Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

Luna

— Ładnie wyglądasz, mamusiu – szczebiocze Ivy, czesząc włosy. Codziennie rano mamy tą samą rutynę. Wstaję przed nią, robię śniadanie, zjadamy razem, a później przygotowujemy się do wyjścia. Ivy uwielbia wybierać mi ubrania do pracy. Dzisiaj postawiła na jedwabną niebieską koszulę i czarne spodnie. Lubi również przyglądać się, jak wykonuję makijaż.

– Dziękuję – odpowiadam z lekkim uśmiechem.

– W ogóle jesteś bardzo ładna. – Szczerzy zęby i odkłada szczotkę, po czym biegnie do swojego pokoju, zostawiając mnie z cichym śmiechem na ustach. Zerkam w lustro i poprawiam mankiet koszuli. Jej wybór był trafiony. Niebieski podkreśla kolor moich oczu, a czarne spodnie dodają elegancji. Makijażem udało mi się zakryć cienie pod oczami i nadać cerze nieco blasku. Pozory pewnej siebie Luny, która nie boi się nowych wyzwań – jak napisałam w kilkudziesięciu rozesłanych CV – zostają zachowanie. Po prostu muszę przetrwać kolejny dzień. Wielkie mi co. Od kilku miesięcy dryfuję tratwą na oceanie życia, walcząc o to, żeby nie zatonąć.

– Pamiętaj, że dzisiaj musimy pójść do pana Castana i odebrać misia! – woła Ivy z przedpokoju.

– Castiela – mruczę odruchowo pod nosem, a na samą myśl o ponownym spotkaniu z nim coś mnie skręca w żołądku.

Nie podoba mi się, że to on wczoraj był świadkiem sytuacji w sklepie i że mi pomógł. Ze stresu nie byłam w stanie racjonalnie myśleć. Zaskoczyła mnie odmowa płatności. Skupiona tak bardzo na tym, żeby Ivy miała do jedzenia wszystko, co najbardziej lubi, nawet nie zwróciłam uwagi na to, że przemyciła tego pluszaka. Do tego kac gigant zafundowany przez Holly wcale nie pomagał w logicznym myśleniu. Słono zapłaciłam za noc spędzoną z moją szaloną przyjaciółką, choć nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak dużo się śmiałam, a czarne chmury na chwilę rozstąpiły się znad mojej głowy. Każdy, kto spróbuje choć raz przygotowanego przez Holly drinka będzie chciał więcej. Tak samo było ze mną. Potrzebowałam się upić, na chwilę zapomnieć, oderwać się od bagna w jakim się znalazłam, a nie ma lepszej osoby od mojej przyjaciółki, która nawet w takiej ruderze sprawi, że szara rzeczywistość przybierze nieco jaśniejsze kolory. Gdy byłyśmy pijane tak bardzo, że ledwo trzymałyśmy się na nogach, Holly postawiła mnie przed lustrem i zafundowała motywacyjną gadkę. Uwierzyłam jej, że dam radę, że jestem silna, że nie ma tego złego...

A później zderzyłam się z rzeczywistością.

– Mamoooo! Spóźnimy się! Nie lubię być ostatnia! – woła Ivy.

Jeszcze raz poprawiam kołnierzyk koszuli, wygładzam materiał, i idę do przedpokoju. W głowie próbuję zaklinać dzień, aby był dobry. Muszę skupić się na pozytywach, inaczej oszaleję.

Ivy stoi już ubrana przed drzwiami. Zakładam kurtkę i buty, gdy dostaję wiadomość.

Holly

Spójrz! Czy to nie Twój seksowny gliniarz? 😍

Zaintrygowana klikam w link do tik toka, a na ekranie pojawia się mężczyzna w stroju policjanta. W pierwszej chwili wydaje mi się, że to właśnie on. Te same ostre rysy twarzy, posępna mina, ciemne włosy i przeszywające spojrzenie… Ale gdy mężczyzna na nagraniu zaczyna się poruszać w rytm muzyki, przykładam dłoń do ust, żeby zdusić parsknięcie śmiechem. Ruchy są płynne, wyćwiczone, pełne pewności siebie i prowokacji. Mężczyzna na ekranie tańczy, powoli rozpinając guziki koszuli, unosi rękę, przesuwa nią po klatce piersiowej i robi obrót, podczas którego materiał jego koszuli rozchyla się jeszcze bardziej, odsłaniając muskularny tors. Rytm muzyki narasta, a on wykonuje kolejny ruch biodrami – płynny, precyzyjny, cholernie sugestywny.

Czuję, jak kącik moich ust mimowolnie drga. Nie jestem w stanie oderwać wzroku, bo jest faktycznie podobny do Castiela, tylko kolor oczu się nie zgadza. Mężczyzna na nagraniu robi jeszcze kilka ruchów, sięga dłonią do pasa, jakby zamierzał zdjąć resztę stroju...

– Co patrzysz? – Zadane ciekawskim tonem pytanie Ivy, otrząsa mnie i wsuwam telefon do kieszeni kurtki.

– Wychodź – mruczę, popychając córkę ku drzwiom. Ivy wychodzi, z twarzą odwróconą w moją stronę. – No, już, już. – Popędzam ją, czując jak robi mi się gorąco pod naporem jej podejrzliwie słodkiego spojrzenia.

– Dlaczego się tak uśmiechasz? Mogę też zobaczyć?

– Jesteś za młoda – parskam ledwie słyszalnie, a w duchu przeklinam Holly za ten filmik. Jeśli stanę na przeciwko tego gbura będę widziała go tańczącego.

Szybko przywracam w pamięci ustawienia fabryczne obrazu Castiela – jego sztywnej postawy, oszczędnych gestów, lodowatego spojrzenia i szorstkiego tonu. To w ogóle nie facet w moim typie.

Swego czasu uwielbiałam się śmiać, zanim proza życia i rozczarowanie nie zgasiły mojego uśmiechu. Lgnęłam do ludzi takich jak Holly — otwartych, wyluzowanych, potrafiących znaleźć powód do uśmiechu nawet w najbardziej beznadziejny dzień. Mój mąż również należał do tej kategorii, dlatego pokochałam go tak bardzo, że bez wahania wyrzekłam się własnej rodziny, by urodzić Ivy i w tajemnicy poślubić go na przekór wszystkim.

To jednak ruszyło lawinę katastrof w moim życiu. Najpierw utrata kontaktu z rodzicami i wydziedziczenie – żebym zobaczyła, czym jest dorosłe życie bez dofinansowania i podstawienia wszystkiego pod nos.

Potem stopniowa utrata siebie, własnych ambicji i marzeń – wszystko po to, by on mógł się rozwijać.

Do tej chwili, gdy zbiegam schodami po śmierdzącej klatce, spiesząc się do pracy, której szczerze nienawidzę, mając świadomość, że ostatnie słowa, jakie usłyszałam od kłamliwego męża, to, że jestem niewdzięczną, roszczeniową suką, bo mógł mnie zostawić samą z dzieciakiem, a wypruwał sobie flaki, żebym miała pieprzony domek z ogródkiem.

 Gdy otwierają się jedne z drzwi do mieszkania i staje w nich wytatuowany mężczyzna, którego miałam wątpliwą przyjemność poznać, a nasze spojrzenia spotykają się na ułamek sekundy, czuję się, jakbym nie trafiła w schodek. Coś szarpie mnie w żołądku, a krew uderza do głowy. Szybko spuszczam głowę, z nadzieją, że mnie nie rozpoznał.

Kto ma największego pecha na świecie?

No ja.

Bo oczywiście, że facet, który mnie zaczepił dwa dni temu i patrzył, jakby miał ochotę mnie przelecieć w biały dzień na oczach kumpli, mieszka dwa piętra pode mną.

Bo czemu by nie?

Będzie dobrze. Wszystko się ułoży. Nie ma tego złego... Będzie dobrze. Będzie. Cholera. Dobrze.

Wychodzę na zewnątrz, a lodowaty wiatr uderza mnie w twarz. Dzielnica jest pogrążona jeszcze w półmroku.  Naciągam kaptur na głowę i chwytam Ivy za rękę. Mam wrażenie, że nasze kroki odbijają się echem wśród szarych, obskurnych kamienic. Ciągnę za sobą córkę, mając świadomość, że przez ten przeklęty filmik możemy spóźnić się na autobus, a ona z każdym krokiem zwalnia coraz bardziej.

– Skarbie, musimy iść szybciej – dyszę.

– Mam coś w bucie – skarży się i przystaje. Spanikowana patrzę na godzinę, ale pozwalam jej zdjąć buta, z którego wypada mały kamyk.

– To teraz biegniemy.

Bieg spowalnia nam porywisty wiatr i zacinający coraz bardziej deszcz, uderzający prosto w twarz. Oczywiście, że biednemu wiatr zawsze w oczy, nawet natura chce mi dokopać.

 Gdy wybiegamy zza zakrętu, dostrzegam nasz autobus.

– Cholera – jęczę i zaczynam machać dłonią, mając nadzieję, że trafił się człowiek z sercem, który na widok machającej kobiety, ciągnącej za sobą dziecko, poczeka tych kilka sekund.

Jesteśmy już tak blisko, gdy zamyka drzwi. Udaje mi się jeszcze uderzyć otwartą dłonią w szybę, ale kierowca nawet nie patrzy w moją stronę tylko odjeżdża.

– Kurwa! – Niekontrolowane przekleństwo wyrywa się z moich ust, aż mam ochotę rzucić czymś, aby choć trochę dać upust swojej frustracji. Mam ochotę tupać, wrzeszczeć i płakać jak mała dziewczynka, której znowu zburzyła się wieża z klocków.

– Przepraszam, mamusiu. Naprawdę ten kamyk mi przeszkadzał – mówi cicho Ivy.

– To nie twoja wina, tylko tego chama, któremu tak ciężko było otworzyć te przeklęte drzwi!

Biorę głęboki wdech, żeby się uspokoić i nie straszyć Ivy. Kątem oka widzę, jak obgryza paznokcie, a to znaczy, że się zestresowała. Przygarniam ją do siebie ramieniem i spoglądam na rozkład jazdy.

Kolejny autobus jest dopiero za dwadzieścia minut, a to znaczy, że nie zdążę na przesiadkę i spóźnię się czterdzieści minut do pracy, a to jedynie potęguję mój stres, bo nie wiem, jak zwykle, w jakim nastroju będzie szef.

– Może poprosimy pana Castana, żeby nas zawiózł? – pyta nieśmiało Ivy. Wciągam córkę pod zadaszenie, żeby nie mokła i sadzam na ławce. Myślę gorączkowo, co zrobić.

 Czy jestem na tyle zdesperowana, żeby pójść pod drzwi mojego gburowatego sąsiada, którego w zasadzie w ogóle nie znam i nie wiem, czy jest w domu, nie wiem, czy się nie wścieknie, nie wiem, czy nie powie mi, żebym szła do diabła, zorganizowała sobie lepiej czas, była bardziej ogarnięta i dała mu spać, bo jego limit dżentelmena  już się wyczerpał?

Tak, jestem. Moja godność i tak już jest podeptana.

– Chodź. –  Niewiele myśląc, wyciągam do Ivy dłoń. Zeskakuje z ławki, a gdy przyglądam się jej, dostrzegam leciutki uśmiech, który próbuje zakryć włosami. Odgarniam kosmyk za ucho, a ona naciąga kaptur w sposób, który uniemożliwia mi dostrzeżenie wyrazu jej twarzy i spuszcza głowę.

Mam nadzieję, że to małe diablątko właśnie nie zrealizowało jakiegoś swojego planu.

Gdy wracamy, Ivy idzie znacznie szybszym i żwawszym krokiem, a przed klatką Castiela puszcza moją dłoń i otwiera drzwi. Zduszam w sobie ciężkie westchnięcie. Rozglądam się wokół, szukając jego samochodu. Stoi dokładnie tam, gdzie zaparkował go wczoraj. Nie wiem, czy czuję ulgę, że jest w domu, czy niepokój przed ponownym spotkaniem z nim szybciej niż wieczorem, bo wątpię, żeby moja uparta córka odpuściła sobie odebranie maskotki.

Idę za nią po schodach, a gdy stajemy przed drzwiami, Ivy puka jeszcze zanim zdążę wymyślić, co w ogóle mam powiedzieć, jak się zachować. Kompletnie nie jestem przygotowana na to, że drzwi otwierają się, gdy tylko Ivy zabiera dłoń i w progu staje Castiel. Nie wygląda, jakby dopiero co wstał, ale na pewno nie spodziewał się gości o tej porze – mówi o tym jego zagubiony wyraz twarzy i lekko ściągnięte brwi. Ma na sobie szarą koszulkę, która opina się na jego ramionach i czarne dresowe spodnie. Ręką przeczesuje potargane włosy, a jego wzrok momentalnie przenosi się z Ivy na mnie. Cisza trwa zdecydowanie za długo, albo to mi sekundy ciągną się jak wieczność. Otwieram usta, żeby w końcu coś z siebie wydusić, ale to Ivy pierwsza się odzywa.

– Cześć! Miałeś dobrą noc?

– Całkiem niezłą – odpowiada, a jego głos jest miękki i mogłabym przysiąc, że na twarzy dostrzegłam leciutki uśmiech, jako odpowiedź na wyszczerzone w szerokim uśmiechu ząbki Ivy. Zaczynam się obawiać, że między nimi wytworzyła się jakaś niezrozumiała dla mnie cienka nić porozumienia.

– Ja też, ale uciekł nam autobus i mamusia spóźni się do pracy. Pan kierowca był bardzo niemiły. Nie poczekał na nas.

Castiel unosi brew, a potem przenosi na mnie spojrzenie, jakby oczekiwał wyjaśnień.

— Więc… — zaczynam i czuję, jak moje policzki zaczynają płonąć. Cholera, na prawdę jest podobny do tamtego faceta z filmiku. Przeklęta Holly. On nie pomaga, wpatruje się we mnie w milczeniu, a im intensywniejsze jest jego spojrzenie, tym bardziej mam ochotę zwiać i niczego od niego nie chcieć.

Na pomoc przychodzi moja bardziej rozgarnięta córka.

– Pomyślałam, że mógłbyś nas zawieźć.

– Tak pomyślałaś? – mruczy pod nosem i przenosi w końcu wzrok na Ivy. Nie brzmi na zirytowanego, ale jego ton jest na tyle neutralny, że nie mam pojęcia, co mu siedzi w głowie.

– Źle pomyślałam? – pyta zmartwiona, wlepiając w niego sarnie oczy. W głowie formuje mi się myśl, że moja córka, jak będzie starsza, poradzi sobie w życiu znacznie lepiej niż ja. W jej wieku nie byłam tak otwarta, ani bezpośrednia. Wręcz przeciwnie – wycofana, cicha i zawsze jakaś samotna.

– Bardzo dobrze pomyślałaś – odpowiada z lekką nutą rozbawienia, a ja wypuszczam cicho powietrze z płuc. – Dajcie mi minutę...

Nagle spod jego nóg jak torpeda wybiega szczeniak – czarna puchata kulka. Merda ogonem, podbiega do Ivy i zaczyna skakać wokół niej, piszcząc z ekscytacji.

— Piesek! — Ivy od razu kuca i łapie go w objęcia, tuląc do siebie. Śmieje się, gdy pies liże ją po twarzy. – Jaki piękny! 

Castiel chrząka cicho, czym odwraca moją uwagę od córki, której twarz jaśnieje tysiącem słońc, i szczeniaka, który niemal zaraz posika się ze szczęścia, i nasze spojrzenia się spotykają. Jego wzrok mówi wszystko: pozamiatane. Przepadli. Druga miłość Ivy od pierwszego wejrzenia.

Castiel wzdycha, mruczy, żebym dała mu chwilę i znika w mieszkaniu, jedynie przymykając drzwi.

– Jest bardzo miły, prawda? Wiedziałam, że się zgodzi. Może pieskiem też będziemy się wymieniać.

Otwieram usta, ale zwyczajnie brakuje mi słów. Wiem, jak bardzo marzyła o psie, ale Tony kategorycznie się temu sprzeciwiał, choć i tak mało co bywał w domu, a ja nie pamiętam, w którym momencie stałam się tak uległa, że nie miałam siły z nim walczyć o czas dla nas i miłość, które przełożył na pieniądze. Tak. Nie. Oczywiście. Jak sobie życzysz. Żadnych dyskusji. Nie miałam prawa głosu, potrafił mi skutecznie zamknąć usta jednym argumentem. No i nie lubił psów.

Nas chyba też nie.

Castiel

– Jest bardzo miły, prawda? Wiedziałam, że się zgodzi. Może pieskiem też będziemy się wymieniać.

Parskam śmiechem na słowa Ivy. Chciałbym zobaczyć teraz minę Luny. Nie wiem, czy chcę zrobić coś, żeby przestała czuć się tak niepewnie w moim towarzystwie, czy lepiej niech zostanie tak, jak jest.

Wygląda na to, że teraz będzie nas łączyć miś, pies i Ivy. Mała już nie odpuści, a ja mam do niej jakąś dziwną słabość. Pierwszy raz spotykam dziecko, które potrafi mnie rozbroić jednym uśmiechem i swoją bezpośredniością.

Przemywam w łazience twarz zimną wodą, po czym narzucam na siebie bluzę i spoglądam na miśka, stojącego na szafce nocnej. Mógłbym go od razu oddać Ivy... Ale nie oddam. Niech przyjdą wieczorem po niego.

Z klatki dobiega mnie śmiech dziewczynki i szczekanie psa oraz napominający głos Luny, żeby byli ciszej, bo ludzie jeszcze śpią. Nawet przez uchylone drzwi słyszę, jak bardzo jest spięta przez zaistniałą sytuację i po raz kolejny uderza mnie fakt, w jak dużej musi być desperacji, skoro przystała na pomysł Ivy, zapewne schowała tą swoją dumę w kieszeń i tu przyszła.

Wychodzę z mieszkania i zamykam drzwi ma zamek. Luna stoi z kamienną miną, oplatając się ramionami i konsekwentnie unika mnie wzrokiem, Ivy zaś nie wypuszcza szczeniaka z rąk.

– Jak ma na imię? – pyta, przytulając policzek do jego łebka.

– Nie ma imienia.

– Jak to? Musi mieć!

Dłonią daję sygnał Lunie, żeby schodziła pierwsza.

— W takim razie wymyśl mu jakieś imię – rzucam bez głębszego zastanowienia, co jest błędem. Powinienem powiedzieć, że nie ma imienia, bo tu nie zostanie. Szlag...

Ivy milknie, zapewne zastanawiając się nad doborem odpowiedniego imienia,  a pies patrzy na mnie, z pyszczkiem opartym o ramię dziewczynki. Jego wzrok mówi mi, że już się go nie pozbędę. Liże małą po uchu, a ona chichocze.

Wychodzimy na zewnątrz, gdzie leje jak z cebra. Odruchowo zakładam Ivy kaptur, bo ma zajęte ręce trzymaniem psa. Czuję jak wzrok Luny prześlizguje się po mnie. W jej oczach błyska coś, czego nie jestem w stanie zidentyfikować, bo za szybko odwraca twarz i również narzuca na głowę kaptur.

Zakład, że nie zdejmie go nawet w samochodzie?

Otwieram tylne drzwi. Dziewczynka pakuje się do środka razem z psem, zapinam ją pasami.

– Pies jedzie z nami? – pyta zdumiona Luna.

– Chcesz jej go teraz zabrać? – parskam cicho. — Niech go utuli porządnie. Może ode mnie się odczepi ten pies. W nocy wył tak długo, aż musiałem wziąć go do łóżka.

Nie odpowiada, ale przygląda mi się nieco śmielej, gdy okrążam samochód i otwieram jej drzwi z przodu. Patrzę na nią oczekująco, gdy stoi nie spuszczając ze mnie wzroku, aż zaczynam się denerwować. Nie jest to irytacja jej opieszałością, a raczej... Sam nie wiem co.

Ostatecznie oczywiście musi zrobić na przekór, bo otwiera sobie tylne i siada obok Ivy.

– Okay, niech będzie – mruczę do siebie. Okrążam samochód i wsiadam za kierownicę.

Luna podaje mi najpierw adres szkoły. Jedziemy całą drogę w ciszy. Nie mogę się powstrzymać, aby nie zerkać na te dwie. Luna patrzy w okno, ze wzrokiem wbitym w przemijane obrazy – wciąż z kapturem na głowie, zasłaniającym jej twarz. Widzę jedynie wystający kosmyk włosów. Ivy natomiast głaska psa, który zasnął na jej kolanach.

— Chcę mieć córkę i psa! Zapamiętaj to sobie.

– Psa będę mógł ci kupić, ale córki nie gwarantuję.

— To będziemy starać się tak długo, aż będziemy mieli córkę.

– Mamy siedemnaście lat. Nie za wcześnie na takie plany?

– Ale ja już widzę nasze całe życie. Bez ciebie nie ma mojej przyszłości. Ty i ja. Już na zawsze.

– I córka z psem.

 – I córka z psem.

Cholera...

W klatce piersiowej czuję ucisk, serce przesuwa się jakoś dziwnie w stronę gardła. Puszczam jedną dłonią kierownicę i rozpinam zamek bluzy, ale serce pędzi w zawrotnym tempie i robi mi się gorąco, wzrok rozmazuje się, a deszcz zacina jakoś mocniej. Prawie nic nie widać. Przymykam oczy dosłownie na sekundę...

– Uważaj! – Krzyk Luny, przywraca mnie do rzeczywistości. Naciskam hamulec tuż przed wyjeżdżającym samochodem. Serce wali mi jak młot, a dłonie kurczowo zaciskam na kierownicy. Miałem pieprzoną sekundę na reakcję i w ostatnim momencie zahamowałem, unikając stłuczki. Gdyby tamten samochód wyjechał szybciej…

Odwracam się w stronę moich pasażerek.

– W porządku, Ivy? – pytam, nie panując nad drżeniem głosu.

– Tak. Ale wystraszyłeś pieska – mówi cicho, z lekką pretensją w głosie.

– Przepraszam – parskam nerwowo, w tym samym momencie, gdy Luna prycha cicho i spogląda z niedowierzaniem na córkę.

– No co? Cały się trzęsie. – Jej pełen skargi głos, powoduje że kąciki moich ust drgają niebezpiecznie. Kręcę lekko głową i skupiam się na bladej Lunie. Oddycha szybko, na jej twarzy wciąż maluje się szok. Dłonie zaciska kurczowo na pasie bezpieczeństwa.

– A ty?

Kiwa jedynie głową.

– W porządku. A pan?

– Nic mi nie jest – odpowiadam cicho. Zbieram się w sobie najszybciej jak mogę, aby nie zrobić większego korku niż już za mną jest, i ruszam ponownie, znacznie wolniej i ostrożniej.

W samochodzie ponownie panuje cisza, przerywana popiskiwaniem psa i zapewnieniami Ivy, że  wszystko jest dobrze. Skupiam się maksymalnie na drodze, choć wewnątrz mnie wszystko się skręca, jakby wnętrzności miały zaraz wywrócić się na drugą stronę.

Tak dawno nie słyszałem tego głosu... Jeśli do mnie wracała, to tylko z pustymi, szeroko otwartymi oczami, dryfująca w jeziorze, patrząc z wyrzutem, że ją wtedy zostawiłem samą. Widziałem ją w ofiarach ostatniego prowadzonego przeze mnie śledztwa. Wszystkie blondynki z zielonymi oczami, tak bardzo podobne do niej... Jakby miała żal, że o niej zapomniałem. Że wymazałem ją z pamięci i próbowałem żyć dalej.

Dopiero gdy podjeżdżamy pod szkołę, dostrzegam że zaciskałem dłonie na kierownicy tak mocno, że pobielały mi kostki. Rozluźniam chwyt, poruszając palcami. W lusterku napotykam zatroskane spojrzenie Luny.

– Idźcie. Poczekam – rzucam sucho, czym zniechęcam ją i przerywa kontakt wzrokowy. 

Ivy żegna się czule z psem, a gdy tylko wysiada w samochodzie rozlega się rozpaczliwy psi płacz. Masuję palcami skronie, ale to nie pomaga uśmierzyć ścisku, jaki czuję w płacie czołowym. Opieram głowę o kierownicę, starając się równo oddychać. Wdech nosem i wydech ustami. Skupiam się na tej czynności tak bardzo, że podskakuję przestraszony, gdy drzwi od mojej strony otwierają się z rozmachem.

– Wszystko dobrze? – pyta przestraszona Luna, łapiąc w dłonie moją twarz i kieruje ją w swoją stronę. – Słabo panu? Jest pan bardzo blady i spocony. Może trochę powietrza pomoże. Mam w torebce wodę...

– Nie trzeba. Wsiadaj – warczę i zdejmuję jej chłodne dłonie ze swoich policzków, jakby jej dotyk mnie palił. Ruch ten jest nieco zbyt gwałtowny. Dziewczyna patrzy na mnie urażona.

Znowu zachowałem się jak cham. Chciała tylko pomóc.

– Tutaj niedaleko jest przystanek. Dziękuję za pomoc. Dalej sobie poradzę – mówi względnie uprzejmym, acz chłodnym tonem i zatrzaskuje drzwi, po czym oddala się szybkim krokiem.

– Kurwa – mruczę i wysiadam za nią. Nogi mam jak z ołowiu i kręci mi się w głowie. W nocy przespałem się tylko chwilę, bo obudził mnie pies. Ale to nie jego wina. Od dłuższego już czasu sen to dla mnie luksus, ale nie powinien się na niej wyżywać, że straciłem kontrolę nad swoim umysłem. Prawie doprowadziłem do wypadku, wioząc jej córkę, do cholery!

– Luno, zaczekaj! – wołam za nią, ale albo nie słyszy, albo udaje. – Przepraszam, stój! – Łapię ją za łokieć i obracam w swoją stronę. Wyrywa się z mojego uścisku, mierząc oburzonym spojrzeniem. – Przepraszam. Za to, jak potraktowałem cię, gdy przyszłaś wytłumaczyć Ivy, za wczoraj i za teraz. Przepraszam. Wracaj do samochodu. Pies mi się tam zapłacze na śmierć. Albo co gorsza, nasika.

Luna ni to parska ni prycha, ale na szczęście nie oponuje. Rusza z powrotem, a gdy wsiadamy do samochodu, tym razem to ona przejmuje rolę niańki nad psem.

– Podaj adres pracy – mówię, starając się brzmieć łagodniej.

Wpisuję go w GPS, a kolejne dziesięć minut upływa nam w absolutnej ciszy. Gdy dojeżdżam na miejsce i parkuję przed budynkiem, zauważam ociąganie kobiety. Głaska psa nerwowym ruchem, bierze wdech i mamrocze do siebie pod nosem. Wygląda, jakby wcale nie chciała tam iść. Gdy naciska klamkę, jeszcze raz dziękując i przepraszając za kłopot, słowa same wypływają z moich ust, zanim zdążę się zastanowić:

– O której kończysz pracę?

Spogląda na mnie zdezorientowana.

– Dlaczego pan pyta?

– O której?

– O szesnastej.

Szybko przeliczam czas, jaki upłynie zanim odbierze Ivy ze szkoły i wróci do domu. Za długo.

– Będę tu na ciebie czekał.

– Ale...

– Ciemno, zimno, do domu daleko. Nie kłóć się. I jestem Castiel.  Nie mów do mnie pan.

– W takim razie do zobaczenia. Panie – podkreśla, jakby chciała specjalnie mnie wkurzyć –  Castielu.

– Złośliwa wiewióra – parskam, kręcąc głową, gdy zatrzaskuje drzwi. Patrzę za nią, dopóki nie zniknie za przeszklonymi drzwiami, po czym odjeżdżam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro