☔ nadal jfk ☔
Harry był lekko podenerwowany całą sytuacją, nie dlatego, że się bał, ale dlatego że właśnie wręcz przeciwnie, zachowywał się jak nieustraszony idiota idący na spotkanie z przeznaczeniem, a jakie to przeznaczenie będzie, Bóg raczy wiedzieć.
I teraz, gdy nerwy raczej powinny z niego ujść jak z każdego normalnego człowieka, stres dopiero zaczynał go dopadać niczym wygłodniała hiena wczorajsze odpadki z jakiejś restauracji serwującej szybkie jedzenie i tłuszczową śmierć.
Serio tak pomyślał? Hm, metafory zyskują na ogładzie.
Tak czy inaczej, Harry był przerażony i skonfundowany; czuł narastające gdzieś w okolicy mostka napięcie; czuł też, że jego żołądek urządził sobie wycieczkę do gardła, a na domiar wszystkiego, zaczęła go boleć lewa noga.
I za co to wszystko? Za postawę godną Kapitana Wielka Brytania, gdyby taki istniał? Okej, biorąc pod uwagę realia Zjednoczonego Królestwa, najbliższym kuzynem Kapitana Ameryki będzie Doktor albo Sherlock, chociaż z drugiej strony, można by się spierać, przecież Królowa to taki wyznacznik tradycjonalizmu i patriotyzmu, ale…
Stop, Harry. Spójrz, czy walizka nadal stoi obok.
Jest.
Sprawdź oddech.
Smoka nie zabije, jest dobrze.
Koszulka?
Dwudniowa, jak w niedzielę.
Co ja z tobą mam.
Makabrę?
- Nie wierzę, że to ty! – krzyknął ktoś, a Harry natychmiast podniósł się z krzesełka – niewygodnego, nawiasem mówiąc – i z lekkim zaskoczeniem odkrył, iż właścicielką różowej walizki była ta dziwna dziewczyna, którą poznał w Londynie. – Przecież…
Pauline uśmiechnęła się szeroko, jednak w jej oczach Harry odczytał niemałe zaskoczenie; nie ukrywajmy, bardzo chciałby się dowiedzieć, co owe zaskoczenie spowodowało, ale zdaje się, że to nie byłby dobry sposób na rozpoczęcie rozmowy.
Mimo wszystko, niedowierzanie zniknęło z twarzy dziewczyny i zastąpiło je coś na wzór zrozumienia; Harry poczuł się przez chwilę, jakby znał Pauline całe życie i może ciut dłużej; może jak wtedy, gdy matki dwójki dzieci poznają się na oddziale położniczym i później liczą na to, że ich dzieci też będą się dogadywać i…
Stop, Harry. Drugi raz odpłynąłeś.
Harry, będąc zwyczajnym, zakłopotanym dwudziestoparolatkiem, wbił wzrok w posadzkę, próbując odepchnąć od siebie to, jak bardzo się z Pauline różnili; po pierwsze, ona była dziewczyną, a z tego co Harry kojarzył, dziewczyny różnią się od facetów, a po drugie, jej sposób bycia zdradzał, że nie wychowali się na tych samych kreskówkach. Pauline miała wysoko uniesiony podbródek, co przywiodło Harry’emu na myśl Królową Elżbietę i jej wystąpienia w telewizji.
Powiedz coś, tłumoku.
- Miło mi cię poznać, tak w sumie, no wiesz, Oficjalnie – wydukał Harry, czując się jak największy kretyn na świecie. A już na pewno największy na lotnisku, bo jego nowa-stara-dziwna koleżanka spojrzała na wyciągniętą dłoń z małym niesmakiem, który szybko ustąpił miejsca uśmiechowi.
- Ciebie też, Harry. Jak się czuła Elizabeth?
Elizabeth? Naprawdę? Przecież dopiero co Harry pomyślał, że Pauline zachowuje się jak królowa i… O rany, to niesamowite, przecież to jakiś zbieg okoliczności, przecież…
Harry zachichotał jak mała dziewczynka – w jego mniemaniu – i nagle przestał. Drapiąc się po głowie zdał sobie sprawę, że to, co go tak rozbawiło było pytaniem, na które wypadałoby odpowiedzieć. A niech to.
- Uhm, wydaje się, że świetnie. Mało jadła, ale tak poza tym, to okej. A… - Dalej Harry! Zacząłeś tę grę z personifikacją rzeczy martwych, to teraz ją ciągnij! – Euzebiusz?
- Dopiero wymyśliłeś to imię, prawda?
- Cóż…
a/n
jeszcze tylko epilog, słońca
x
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro