencie.

    — Wrócił nie-przestraszony Tony — skomentowała Romanoff, kładąc dłonie na biodrach.

    — Sytuacja jest opanowana, w razie, gdybyś chciał wiedzieć — dodał z uśmiechem Steve, widząc, że Stark zamierzał wytoczyć coś ciężkiego.

        Tony posłał mu wrogie spojrzenie, ale złagodniał zaraz po tym, jak otworzyły się drzwi. Odsunęli się w bok, robiąc przejście pielęgniarkom, które wypchały właśnie z pomieszczenia łóżko. Stark przyglądał się nastolatkowi walczącemu ze snem i nie pozwolił, żeby zniknął mu z oczu, więc od razu podążył za nimi. Słyszał za sobą kroki przyjaciół, więc nie zdziwił się, kiedy się z nim zrównali. Zdziwił się natomiast, widząc Natashę obejmującą May.

        Peter starał się liczyć każdą mijaną lampę, byleby nie skupiać się na bólu, ale średnio mu to wychodziło. Cieszył się, że go czuł, choć był nieprzyjemny i uciążliwym. Poza tym, nie wiedział, czy mógł w spokoju zamknąć oczy, czy nie, więc walczył z tą chęcią, szczypiące się zdrową ręką w udo. Nie dawało to jakichś wielkich efektów, ale szczerze, nawet na takie nie liczył.

       Z rozmowy przeprowadzonej między ciocią a pielęgniarką wywnioskował, że oprócz złamanej ręki, miał wstrząs mózgu (nie był ciężki, ale do lekkich też nie należał) i mocno poturbowane ciało, ale to i tak niewierygodne, że jeszcze nie stracił przytomności. Obrócił głowę w bok, gdzie powinna iść ciocia i spiął się, kiedy jej nie zobaczył. Zaraz jednak kobieta stanęła obok niego, więc starał się wyciągnąć w jej stronę dłoń.

    — Ciociu, musisz coś wiedzieć — wyszeptał, kiedy znaleźli się już przed drzwiami prowadzącymi na inny korytarz. Pochyliła się nad chłopakiem, by nie musiał wysilać się, mówiąc głośno. — Ja jestem Spider-Manem — powiedział dość niewyraźnie, starając się utrzymać kontakt wzrokowy ze starszą.

        Być może majaczył, być może nie. Ale nawet gdyby, ciocia i tak uwierzyłby podopiecznemu. Patrzyła, jak znika za drzwiami i głośno westchnęła, obejmując się ramionami.

        Dwie godziny później, pod czujnym okiem cioci i członków Avengers, młody bohater został przewieziony na salę pooperacyjną. Pielęgniarka podłączyła chłopaka do wymaganych urządzeń i podpięła kroplówkę, a w tym czasie lekarz wyjaśniał kiedy powinien się obudzić.

       Do sali jako pierwsza weszła May. Chwilę później zaprosiła tam również Starka, który odesłał do siedziby Natashę i Steve'a. Zdecydowanie zrobili za dużą sensację, nie wspominając już o Starku i jego zbroi. Stała teraz w rogu pokoju, wyłączona, ale gotowa na odlecenie stąd. Tony jednak postawił sobie za cel czekanie aż do wybudzenia szatyna. Siedział więc na niewygodnym krześle, oparty o parapet i przyglądał się nastolatkowi trzecią godzinę. May wyszła na chwilę z pokoju, więc tylko on już sprawował nad młodym pieczę.

    — Panie Stark? — usłyszał w końcu mocno zachrypnięty głos chłopaka, więc szybko odbił się od parapetu, przysuwając się bliżej łóżka. — Jestem teraz Avengerem? — spytał słabym głosem, wpatrując się w swojego mentora.

       Brunet nie wiedział, czy chłopak majaczył, czy nie, ale był zdania, że on myślał o tym w każdym momencie swojego życia. Uśmiechnął się więc delikatnie.

    — Najpierw wyzdrowiej. Potem pomyślimy o awansie — oznajmił spokojnie, puszczając młodszemu oczko.

    — Jest jakiś awans? — Peter zmarszczył brwi, poruszając się nieznaczne pod kołdrą.

    — A co ty myślałeś? Że rodzic wypełnia wniosek o przyjęcie? — zadał pytanie w swoim charakterystycznym stylu, na który Peter zaśmiał się krótko.

    — Dziękuję panie Stark — wyszeptał po dłuższej chwili, z powrotem zamykając oczy.

    — Tylko mi tu nie odchodź, dzieciaku — powiedział przestraszonym tonem Stark, napinając mięśnie nóg, gotowy, bo zerwać się z miejsca i pobiec po lekarza.

    — Jestem po prostu zmęczony.

    — Oh... więc, dobranoc, młody. Widzimy się później.

━━━━━━━━━━━━━━━━━━

❝𝓫𝓾𝓽 𝔂𝓸𝓾 𝓪𝓻𝓮 𝓪𝓵𝓻𝓮𝓪𝓭𝔂 𝓫𝓮𝓽𝓽𝓮𝓻 𝓽𝓱𝓪𝓷 𝓶𝓮, 𝓴𝓲𝓭𝓭𝓸.❞

━━━━━━━━━━━━━━━━━━

21998 słów

TO BYŁ KRÓTKI ONE SHOT, TYLKO WPADŁ DO ZAKŁADU OKAY

[kocham was razy trzy tysiące, siostrzyczki]

początkowe dialogi pokrywają się z filmowymi tak w 87%, ale to tylko dlatego, żeby się zgadzały :') reszta to... reszta

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro