Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

18


*Polecam utwór w trakcie ;)*



                Gdy dotarliśmy na miejsce byłam sztywna ze strachu. V chyba umyślnie puszczał moje błagania o zwolnienie mimo uszu. A może mimo szumu...? Sama już nie wiedziałam.

Z sercem usiłującym wydostać się z mojej piersi, zeszłam z potwora-maszyny chłopaka i odeszłam kawałek chwiejnym krokiem.

- Ej, chyba nie było aż tak źle – zaśmiał się V. Obejrzałam się na niego ze spojrzeniem łączącym krwiożerczą chęć mordu i śmiertelny strach. – Było? – skrzywił się delikatnie.

- Jak tylko.... Dojdę... do siebie... to cię zabiję – wydyszałam, dobrnąwszy do krawężnika. Opadłam na niego, dając ulgę trzęsącym się nogom.

- Przecież dobrze prowadzę! – zarzekł się chłopak, wyłączając silnik.

- Może i dobrze, ale nie wozi się osoby, która, tak tylko zaznaczam, nigdy nie siedziała na motorze, w dodatku z prawie nieznajomym, w sukni balowej i obcasach, stówą po obwodnicy! Czy ty człowieku jesteś świadom tego, że właśnie zasiałeś we mnie dożywotni uraz do motorów?! – krzyknęłam oskarżycielsko. Taehyung podszedł do mnie.

- Z prawie nieznajomym?! – oburzył się.

- Czy ty słuchałeś reszty?

- Jak na razie to uraziło mnie najbardziej.

- A jak to nazwiesz? Ile się znamy? Tydzień? Dwa?

- Hm... czyli przynajmniej już wiesz, co dziś będziemy robić – odparł z zwyczajową miną cwaniaczka.

- Doskonale wiem, czego na pewno nie będziemy robić – prychnęłam, rzucając mordercze spojrzenie maszynie zaparkowanej dwa metry od nas.

- Porwanie traci cały swój urok, jeśli porywający próbuje zgubić pościg, jadąc z ofiarą autobusem – V zrobił nieco zamyśloną minę.

- Przede wszystkim ma na uwadze, że ofiara musi przeżyć, a jazda w sukni na motorze z pewnością do tego nie prowadzi.

- Dobra! Możemy tak przerzucać się ripostami do rana, ale chyba nie oto nam chodzi – przerwał nagle V, podnosząc mnie z chodnika. – Nie porwałem cię z tego dzianego przyjęcia dla siedzenia na krawężniku.

Tu mogłam się z nim zgodzić, dlatego posłusznie szłam koło niego.... No właśnie... tak właściwie to gdzie?

- Mogę wiedzieć, gdzie idziemy? – spytałam go po chwili milczenia.

- Jak na razie przed siebie. Chyba, że przejdziemy do kolejnego punktu tego spotkania, ale wtedy musimy wrócić na motor – V wzruszył ramionami.

- Czyli przed siebie – odparłam niemalże natychmiast. Taehyung uniósł kąciki ust do góry.

Szliśmy chwilę w akompaniamencie ruchu ulicznego, cicho dającego o sobie znać z drogi nad nami. Rzeka Han-gang odbijała w swojej spokojnej tafli rozświetlone budynki sprawiając wrażenie wrót do innego, podziemnego miasta.

- Nie jest ci zimno? – spytał nagle V i dopiero wtedy zorientowałam się, że moje kostki prawie zamarzły.

- Nie, mam kurtkę z motoru – skłamałam. Martwienie go tym, że spacer w tej temperaturze jest kiepskim pomysłem... było nieadekwatne do tego, jakie środki przedsięwziął, by mnie tu sprowadzić.

- Ale widzisz? Jednak o niej pomyśleliśmy – Taehyung uśmiechnął się szeroko.

- Do tej pory nie mogę pojąć, po co to całe zamieszanie – pokręciłam głową. – To znaczy, dlaczego twoi kumple z zespołu wpadali na to przyjęcie – poprawiłam się szybko, widząc urażone spojrzenie V. – Mogłeś po prostu napisać, żebym wyszła...

- Nie byłoby przy tym tyle zabawy – Mogłam spodziewać się takiej dopowiedzi. – Zresztą, chcieli jakoś pomóc. Kiedy im powiedziałem, że muszę wypożyczyć frak i dostać się na to twoje przyjęcie, uznali to za świetny pomysł i zrobili to samo. No ale jakoś tak wyszło... że w ostatnim momencie, mój... no cóż, nieco się zniszczył i zaoferowali heroiczną pomoc – V wzruszył ramionami.

- Ach, czyli... czekaj... początkowo to ty miałeś być na tym przyjęciu? – ze zdziwienia aż przystanęłam.

- No oczywiście, że tak! Chciałem z tobą zatańczyć, pokazać, że mam maniery.... No dobra, marne, ale zawsze! – bronił się pod naciskiem mojego wątpiącego spojrzenia.

- Zatańczyć... V, tańczyć moglibyśmy na pierwszym lepszym przyjęciu... to było jedną wielką farsą, przykrywką na układy i układziki polityków i biznesmenów. Atmosfera na pogrzebie jest już przyjemniejsza!

- Hm.. gdybym się tam pojawił, na pewno już by nie była – chłopak stuknął mi palcem w czoło.

Przewróciłam oczami. Dopiero wtedy byłaby ciężka, bo cały czas martwiłabym się, czy coś złego cię nie spotka przez osoby, które tam były, pomyślałam.

- Ale wyszło tak, że zjawiłeś się w czarnej skórze na motorze, a twoi kumple mało co nie zostali zjedzeni przez ważniaków i zaraz potem wyskakiwali z okna? Czy przy okazji tej kolacji w restauracji wspominałam, że ludzie za bardzo cię kochają?

V uśmiechnął się w odpowiedzi.

-Czekaj... jak to wyskakiwali z okna? – tym razem wyglądał na szczerze przerażonego. Znów przewróciłam oczami.

- Podtrzymali tradycję nietuzinkowych ucieczek przed niebezpieczeństwem. Tym razem jednak nie zabrali ze sobą kurtyny – zażartowałam, wciąż nie mogąc wyjść z podziwu, jakim cudem przeżyłam tę ucieczkę.

Prowadziliśmy ze sobą luźną, miłą rozmowę, w którą z minuty na minutę wkradało się więcej śmiechu. Żonglowaliśmy ciętymi tekstami i ironią jak cyrkowcy. W międzyczasie nasze ręce bezwiednie odnalazły do siebie drogę i po chwili już szliśmy ze splecionymi palcami.

Praktycznie każdy, kto nas mijał, obdarzał naszą dwójkę nieco zmieszanym spojrzeniem. Marszczył brwi czy też uśmiechał się serdecznie, gdy widział drobną dziewczynę w pudrowej, długiej sukni balowej z pięknie upiętymi włosami, wyglądającą jak księżniczka zbiegła z własnego balu z chłopakiem w czarnej skórze, z farbowanymi włosami, w ciężkich butach. Byliśmy tak groteskowo różni, że sama na ten widok zareagowałabym... no cóż, na pewno nie przewidywalnie.

Wtuliłam się w ramię V, kontynuując naszą rozmowę. Poczułam przyjemne ciepło rozlewające się w moim wnętrzu. Ach tak... to chyba poczucie bezpieczeństwa i przynależności... przynajmniej tak to nazywali inni.

- Dobra – przerwał V, obracając mnie do siebie w miejscu. – A teraz część dalsza naszej wyprawy – dodał z uśmiechem.

Takim oto sposobem przytargał mnie po wszystkich możliwych kafejkach, karaoke, studiach tanecznych, gdzie przywitał się ze swoimi znajomymi. Z podziwem obserwowałam ich szczere uśmiechy, gdy ściskali Taehyunga... gdy wracali do ćwiczeń.

Zaraz potem odwiedziliśmy bar, w którym tylko dzięki mistrzowskiej umiejętności panowania nad emocjami nie wybiegłam z krzykiem. Jak się na szczęście okazało, V pożyczył od barmana kluczyki do auta i zaraz potem wróciliśmy do miejsc, gdzie nie miałam ochoty bronić się przed klientami szpilkami.

Posiadając normalny środek transportu V skusił się na obwiezienie mnie po chyba wszystkich barach w Seulu – na szczęście już tych, gdzie nie dostawałam zawału na widok klienteli.

Jednakże każde następne miejsce przyjmowałam z coraz to słabszym uśmiechem. Fakt, poznałam tego dnia wielu ludzi – dziwnych, ciekawych, miłych, opryskliwych, bogatych, biednych, zupełnie, jakbym nadrabiała wszystkie zaległości z życia towarzyskiego, jakie zostało mi odebrane na rzecz „przebywania w gronie ludzi o podobnych statucie". Wszystkie te dni, gdy z zazdrością patrzyłam na przyjaciół, którzy mogą wspólnie wyjść na kręgle i nie oznaczało to hańby dla ich rodzin, stanęły mi teraz przed oczami. Wszystkie te emocje, które musiałam tłumić w obliczu dobrego wychowania, odrodziły się w mojej głowie.


https://youtu.be/5N2zPpc_xAw


Z wielkim żalem ciążącym na moim sercu doszłam do wniosku, że tego wieczoru zdążyłam „żyć bardziej", niż przez łączne 18 lat mojego życia.

Patrzyłam na uśmiechniętego V, jak swobodnie porusza się w takim towarzystwie, wśród tylu różnych ludzi, jak stara się ich zrozumieć, bywa wyrozumiały dla ich dziwactw tak samo, jak oni na jego, ale i opryskliwy, gdy ktoś nie podejdzie mu do gustu. Patrzyłam, jak V żyje. Jak tworzy tysiące miłych wspomnień, po które wróci... które będzie wspominał wiele lat później. Czym ja mogłam się pochwalić? Przed oczami miałam wyryte ściany filharmonii, szkoły i domu, niczym zacięte klatki wciąż i wciąż powtarzającego się filmu. Zupełnie jakbym była zamknięta w nieskończenie zawijającej się pętli.

Patrzyłam również, jak minuty nieubłaganie przelewają mi się przez palce. Jak dochodzi godzina, która będzie tą dwunastą dla kopciuszka zmuszonego opuścić bal. Cóż za ironia. Kopciuszek musiał uciekać z balu, ja muszę na niego wrócić.

- Tae – szepnęłam do niego cicho, gdy wyszliśmy z kolejnego baru. Był w tak dobrym humorze, że nawet nie zauważył mojego rosnącego przybicia.

- Hm? – popatrzył na mnie świecącymi się oczami, otaczając ramionami.

- Będę musiała wracać – odparłam, wtulając się w jego tors. Przytaknął, kładąc brodę na czubku mojej głowy. Nic więcej nie powiedział. Nie nalegał. Nie błagał. Nie próbował mnie zatrzymać. Wiedział już, że każda mijająca minuta może przysporzyć mi wielu kłopotów.

Wsiadłam z nim do samochodu, którym łagodnie skierował się w kierunku sal balowych.

- Tam o – wskazał na szybę po mojej stronie. – W tym wieżowcu z bilbordem mamy mieszkanie. Gdybyś kiedyś przypadkiem przechodziła.... Wpadnij, co? – zaproponował z delikatnym uśmiechem kogoś, kto marzy o niemożliwym. Mimo to przytaknęłam ochoczo. Brakowało jeszcze słów „na pewno tak zrobię, oppa!". „ Z pewnością!".

Samochód zatrzymał się gładko przed tylnim wejściem. Czyli jednak dało się wyjść z przyjęcia jak człowiek... a nie przez okno... świetnie.

Nastała ta niezręczna cisza, gdy żadne z nas nie wiedziało, co powiedzieć. Wróć. Jak się pożegnać. Zaryzykować z „do zobaczenia", czy raz na zawsze powiedzieć sobie „żegnaj". Tak byłoby lepiej. Zakończyć to wszystko. Dla dobra nas obydwojga.

- Będę przychodził – zaczął nagle Taehyung. – Na wszystkie twoje koncerty. Próby. Przesłuchania. Będę zawsze, nawet, jeśli mnie nie dostrzeżesz – powiedział niemalże szeptem, sięgając po moje ręce i zamykając je w swoich. Złożył na nich delikatny, ciepły pocałunek.

Coś skręciło mi trzewia. Ach, tak. To żal. No przecież.

- Nie chcę iść, Taehyung – powiedziałam, sama dziwiąc się własnymi słowami.

- Więc nie idź – odparł, przygarniając mnie do siebie.

Wiedział, że muszę. Ale wypowiedział to jak kwestię, która byłaby możliwą w innym wcieleniu. W innym życiu. Gdyby każde z nas było innym człowiekiem. A przede wszystkim ja.

Pocałował mnie delikatnie, jak gdyby chciał na raz przekazać mi całą miłość, której nie poznamy w pełni.

Cóż, byliśmy w końcu ludźmi ograbionymi przez okrutne życie. Pozbawieni możliwości do pokochania drugiej osoby w pełni. To jak sytuacja, w której bóg obdarowuje kreatywnością, mistrzowskim talentem kogoś, kto nie ma rąk. Jakbyśmy byli właśnie taką osobą, która jest stworzona do kochania, lecz nigdy nie będzie mogła w pełni pokochać. Jakby dzielił nas mór, przez który mogliśmy tylko dotykać swoich palców.

Wstrzymując potop łez, który omalże nie popłynął po moich policzkach, pożegnałam się z V. Był dobrej myśli. Powiedział „ do zobaczenia wkrótce". Cóż za niepoprawny optymista.

Wracając na salę czułam przejmujący spokój. W jednej chwili byłam pewna, że nic nie uszło uwadze ojca. Moja nieobecność została zauważona, a to zwiastowało tylko jedno – karę. Jednak w obliczu tak dobrze spędzonego czasu... w obliczu zaznanego szczęścia, byłam gotowa na wszystko. Jak skazaniec, który pogodził się z wyrokiem na śmierć.

Obejrzałam się krotko na V, czekającego w aucie, aż wejdę do środka. Mogłabym uciec.... Mogłabym wsiąść do jego auta i odjechać...

Skarciłam się w myślach za rozważanie tak samolubnej decyzji. Ojciec dowiedziałby się z kim uciekłam i zamieniłby jego życie w piekło. Zdeptałby BTS, wytwórnię, karierę każdego z chłopaków zanim zdążyłaby rozkwitnąć. Nie mogłam na to pozwolić.

Walcząc z rosnącym żalem zmusiłam się do wejścia do budynku. Z jego wnętrza pożegnał mnie odgłos odjeżdżającego auta V. 



=====================================================================================


Nie wiem jak was, ale mi ten utwór wyjątkowo wyciska łzy ;____;

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro