Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20



(Shari)

Obudziłam się i niemalże od razu tego pożałowałam. Z błogiej i kojącej przestrzeni nieświadomości wpadłam w krainę pełną kanonów bólu i smutku. Tak bardzo chciałam wrócić...

Potem przyszły pierwsze trzeźwe myśli: gdzie jestem, co tu robię, co się stało. Typowy zestaw na budzenie się po pobiciu. Ach... czyli ojciec znowu stracił nad sobą panowanie.

Łudziłam się, że gdy otworzę oczy, zobaczę biały sufit szpitala, poczuję pod sobą pieszczotliwie miękki materac, a przerażającą ciszę będzie rozrywać pojedyncze pikanie medycznej aparatury. Łudziłam.

Chłód, jaki bił od ciosanej podłogi w moim prywatnym więzieniu był niemalże porównywalny do zmrożonej ziemi obsypanej śniegiem.

Drgnęłam raz, drugi, starając się przekręcić do pozycji, która nie była tą, w której ciało spoczęło po upadku. Z każdym ruchem mięśni do mózgu docierały nieproszone sygnały bólu, krzywiące mi posiniaczoną twarz. Nie czułam prawej strony twarzy i trudno było zgadnąć czy to przez uderzenia, czy leżenie na ziemi dobrych.... No właśnie, ile godzin? Pięć? Dwanaście? Jedną?

Łzy wymieszane z krwią utworzyły twardą, zaschniętą skorupę na moich oczach, która właśnie z chrzęstem pękała. Chwilę walczyłam ze złapaniem ostrości na cokolwiek przed moimi oczami i szybko się przekonałam, że różowa plama nieopodal mojej posiniaczonej ręki to pudrowa suknia z balu. Ubrudzona i nieco poszarpana. Szkoda. Lubiłam ją.

Nie byłam pewna czy potem zasnęłam, znowu zemdlałam, czy czasoprzestrzeń w tym pomieszczeniu rządziła się własnymi prawami.




Po paru takich sesjach podjęłam pierwszą próbę podniesienia się, byle tylko nie leżeć nagimi plecami na posadzc.... Chwila...

Sięgnęłam za plecy i pod palcami wyczułam zaschnięte, podłużne strupy. Pręgi. Syknęłam, gdy jeden okazał się na tyle świeży, by zapiec pod dotykiem. Czyli ojciec nie skończył, gdy zemdlałam... spranie pasem, batem, pogrzebaczem czy co tam jeszcze miał pod ręką nieprzytomnej córki do dla nie go nie przeszkoda.

Oparłam się ramieniem o ścianę, czując nagłą falę nudności. Obity żołądek zbuntował się tak gwałtownym ruchom.




Najwyraźniej znowu zasnęłam, bo głośny szczęk zamka sprawił, że drgnęłam. Niewyraźna postać ojca stanęła w świetle padającym z korytarza. W pierwszej chwili byłam pewna, że trzyma w ręku pogrzebacz, kiedy jednak mój wzrok na chwilę znów się wyostrzył, rozpoznałam w tym podłużnym kształcie... moje skrzypce.

- Odwołałem twoje koncerty z powodu... choroby – mężczyzna przemówił lodowatym głosem. – Będziesz tu siedzieć, aż przestaniesz wyglądać jak ladacznica. Masz ćwiczyć. Nie możesz wyjść z formy – zakomunikował krótko, rzucając instrument pod moje nogi.

Popatrzyłam na niego z obrzydzeniem. Tak bardzo chciałam powiedzieć „chrzań się", ale wyschnięte gardło skutecznie uniemożliwiało mi wyartykułowanie porządnego lekceważenia. No cóż, trudno. Samo spojrzenie wystarczyło, bo ojciec znowu sprawił, że wszystko zgasło.

Tym razem obudziły mnie krzyki z zewnątrz. Przynajmniej tak mi się wydawało. Jakiś niski głos... coś krzyczał.... Tylko co?

Wytężając słuch i zmuszając się do podjęcia tego znikomego wysiłku, próbowałam wyłapać pojedyncze słowa. I wyłapałam je, a konkretniej „szukamy Lu Shari".

Nie wiedziałam, na ile się przesłyszałam, a na ile los do mnie uśmiechnął... czy to był głos V? „Szukamy"? Czyli nie przyszedł sam? On... przyszedł po mnie...

Radość toczyła zażarty bój z przerażeniem, w co on się wpakował. Jeśli ojciec go zobaczy...

Chrzanić to! Jeśli mnie stąd wydostanie, już nigdy tu nie wrócę...



Spróbowałam go zawołać, ale zdarte i zaschnięte gardło pozwoliło mi tylko na niewyraźny szept. Przydałby mi się teraz gwizdek, jak Rose z Titanica...

Zanim próby zakończyły się powodzeniem, pani Nann krzyknęła do nich, by uciekali... a więc ich złapią...

Zaraz potem z korytarza niedaleko usłyszałam jej krzyki i odgłos uderzeń. Ojciec wszystko wiedział... wszystko... Jeśli chociaż V z resztą mogli uciec...

Do głowy wpadł mi nieprawdopodobnie nierealny pomysł. Ale... zawsze można spróbować.

Krzyki Pani Nann rozdzierały mi serce, ale nie mogłam jej pomóc. W żaden sposób... dlatego też, wykorzystując to, że ojciec był zajęty, dźwignęłam się na nogi. Z wielkim wysiłkiem postawiłam parę pierwszych kroków w stronę okna. Podniosłam pokrowiec ze skrzypcami z podłogi i oparłam je o ścianę pod oknem.

Strząsnęłam obcasy z nóg i postawiłam drżące stopy na futerale.

- Przepraszam was – szepnęłam zachrypianym głosem, patrząc na skrzypce.

Podskoczyłam, przenosząc ciężar na stopę postawioną na futerale. W tym też momencie pokrowiec osunął się po ścianie i boleśnie wylądowałam na boku. Jęknęłam przeciągle, ale zaraz potem znów podniosłam się do pionu. Oj nie. Nie poddam się tak łatwo.

Po paru podobnych próbach wreszcie udało mi się zaczepić palcami o parapet okna wysoko w górze. Zbierając w sobie ostatki sił podskoczyłam na futerale i przerzuciłam tułowie przez framugę.




Mroźne powietrze pachniało wolnością. Wiatr potargał moje czarne włosy, zmroził kości. Nie, nie mogę się cofnąć...

Przerzuciłam się przez okno, na poły stając, na poły przewracając na dachówkach. Gdy wreszcie złapałam równowagę, popatrzyłam niepewnie w dół... ciemny, rozłożysty krzak aż wołał, by zaufać jego ciemnym gałęziom i skoczyć... Rozglądnęłam się dookoła... jeśli weszłabym przez któreś okno, ktoś mógłby zauważyć.

Stanęłam asekuracyjnie na krańcu dachu, lustrując roślinę pod sobą. Skoro z balu uciekałam przez okno, skacząc na drzewo, nie ucieknę z własnego domu, skacząc na krzak?

Zamknęłam oczy i pochyliłam do przodu. Przy upadku uciekło mi całe powietrze z płuc... ale żyłam... to było najważniejsze. Przynajmniej mniej więcej...



Nie tracąc cennego czasu, zerwałam się na nogi i spróbowałam wydostać z gąszczu gałązek. Suknia darła się o ostre szpony rośliny, zahaczała o nie i utrudniała mi każdy krok. Kiedy jednak byłam już poza tym ciernistym labiryntem, puściłam się zaskakująco szybkim biegiem przez ogród w stronę muru. Przeskoczyłam go w miejscu, gdzie nieduże wzniesienie pomagało w dostaniu się na szczyt murowanej ściany. Upadłam po drugiej stronie dość niefortunnie, bo na bok. Znów coś trzasnęło w moich żebrach. Cóż, później się tym zajmę.

W popłochu znów ruszyłam przed siebie. Zasmakowawszy wolności nie pozwolę, by tak łatwo została mi odebrana!

Wybiegłam na ulicę niczym dzikus wbity w balową suknię. Potargana, zakrwawiona, zalana łzami szczęścia i bólu. Boso wznowiłam bieg, kierując się w jedyną stronę, gdzie mogłam zaznać spokoju.






Nocne niebo powoli zmieniało kolor z czerni w mglisto błękitny odcień wschodu słońca. Miasto zaczynało budzić się do życia.

Nie spotkałam po drodze nikogo. Niby metropolia, niby stolica, niby kilku milionowe miasto... a jednak nikogo, kto mógłby mi pomóc dotrzeć do celu.

Czułam pod stopami przebytą odległość tej nocy. Stanowczo za długą.

Niedaleko od celu zaczęło mi się kręcić w głowie. Wzrok znów zaszedł mgłą, osowiałe kończyny odmawiały posłuszeństwa. Tak blisko... a tak daleko...

Widziałam już jego wieżowiec. Szara kostka pnąca się do nieba... Jedyne światło w całym budynku... byłam pewna, że to jego pokój... Zadzwonić... poprosić o pomoc... cokolw...

Niepojęta siła ściągnęła mnie na ziemię, sprawiając, że głowa stała się dwa razy cięższa, niż powinna być. Przejmujący chłód rozlał się po moim wnętrzu i znów odpłynęłam.





(Jin)

Przetarłem zaspane oczy, wlokąc się do łazienki jak duch. Z potężnym ziewnięciem zapukałem do drzwi.

- Zajęte – równie zaspany jak mój głos odpowiedział ze środka. HoSeok.

Z rosnącym niezadowoleniem powlokłem się do kuchni, gdzie odebrałem swój przydział kawy. NamJoon był jednak skarbem...

Z tymże kubkiem powlokłem się do okien w salonie.

- Hej – usłyszałem głos V za sobą. Chłopak wyglądał... gorzej, niż cała nasza szóstka razem wzięta. Podkrążone, przekrwione oczy, zaciśnięte, blade usta, żal odbijający się na jego twarzy... był poważnie strapiony...

Martwiłem się o niego... doprowadzał się do niewybaczalnego stanu przez tę dziewczynę... niech ją! Wparowała do jego życia i namieszała w nim tak, że Taehyung nie spał od kilku nocy... Mieszkała w tym swoim pałacu jak księżniczka i nawet nie raczy zadzwonić, by V się nie martwił.... Rozpieszczona dziewczyna, prychnąłem w myślach.

Jeśli myślałem, że byłem w paskudnym humorze, to się myliłem. Dopiero teraz popadłem w prawdziwy, cichy gniew.

Odwróciłem się od V, by nie musieć dłużej patrzeć na jego umęczoną twarz. Spoglądnąłem na wschodzące słońce, które nieśmiało wyglądało spomiędzy drapaczy chmur. Jego promienie delikatnie gładziły asfalt na ulic...

Musiałem parokrotnie zamrugać, by być pewnym, że zmęczenie nie płata mi figli. Ta różowa sukienka... te włosy... to musiała być...

- TAEHYUNG! – wrzasnąłem, zrywając się niemal natychmiast do biegu.

V o nic nie pytał. Zupełnie jakby wyczytał wszystko w moich szeroko otworzonych z przerażenia oczu. W dodatku wiedział nawet, o kogo mi chodzi. I że stało się coś niedobrego.

Ruszyliśmy obydwoje do drzwi, które mało nie puściły z zawiasów, gdy obydwoje wpadliśmy na nie z rozpędu. V, niesiony jakąś niepojętą siłą, pognał przede mną, dopadając klatkę schodową.

Każdy schodek wzmagał poczucie winy. Coś się stało... Ona... leżała tam... na środku ulicy...

Odpędziłem od siebie te myśli, mając złudną nadzieję, że gdy dotrzemy na sam dół przekonamy się, że to tylko moja wyobraźnia.

Wybiegając z naszego wieżowca wiedziałem już, że nie.

Krzyk V zmroził mi kości. Zatrzymał się przy Shari, boleśnie ryjąc kolanami w asfalcie. Wołał coś do mnie, ale krew szumiąca w uszach zamieniła jego słowa w niezrozumiały bełkot.

Dziewczyna... ona... Żołądek podszedł mi do gardła.

Trudno mi było patrzeć na nią ze świadomością, że jej obita, porozcinana twarz należy do Shari... tej pięknej Shari... Całe jej ciało pokrywały obicia, otarcia, ciemnofioletowe siniaki... Suknia, w której nie tak dawno była jeszcze na balu, wisiała na jej drobnym ciele poszarpana, brudna i podarta.

V nadal coś bełkotał. Odgarnął z jej czoła zbłąkane kosmyki. Nie zareagowała. Opuchnięte oczy pozostawały zamknięte, cokolwiek V by nie powiedział.

Wtedy wrzaski V słyszalne prawdopodobnie w całej dzielnicy do mnie dotarły.

-DZWOŃ PO KARETKĘ!!!!!

Drżącymi rękami spróbowałem wystukać numer. Niedoczekanie. Cały czas trafiałem w zły klawisz, zaraz potem numer alarmowy wypadł mi z głowy.

Wtedy wyminął mnie NamJoon z telefonem przy uchu, rzeczowo przedstawiając zajście, adres i stan Shari.

Jimin podbiegł do dziewczyny ze swoją bluzą, którą zaraz potem ją okrył. Suga zajął się uspokajaniem V, który był bliski szaleństwa. Jego zawodzenie wywracało wnętrzności na drugą stronę.

Ja... potrafiłem tylko stać i się trząść...



=====================================================================================

:'D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro