13
(Shari)
Wyszliśmy z kafejki w wyjątkowo dobrych nastrojach. Tym razem z przyjemnością splotłam nasze palce razem, gdy wracaliśmy tymi samymi ulicami pod filharmonię. Dałam znać szoferowi, by po mnie przyjechał, tak więc za dziesięć minut powinien czekać na mnie w swoim zwyczajowym miejscu postoju.
- Tae, pożegnajmy się tu – Zatrzymałam się w pewnej odległości od widocznego budynku filharmonii. – Wolałabym... - zaczęłam, widząc jego pytające spojrzenie.
- Ach... rozumiem. Pewnie – odparł, stając w miejscu. – Ty sobie nie myśl, że moja kariera też nie przysporzy nam problemów – zagroził mi z uśmiechem, jakby był zazdrosny, że tylko ja miałam prawo powodować trudności.
- Dobrze, dobrze – zapewniłam go z uśmiechem przyjmując jego ręce na swoje policzki.
- Tae – powtórzył po mnie. – Podoba mi się, jak to mówisz.
- Tae? – podpuściłam go, wymawiając to raz jeszcze. Obserwowałam, jak uśmiecha się, gdy to usłyszał.
- Jeszcze raz – poprosił, zbliżając się do mnie.
- Ta.... Nie – odparłam z cwanym uśmieszkiem. Zareagował tym samym, tyle że zaraz potem raz jeszcze złączył nasze usta w pocałunku.
Przestał po chwili, jakby z obawy, że sprawy mogą zajść za daleko.
- Bo sobie nagrabisz – ostrzegł mnie ze śmiechem.
- I co mi zrobisz? – rzuciłam zaczepnie, patrząc mu w oczy.
- Hm... na przykład zleję cię tym – odparł po chwili zastanowienia, pokazując mi mój smyczek.
- O nie, był za drogi, żebyś nim cokolwiek uderzał – zarzekłam się, odzyskując moją własność.
- Ty chciałaś wbić go nam w oczy!
- To były środki zapobiegawcze na sytuację krytyczną! Zostałam wtedy uwięziona!
Chwilę jeszcze pożartowaliśmy w naszym oklepanym, ironicznym stylu, jednak kurczący się czas, jaki mi pozostał, zmusił nas do pożegnania. W końcu jednak udało się nam od siebie oderwać i odejść na parę kroków.
- Będę pisał – krzyknął do mnie V, gdy każde z nas zaczęło zmierzać w swoim kierunku, ale żadne nie chciało odwrócić się do drugiego tyłem.
- Chciałbyś! – odkrzyknęłam, uśmiechając się szczerze. Zanim zdążyłam dodać coś jeszcze, przerwał mi głos szofera.
- Panienko! – jego ton zakrawał na... zdenerwowany? Poruszony? Zmartwiony? Ponaglający?
Odwróciłam się w końcu od V i szybszym krokiem pokonałam odległość do samochodu.
- Co się dzieje? –spytałam zaniepokojona zmartwioną miną kierowcy.
- Proszę wsiąść. Zaraz wyjaśnię –mężczyzna odrzekł krótko i otworzył mi drzwi.
Bez kolejnych pytań wykonałam polecenie i z narastającym niepokojem czekałam, aż szofer zajmie swoje miejsce. Po chwili już jechaliśmy.
- A więc? – zaczęłam, nerwowo przełykając ślinę. Nie odpowiedział od razu. Rzucił mi spojrzenie pełne współczucia w lusterku.
- Panienki ojciec wrócił dzisiaj... przyjechał trzy godziny temu i od razu zażądał zobaczenia się z panienką.
Żołądek wywrócił mi się na drugą stronę. Byłam o krok od wyskoczenia z auta i rzucenia się pod nadjeżdżające ciężarówki... on... on mnie zabije...
- Czemu... czemu nikt nie dzwonił? – wychrypiałam, czując, jak zaciska mi się gardło.
- Zakazał powiadamiania panienki. Kazał zaczekać, aż sama panienka zadzwoni... - odparł szofer, raz jeszcze patrząc na mnie ze współczuciem.
Ręce zaczęły drżeć na moich kolanach, a głowa obracać domniemane kary, jakim podda mnie ojciec. Zrobiło mi się niedobrze.
Zanim dojechaliśmy do posiadłości byłam bliska szaleństwa i przede wszystkim zbyt przestraszona, by płakać. Już po mnie. Żadne łzy i błaganie tego nie zmienią. Ojciec prawdopodobnie wymyślił już, jak ukaże mnie tym razem. Nic na świecie nie zmusi go do zmienienia planów.
Sztywna od strachu powlokłam się w kierunku drzwi, które przekroczyłam, jakbym stąpała po ostrzach.
- Lu Shari – ten głos spokojnie posłał po mnie z salonu. – LU SHARI! – przybrał na mocy.
Jakby wbrew sobie, wbrew instynktowi, który kazał mi uciekać, powlekłam się w stronę salonu. Panele oblewało ciepłe światło kominka - jednocześnie jedynego światła w pomieszczeniu. Twarda postawa ojca rzucała na przeciwległą ścianę nieprzyjemnie rozciągnięty cień.
Nic nie powiedziałam. Zresztą głos i tak zamarłby w moim gardle czy tego chciałam, czy nie. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł nieprzyjemny dreszcz, gdy tylko zobaczyłam, co ojciec trzyma w ręce. Zalał mnie zimny pot, z wnętrza wyrwał pojedynczy szloch. Cień kominkowego pogrzebacza dołączył do migoczących kształtów na ścianie.
Tego dnia w domu państwa Lu pozamykano wszystkie okna. Służba uciekła do kuchni, spiżarni i pralni, gdzie miała nadzieję choć trochę odciąć się od krzyków młodej dziewczyny. Mężczyźni niemo zaciskali pięści, wyobrażając sobie własne córki w roli panienki Lu. Wyobrażali sobie ich krzyki, i krew jeszcze bardziej tężała im w żyłach. Nie mogli zareagować. Nie tym, ani żadnym innym razem. Pan Lu ukarałby zarówno ich, jak i ich rodzinę za to, że puścili parę z ust. Ktoś, kto kochał rodzinę, pozostawał głuchy i ślepy na krzywdy wyrządzane w tym domostwie. Kobiety zakrywały usta dłońmi, by ich szlochy nie były słyszane na górze. Kto robił takie rzeczy swoim dzieciom? Po ich policzkach spływały pojedyncze łzy – po jednej na każdy zdławiony krzyk Shari.
Po czasie, którego nikt nawet nie odważył się liczyć, wrzaski ustały. W momentach taki jak ten służba zastanawiała się, czy panienka najzwyczajniej nie miała już siły krzyczeć, zemdlała, pan przestał ją bić... czy też nad ranem dowiedzą się o przykrym wypadku, któremu uległa dziewczyna i będą musieli oddać się żałobie.
=====================================================================================
Już wyczuwam waszą frustrację po przeczytaniu tego rozdziału <hehe>... czasem zaczynam się zastanawiać, czy nie pchnęłam tego opowiadania w niezdrowo drastyczną stronę, ale chyba o to w tym wszystkim chodziło (mniej lub więcej).
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro