Rozdział 6
Castiel
Odbierz w końcu ten cholerny telefon, albo naślę na Ciebie kumpli
Prycham śmiechem na wiadomość od Graysona. Z braku snu litery mi się rozmazują przed oczami. Przecieram palcami wysuszone na wiór powieki. Gorzkawy posmak alkoholu wciąż pali mi przełyk. Wiem, że to nie sposób na rozwiązanie problemów, ale czuję, że kręcę się jak chomik w zamkniętym kołowrotku, a kiedy tylko nawiedzi mnie łaskawie choć chwila snu powracają obrazy z przeszłości.
Nie powinienem brać ostatniej sprawy, skoro po zobaczeniu pierwszej ofiary kompletnie mi odbiło. Moje mało profesjonalne zachowanie niemal doprowadziło do zawieszenia mnie w służbie, a uśpione demony próbowały z powrotem wciągnąć w piekło sprzed lat. Udało mi się pokonać własny umysł i doprowadziłem sprawę do końca, jak wszystkie poprzednie - sprawca brutalnego morderstwa na trzech siedemnastolatkach dostał wyrok śmierci. Patrzyłem mu w oczy, przedstawiając w sądzie dowody jego winy i opisując makabryczne zbrodnie, jakich dokonał. Wydawał się być dumny z tego, że pozbawił życia trzy dziewczyny, przy czym zabrał mi pół roku życia, bawiąc się ze mną w kotka i myszkę, a przy obławie niemal posłał na tamten świat. Patrzyłem skurwysynowi w oczy, kiedy dostawał śmiertelny zastrzyk i nie czułem ulgi. Nie mogę jej zaznać od osiemnastu lat i w momencie gdy dotarło do mnie, że mojej winy nic nie zmaże - bez względu na to, jak wielu morderców doprowadzę przed sąd - nic nie sprawi, że to, co zrobiłem osiemnaście lat temu, straci na sile. W końcu to zrozumiałem. A wiedza ta zwyczajnie mnie niszczy. Nie oczyszczę swojego sumienia. Jedyne co zrobiłem, to zagłuszyłem je, a teraz wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Straciłem kontrolę nad własnym umysłem i życiem. W końcu musiało się to stać. Jakby wszechświat za wszelką cenę chciał, żebym cofnął się w czasie i stanął twarzą w twarz z tym, co wyparłem ze swojej świadomości.
Opieram głowę o kanapę, biorąc głęboki wdech. Nieustępliwy ból pulsuje gdzieś w tyle czaszki, uparcie przypominając o sobie.
Telefon wibruje ponownie.
Grayson: Jeśli nie odbierzesz, wpadnę do ciebie i osobiście wywlokę cię z tej pieprzonej dziury.
Jest gorszy niż wrzód na dupie. Z ciężkim westchnieniem podnoszę telefon i wybieram numer. Nie mija nawet druga sekunda, gdy słyszę jego głos.
- No nareszcie, ty pieprzony pustelniku. - W jego głosie słychać zarówno irytację, jak i nutę ulgi. - Mam sprawę.
- Jestem na urlopie. Radź sobie sam - mruczę, przecierając twarz dłonią.
- Nic związanego z pracą. Przyjadę.
- Nie dzisiaj - rzucam.
- Gówno nie dzisiaj, Castiel. Nie widziałem cię od tygodni. Jak chcesz chlać, to przynajmniej rób to w towarzystwie.
- Za ile będziesz? - pytam zrezygnowany, kątem oka zerkając na godzinę. Dochodzi dwudziesta. Gray to lepsze towarzystwo niż własne. Zapełni mi czas.
- Muszę podjechać w jedno miejsce. Dajmy na to za półtorej godziny? Tyle czasu wystarczy ci, żeby upiec ciasto, ogarnąć syf wokół siebie, wziąć kąpiel z bąbelkami i różanymi kroplami, ogolić nogi i wyskoczyć do sklepu po dobre wino? Pamiętaj, że lubię krwisty befsztyk...
- Nie jestem twoją żoną, Grey - prycham. - Przyjedź najedzony.
- Sorry, nie widziałem jej od praktycznie od dwóch tygodni i tęsknię. Mamy ciekawą sprawę. Mężczyzna, czterdzieści trzy lata...
- Nie chcę o tym słuchać - warczę.
- Kurwa, jest gorzej niż myślałem - mamrocze pod nosem, rzuca, że niedługo się widzimy i rozłącza się.
Zanim podnoszę się z kanapy mija dobrych pięć minut. Otwieram lodówkę, w której jest puste pudełko masła, spleśniały ser i skisłe mleko - przyda mi się wyjście na zakupy.
Wrzucam wszystko do kosza i zmieniam worek. Biorę szybki prysznic, przebieram się, wychodzę z domu. Po wyjściu na zewnątrz odruchowo zerkam w lewą stronę. Nie ma już czerwonej toyoty przy której wczoraj widziałem Lunę. Tą drugą, z różowymi włosami skojarzyłem od razu, bo rzuca się w oczy niemal tak samo, jak Rudzielec i jej mała kopia. Pracuje w barze niedaleko komendy. Świadomość, że się znają nieco mnie uspokoiła. Korci mnie, żeby sprawdzić tą dziewczynę. Dlaczego tu mieszka? Nikt z własnej woli nie wprowadza się w takie miejsca, jeszcze z dzieckiem. Jest zadbana, nawet z roztrzepanymi włosami, w wyciągniętym swetrze i szerokich spodniach pobudza wyobraźnie. Nie sposób, żeby nie zwrócić na nią uwagę.
Zatrzymuję się na moment i przymykam oczy. Nie powinienem o niej myśleć. Jest moją sąsiadką, w dodatku matką. Mam swoje demony do opanowania, nie potrzebuję dodatkowych komplikacji. A jednak gdzieś w podświadomości coś mnie tknęło. Może to sposób, w jaki patrzyła na mnie tamtego dnia, może sposób, w jaki mówiła o swojej córce. Dawno nie miałem wyrzutów sumienia za obsceniczne potraktowanie kogoś. Nie jestem dobry w przyznawaniu się do błędów. Przynajmniej miałem możliwość zreflektowania się, gdy przez okno zobaczyłem, że zaczepiły ją tamte gnidy. Jednak wystarczył jeden rzut okiem, jedno zderzenie spojrzeń, gdy napotkałem ją przy samochodzie, żeby wiedzieć, że nie zatarłem złego wrażenia, jakie na niej wywarłem. Nie żebym chciał. To nie ma znaczenia, co o mnie myśli. Im bardziej jest ostrożna, tym lepiej dla niej.
Wsiadam do samochodu i podjeżdżam pod niewielki całodobowy market. Ruch jest niewielki, parę osób kręci się między alejkami. Biorę kilka rzeczy - wodę, chleb, jajka, jakiegoś gotowca, żeby nie musieć gotować. Mijając dział z alkoholem, zawieszam spojrzenie na szklanych butelkach, ale w końcu przechodzę obojętnie. Nie dzisiaj.
Podchodzę do kasy, gdzie stoi czworo kupujących, a na ich czele Wiewióra.
- Proszę spróbować jeszcze raz. - Słyszę jej spanikowany, drżący głos.
- Płatność odrzucona - informuje znudzonym głosem kasjerka. - Nie ma pani karty żywnościowej?
- Ja nie potrze... Ale to niemożliwe... Przecież... Liczyłam wszystko. - Wyciąga telefon z kieszeni kurtki, ledwo trzymając go w trzęsących się dłoniach.
- Nie potrzebuję tego jogurtu, mamusiu. Możemy go odłożyć - mówi Ivy.
- Kobieto, albo płacisz, albo wypad. Spieszę się - warczy mężczyzna, stojący za nią. Gdy Luna spogląda na niego ze strachem wypisanym na twarzy, dostrzega mnie. Jest tak blada, jakby miała zaraz zemdleć. Otwiera i zamyka usta. Cokolwiek chciała powiedzieć, rezygnuje, a jej oczy błyszczą rozpaczą.
- Mamusiu, naprawde tego nie potrzebuję, jestem najedzona - Ivy ciągnie ją za rękaw, po czym sięga po sześciopak jogurtów i oddaje kasjerce. - Tego też nie. Jadłam u babci Wendy. - Oddaje paczkę czipsów i grzebie dalej w torbie, odkładając kolejne produkty, typowe dla tych, które lubią dzieci.
Ludzie zaczynają sapać z niecierpliwości, facet za Luną wzdycha ciężko, mamrocząc coś pod nosem i przepycha się, aby odejść, w ślad za nim idzie reszta, a kasjerka z beznamiętną miną wycofuje produkty. Stoję teraz tuż za Luną.
- Spróbuj teraz, mamusiu - szczebiocze Ivy z uśmiechem na twarzy, a Luna przykłada kartę do terminala.
- Odrzucone - wzdycha kasjerka.
- Niemożliwe! Wszystko miałam wyliczone, na pewno nie przekroczyłam limitu - mówi desperacko i sięga do torby, grzebie w niej chwilę, po czym wyciąga ze środka małego pluszowego miśka. Przygląda mu się chwilę. Przenoszę wzrok na Ivy, która wyrywa go mamie z rąk.
- Nie chcę jogurtów, chcę jego. - Zabiera mamie zabawkę i przytula. Robi krok w tył, jakby dla tego miśka była gotowa uciec, byle tylko nikt jej go nie odebrał.
- Skarbie, kiedy go wzięłaś? - jęczy Luna i przeciera zmęczoną twarz. Dziewczynka nie odpowiada, patrząc na nią tak, jak wtedy, gdy pytała czy zostanę jej tatusiem.
Czuję jak w mojej klatce piersiowej coś się kurczy i wierci. Ruchy Luny są chaotyczne, wygląda, jakby w ogóle nie miała siły walczyć z zaistniałą sytuacją. Patrzy bezradnie na córkę i kasjerkę, która ogląda swoje paznokcie. Jej wzrok zatrzymuje się na chwilę na mnie, ale szybko przerywa kontakt wzrokowy i zasłania twarz włosami, ale i tak dostrzegłem jak jej policzki w chwilę zalała fala czerwieni.
- Ivy, nie mamy pieniążków na tego misia - tłumaczy cierpliwie. - Musimy go oddać.
- Nie.
- Długo jeszcze? - wtrąca się kasjerka, po czym wypuszcza balona z gumy do żucia.
Wzdycham i podchodzę do Ivy, czując na sobie podejrzliwe spojrzenie Luny. Może nie powinienem się odwracać do niej tyłem? Energia, jaka od niej bije, każe mi trzymać się na baczności. Czuję się, jakbym miał za plecami nastroszoną kotkę, gotową na atak, jeśli jej kociątko będzie potrzebowało ochrony. Na razie jest w fazie oceniania sytuacji.
Kucam na przeciwko Ivy.
- Cześć - mówię, mając nadzieję, że rozciągnięte wargi przypominają uśmiech.
- Cześć - odpowiada, przyciskając miśka do siebie, jeszcze mocniej.
- Pamiętasz mnie?
Ivy kiwa głową, zerkając ponad moje ramię, ale po chwili wraca do mnie spojrzeniem. Luna musiała z nią rozmawiać, ponieważ dziewczynka jest teraz ostrożna i niepewna.
- Dasz mi go? - Wskazuję na miśka.
Nie mam dobrego kontaktu z dziećmi. Kiedy trzeba było z nimi rozmawiać to Gray zajmował się tym, jako że sam ma czwórkę dzieciaków, ale ta mała wzbudza we mnie nieznane mi dotąd instynkty.
Ivy zerka na mamę, ale nie spuszczam wzroku z dziewczynki, więc nie wiem, jaką minę ma Luna. Kusi mnie, żeby na nią zerknąć, ale nie chcę jej stresować jeszcze bardziej. Instynkt mi mówi, że ta kobieta nie należy do popychadeł, zwyczajnie została stłamszona.
- Boi się pan spać sam w nocy? - pyta szeptem Ivy, jakby to, o czym rozmawiamy było jakąś tajemnicą.
- Czasem się boję - odpowiadam, tak samo ściszonym tonem.
- Ja też, ale śpię z mamusią. Pan ma z kim spać?
- Nie.
Ivy patrzy z żalem na miśka, całuje go, i przyciska do siebie, jakby się z nim żegnała, po czym unosi na mnie wzrok i mówi, wciąż ściszonym tonem:
- Wzięłam go, bo nie chciałam, żeby był sam. Ma bardzo smutne oczy. Jak pan. Proszę, to dla pana, żeby pan się nie bał w nocy. - Wciska mi miśka w ramiona i uśmiecha się promiennie, po czym podchodzi do mamy i wsuwa rączkę w jej dłoń, pozostawiając mnie w stanie permanentnego osłupienia. Generalnie nie o to mi chodziło i jestem zaskoczony jej reakcją.
- Co z tymi zakupami, do cholery? - warczy zirytowana kasjerka. Wstaję i odwracam się w jej stronę. Teraz mam pełną uwagę Luny, która mierzy mnie zaciekawionym, lecz wciąż niepewnym spojrzeniem.
- To proszę wykasować. - Podaję jej pluszaka. - I nabić z powrotem, co zostało oddane.
Kasjerka spełnia moją prośbę. Robię miejsce dla Luny, żeby mogła zapłacić. Gdy płatność przechodzi, wypuszcza powietrze z płuc. Ma problemy finansowe, odruchowo koduję w głowie. Chwyta reklamówkę z zakupami, nadal lekko oszołomiona całą sytuacją. Widzę, jak zaciska palce na uchwytach torby, jakby chciała zniknąć z tego sklepu tak szybko, jak to możliwe.
- Dzięki - mruczy cicho, nie patrząc na mnie.
Jej głos jest ledwie słyszalny, ale wyczuwam w nim napięcie. Nie czeka na moją reakcję, tylko od razu odwraca się, łapiąc Ivy za rękę.
- Chodź, skarbie.
Ivy spogląda jeszcze na mnie, potem na nieszczęsnego miśka. Macha mi i znika za przesuwanymi drzwiami. Patrzę za nimi dopóki nie znikną mi z pola widzenia.
- Co z tym pluszakiem? - rzuca kasjerka, stukając długimi pazurami o blat.
- Biorę go - mruczę.
Gdy nabija zabawkę na terminal, prycham, widząc cenę.
- Dwadzieścia pięć dolarów? To na pewno dobra cena?
- Cena dla bogaczy, co?
Nie odpowiadam, tylko wyciągam portfel i rzucam na ladę gotówkę, po czym wychodzę ze sklepu. Spoglądam w prawo, gdzie za rogiem miga różowa kurtka Ivy. Przystanek autobusowy jest w drugą stronę, więc sądzę, że Luna ma zamiar wracać do domu na piechotę. To jakieś dwadzieścia minut.
Całkiem mi odjebało, myślę gdy ruszam za nimi. Jeszcze z daleka, żeby nie podchodzić zbyt blisko i jej nie wystraszyć, wołam ją po imieniu. Stoi sztywno wyprostowana, z zaciętą miną, a gdy podchodzę bliżej, widzę, że ściska mocniej dłoń córki, cofając ją trochę za siebie. Jestem przyzwyczajony, że ludzie nie czują się swobodnie w moim towarzystwie, ale zazwyczaj mają ku temu powody. Zanim wykreślę kogoś z listy podejrzanych, potrafię być cholernie upierdliwy i nieźle zatruć życie.
- Proszę - mówię do Ivy i podaję jej misia. - Myślę, że u ciebie będzie się czuł lepiej.
Ivy spogląda na mamę. Luna otwiera usta, jakby miała coś powiedzieć, ale się rozmyśla. Patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi, zmęczonymi oczami i jestem pewien, że chce odmówić, a z drugiej strony wie, jak zależało córce na tym pluszaku. Najbardziej wydaje mi się jednak, że nie chce mieć żadnych powodów do wdzięczności - której nie chcę, to dla małej - ani długów, bo już zapewne obmyśla, w jaki sposób odda mi pieniądze.
- Ale teraz pan nie będzie miał kogo przytulać w nocy! - protestuje Ivy, choć patrzy na miśka stęsknionym wzrokiem.
- Poradzę sobie - odpowiadam sucho. - Albo kupię sobie drugiego - dodaję po chwili namysłu.
- I będą przychodzić do siebie na herbatę? - chichocze i spogląda na Lunę, która próbuje się uśmiechnąć, ale wychodzi zamiast tego grymas. Cienie pod jej oczami są tak głębokie, że niemal nachodzą na blade policzki. - Mogę go wziąć, mamusiu?
- Teraz pytasz? - parska kobieta, przestępując z nogi na nogę, ale nie protestuje, gdy wręczam go małej. Ivy przytula misia, głaszcze jego miękkie futerko i uśmiecha się do niego tak ciepło, że byłbym w stanie wykupić wszystkich jego kumpli, żeby to dziecko się ciągle tak uśmiechało. Obawiam się jednak, że za tą cenę nawet mnie nie byłoby stać.
Chuj tam, ukradłbym.
- Dziękuję - mówi Ivy, podskakując radośnie.
- Nie musiał pan... - zaczyna Luna.
- Wiem - uciszam ją i nie dając dojść do kolejnego słowa, rzucam: - Podwiozę was.
- Nie trzeba. Jestem biedna, ale nogi mam zdrowe - odpowiada zirytowana, jakby to, że ktoś jej pomaga było ujmą na jej honorze. Chyba, że to chodzi o mnie. Okay, nie popisałem się ostatnio, ale nie jestem aż takim dupkiem, na jakiego wyglądam.
- Jest ciemno, zimno, a do domu macie daleko. Nie powinnaś z nią chodzić o tak później porze. Nic się nie mauczyłaś po ostatanim...
- Znowu chce mi pan dać do zrozumienia, że jestem złą matką? - Zaciska usta, gromiąc mnie piorunami.
Kurwa, to ten moment, w którym powinienem przeprosić, a nie lubię przyznawać się do błędów, ani usprawiedliwiać. Cora często mi to wypominała.
- Jesteś najlepsza! - wtrąca Ivy.
Unoszę dłonie i cofam się krok.
- Po prostu proponuję podwózkę.
- Nie wsiądę do samochodu z obcym. - Ton ma iście królewski. Księżniczka na ziarnku grochu.
- Ale mnie bolą nogi - jęczy Ivy. Oboje na nią spoglądamy. Jej wielkie, błyszczące oczy wpatrują się we mnie z nadzieją, jakbym miał moc przekonania jej upartą mamę, żeby jednak wsiadła do tego cholernego samochodu.
Luna zaciska szczękę, prawie słyszę, jak zgrzytają jej zęby. Widzę, jak walczy ze sobą, jak rozważa wszystkie za i przeciw. Jakby przejazd kilka przecznic w moim samochodzie miał być jakimś pieprzonym paktem z diabłem.
- Mamusiu... - jęczy Ivy, bujając się na piętach. - Naprawdę bolą mnie nogi...
- Ivy, dasz radę - odpowiada Luna, ale w jej głosie nie ma przekonania.
- Nie jestem seryjnym mordercą - mówię spokojnie.
- A kim pan jest? - Zadane przez nią cichym głosem pytanie, zawisa na chwilę pomiędzy nami.
Nigdy nikt tak naprawdę mnie o to nie pytał. Nie w taki sposób, jak ona.
Od ponad dziesięciu lat przedstawiałem się setkom ludzi, machając im odznaką przez nosem, podając przy tym aktualny stopień, a nie potrafię odpowiedzieć na normalne pytanie. Nie wchodzę raczej w głębsze relacje, oprócz tego jednego błędu, jaki popełniłem z Corą, a teraz odbija mi się to jak nieprzetrawione żarcie, którego nie można z siebie wyrzucić żadną drogą i zalega. Można powiedzieć, że moja żona jest uciążliwym zatwardzeniem.
Stawiam na szczerość.
- Dupkiem, który czasem potrafi być dżentelmen. To jest ten moment.
- Wow. Czuję się, jakbym wygrała na loterii - kpi.
- Cóż, widocznie masz dziś szczęście - odpowiadam z przekąsem. Prycha, kręcąc głową. Przez chwilę wydaję mi się, że powie, żebym się pieprzył, uniesie się tą swoją dumą i odejdzie. Gonić jej nie będę. Chciałem być miły. Na dłuższą metę jest irytująca.
- No idzieeeeeemy? Zimno mi - jęczy Ivy, wyrzucając ręcę w górę. Patrzy na nas jak na dwoje niesfornych dzieciaków, które trzeba przywołać do porządku.
Luna nie spuszcza ze mnie wzroku, ale widzę, jak jej postawa nieco się rozluźnia.
- Prowadź... pan, do tego samochodu - mruczy i przekłada siatkę z zakupami z jednej ręki do drugiej.
- Daj mi to. - Chcę odebrać od niej reklamówkę, ale nie pozwala mi na to.
- Proszę zostawić odrobinę tego dżentelmeństwa na jutro. Niech ktoś inny ma też trochę szczęścia.
Powstrzymuję się od przewrócenia oczami, bo w zasadzie zasłużyłem na to.
- Idź przodem. Patrzysz na mnie, jakbyś miała znowu rzucić się na mnie z pazurami.
- Wolę trzymać się z tyłu na wypadek gdyby pan jednak okazał się tym mordercą.
- Castiel - burczę. Czuję się stary, gdy mówi do mnie per pan. Wygląda, jakby ledwo przekroczyła dwudziestkę.
- Pozostańmy na neutralnym gruncie. Jeszcze mojej córce przyjdzie do głowy wspólna herbatka na zacieśnianie więzów.
- To byłoby straszne. - Przytakuję, na co Luna zerka na mnie kątem oka, ale szybko odwraca wzrok.
Drogę do samochodu pokonujemy w ciszy. Luna idzie sztywno, z opuszczoną głową, jakby ta cała sytuacja była dla niej jakąś porażką, a Ivy podskakuje przy każdym kroku nieco przed nami. Zastanawia mnie, ile ta kobieta wkłada wysiłku w to, żeby jej córka była taka szczęśliwa. Nie trzeba być detektywem, żeby zorientować się, że jest jej ciężko i pomimo całej hardości, jaką sobą reprezentuję, jest zwyczajnie wykończona.
Zerkam na nią. Znowu przekłada siatkę do drugiej ręki, a z jej lekko uchylonych ust wydobywa się obłoczek pary. Bez słowa wyjmuję zakupy z jej dłoni. Patrzy na mnie oburzona, jakbym co najmniej próbował jej ukraść torebkę.
- Powiedziałam, że...
- Cicho bądź - ostrzegam. Na szczęście nie ma szansy się odgryźć, bo docieramy do samochodu, ale aż poczerwieniały jej policzki z irytacji. Nie wiem, czy to od wilgoci, czy jej włosy reagują na jej nastroje, ale są nastroszone, zupełnie jak ona.
Gdy tylko otwieram drzwi, Ivy wskakuje do środka, podekscytowana, a Luna nadal patrzy na mnie, jakbym miał zaraz zamienić się w wilkołaka i rzucić jej się do gardła.
- Wsiadaj - rzucam, kiwając głową w stronę samochodu.
W końcu wchodzi do środka, ale nie spuszcza mnie z oczu ani na sekundę. Gdy zajmuje miejsce obok Ivy, zamykam drzwi i okrążam samochód, siadając za kierownicą.
Silnik cicho pomrukuje, a ja ruszam. W samochodzie przez chwilę panuje cisza, przerywana jedynie cichym mruczeniem Ivy, która przytula misia i bawi się jego uszkiem.
- Coś cię gryzie? - rzucam mimochodem, patrząc na Lunę we wstecznym lusterku.
- Nic - odpowiada zbyt szybko, spoglądając za okno.
- Zabawne, bo wyglądasz, jakbyś chciała mnie uderzyć.
- To pewnie dlatego, że faktycznie mam na to ochotę - rzuca sucho.
Parskam śmiechem, kręcąc głową.
- Masz temperament, Wiewióro - mruczę.
- Luna! - poprawia mnie ostro.
- Tak, tak, Luna. - Przytakuję pokornie, zerkając na nią w lusterku. Gdy tylko nasze spojrzenia się spotykają, szybko ucieka wzrokiem w bok.
Gdy podjeżdżamy pod kamienicę,Luna otwiera drzwi. Podaję jej reklamówkę z przedniego siedzenia. Nawet nie mam śmiałości proponować, że wniosę jej zakupy.
- Dziękuję - mówi, a jej ton brzmi znacznie łagodniej niż chwilę temu, choć nadal wybrzmiewa w nim dystans. - Chodź Ivy.
Dziewczynka wysiada, a ja idę w ślad za nimi. Gdy są przy klatce, mała wyrywa się z uścisku matczynej dłoni i podbiega do mnie.
- Wiesz - uśmiecha się i wyciąga do mnie miśka - możemy się nim dzielić. Ty śpij z nim dzisiaj. Przyjdę po niego jutro wieczorem.
Zanim zdążę cokolwiek odpowiedzieć, wraca do mamy, ale jeszcze przed wejście do klatki, odwraca się i macha do mnie, wołając:
- Dbaj o niego! Miłych snów!
Luna niemal wpycha ją do środka, a ja zostaję z pluszowym, fioletowym miśkiem w dłoni, zastanawiając się, co tu właściwie się dzisiaj odjebało?
Naprawdę chciałabym Wam wrzucać te rozdziały częściej, ale początek tego roku to jakaś masakra 😩 Mając w pamięci tempo pisania You broke me first, czuję się, jakbym wrzucała Wam rozdziały co pięć tygodni 😅 Mam nadzieję, że niedługo to się zmieni 🤗
Miłego dnia, kochani ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro