Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Castiel

Jestem wykończony.

Nie spałem od ponad czterdziestu godzin i zaczyna mi już solidnie odbijać. Noc nie była łatwa. Kolejna noc, którą spędziłem, gapiąc się w sufit, licząc każdą cholerną minutę, aż w końcu zrozumiałem, że snu i tak nie będzie.

Mam już za sobą wszystkie metody – alkohol, tabletki, sporty wyczerpujące jak piekło – ale nic nie działało. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, czuję, jak coś mnie dusi. Jakby całe to gówno, od którego próbuję uciec, nie zamierzało mnie wypuścić.

Ostatecznie skończyło się na tym, że około trzeciej w nocy wylądowałem na balkonie z papierosem, obserwując światła miasta i przeklinając samego siebie.

Teraz siedzę na kanapie, z ręką opartą na twarzy, czując jak pulsuje mi skroń. Zmęczenie miesza się z irytacją. Rano miałem kilka telefonów. Nie odebrałem żadnego. Nie miałem ochoty na żadne pierdolone „co tam?” i uprzejme gówno-konwersacje.

Przechodzę z salonu do kuchni i sięgam po ostatnią butelkę wody. Muszę wyjść do sklepu, ale dziś to graniczy z cudem.

Rozlega się pukanie do drzwi. Mięsień na mojej twarzy drga. Przymykam oczy. Chociaż dziesięć minut spokoju. Chociaż chwilę ciszy. Niech nikt mnie nie wkurwia.

Gdy pukanie powtarza się znacznie mocniej zaciskam szczękę.

Nie mam ochoty na niczyje towarzystwo. Nie mam ochoty na sąsiadów, na kurierów, na zbłąkanych świadków Jehowy.

Nie wiem, komu życie jest niemiłe, że ten wkurwiający stukot powtarza się ponownie. Nie mam zamiaru się podnosić, ale do głowy od razu powraca dziewczynka z nocy. Może jednak z jej matką jest coś nie tak i mała potrzebuje pomocy.

– Kurwa – mruczę i wstaję z krzesła, przeciągam dłonią po twarzy, jakby to miało pomóc mi na nowo stać się człowiekiem. Podchodzę do drzwi, przekręcam zamek i biorę głęboki wdech.

– Jaja sobie robisz? – warczę, widząc uśmiechająca się lekko kobietę. Zapach jej perfum uderza mnie w nozdrza, aż kręci mi się w głowie. Kiedyś lubiłem ten zapach. – Papiery miałaś zostawić w wydziale.

– Chcę z tobą porozmawiać, ale nie sądziłam, że chowasz się przede mną w takiej norze – odpowiada Cora.

– A nie pomyślałaś, że nie mam ochoty cię widzieć? Nie wracaj tu bez podpisanych dokumentów. – Chcę zamknąć drzwi, ale blokuje je i wchodzi do środka.

– Zaskoczyłeś mnie. Myślałam, że jak sobie wszystko przemyślisz, uda się jeszcze uratować nasze małżeństwo. Oboje popełniliśmy błędy. To się jeszcze da naprawić. Nie działaj tak pochopnie.

Patrzymy na siebie dłuższą chwilę. Ja bez najmniejszych emocji, ona z całą ich gamą – między innymi nadzieją.

Odpowiedź na to mam tylko jedną.

Wybucham śmiechem – zimnym, chrapliwym, obcym. Gdy widzę w jej oczach wzbierające łzy, ja ocieram swoje, które pojawiły się z rozbawienia.

– Doprawdy, dobry żart, Coro. – Kręcę głową, wciąż nie mogąc wyjść z podziwu dla jej głupoty.

Jej wzrok przesuwa się na moją szyję. Wyciąga dłoń i dotyka skóry. Chwytam ją za nadgarstek i zamykam w żelaznym uścisku. Przez ułamek sekundy jej oczy rozszerzają się w strachu. Puszczam jej rękę. Chyba zrozumiała, że nie chcę, aby mnie dotykała. Jej wzrok przypomina skrzywdzoną sarenkę, ale dobrze wiem, że to tylko gra.

– Chyba już ktoś cię pocieszył, co? – pyta urażona, a jej twarz wykrzywia się w bolesnym grymasie, jakbym ją uderzył.  

Wiem, że mówi o śladach na skórze, które pozostawiła po sobie wściekła wiewióra. Dostrzegłem je dopiero rano w lustrze. Przeorała mi szyję paznokciami i gdybym jej na to pozwolił pewnie odgryzłaby mi ucho jak Mike Tyson.

– Ta. Była cholernie ostra – odpowiadam dwuznacznie, a w duchu prycham na wspomnienie rudego chuchra i jej małej kopii. Nie wiem, ile ta dziewczyna ma lat, ale gdyby Ivy nie określiła jej mianem „mamusi” pomyślałbym, że to jej starsza siostra.

– Przypominam, że wciąż jesteś moim mężem – rzuca pretensjonalnym tonem.

– Przypominam, że byłem również twoim mężem gdy pieprzyłaś się ze swoim szefem, podczas gdy ja w szpitalu walczyłem o życie, a później leżałem w śpiączce. Wtedy. Kurwa. Też. Byłem. Twoim. Mężem. – Nieświadomie z każdym wycedzonym przez zaciśnięte zęby słowem zbliżam się do Cory, aż dotyka plecami drzwi. W jej oczach widzę strach, czuję na twarzy jej przyspieszony oddech. Widzę, jak nerwowo przełyka ślinę, ale nie spuszcza wzroku. Zawsze była dobrą aktorką, umiała grać skrzywdzoną, jakby to jej ktoś wyrwał serce, jakby to ona została zdradzona, jakby to mnie powinno być wstyd.

– Wbrew pozorom, to ty mnie pierwszy zostawiłeś, choć byłeś obok. Odsunąłeś się ode mnie, gdy okazało się, że nie możesz mieć dzieci.  Prosiłam, żebyś odpuścił ostatnie śledztwo. Mówiłam, że wpadasz w obsesję, że to cię niszczy, ale dla ciebie zawsze trupy były ważniejsze od żywych ludzi. A teraz sam jesteś martwy, choć twoje serce jeszcze bije. To straszne, Castielu. – Odpycha mnie, zwiększając dystans, ale nie ma zamiaru dać mi dogorywać w spokoju. Musi mieć ostatnie słowo. – Bez względu na to, co sobie myślisz, naprawdę cię kochałam i byłabym zdolna o nas walczyć . Zastanów się jeszcze. Na chwilę obecną nie mam zamiaru podpisywać dokumentów. Są jeszcze terapie małżeńskie... Są opcje, przecież...

– Uzyskam rozwód. Z twoją zgodą lub bez niej – odpowiadam, przesuwam ją ruchem ręki i otwieram drzwi, aby wyszła i wypycham ją z mieszkania. Wszystko byłbym w stanie wybaczyć, ale nigdy zdrady. Odwraca się w moją stronę i otwiera usta. Zatrzaskuję jej drzwi przed nosem, zanim wypowie jeszcze jakiekolwiek słowo. Uderza pięścią. Czekam aż znowu zacznie wywrzaskiwać, że to moja wina, że wskoczyła na kutasa innego faceta, bo poświęcałem więcej czasu pracy niż jej. Wyprowadziłem się z domu, aby mogła pozbierać swoje klamoty i miałem nadzieję zobaczyć ją dopiero na rozprawie sądowej.

Gdy znika, zamykam oczy, próbując zebrać myśli. Moje ciało jest napięte jak postronki, palce drżą, ale w środku czuję… pustkę. Jakbym był wypalony do cna, jakby nic nie mogło już wzbudzić we mnie emocji. Praca nauczyła mnie je wyłączać, ale tylko jedna prowadzona przeze mnie sprawa zwyczajnie zniszczyła guzik odpowiedzialny za oddzielenie życia prywatnego od służbowego. Wiem, że Cora ma rację. Oboje zawiniliśmy. Ja tym, że w ogóle dopuściłem ją do swojego życia.

Kieruję się do salonu, ale ledwo moja żona odeszła, a rozlega się kolejne pukanie do drzwi.

Moja cierpliwość, już ledwo trzymająca się na włosku, pęka z trzaskiem.

– Co znowu, do cholery?! – Warknięcie samo wydziera mi się z gardła. Szarpnięciem otwieram drzwi.

I zamieram.

Przede mną stoi ona – ruda wiewióra z piekła rodem. Patrzy na mnie jakby wcale nie była pewna, czy powinna tu być.

– Też szukasz tatusia? Bo jeśli znowu zgubiłaś córkę, to nie ma jej tu. Zapytaj u sąsiadów – kpię.  

Jej szczęka się zaciska, a w oczach błyska iskra irytacji. Wygląda, jakby walczyła ze sobą, żeby nie wypalić czegoś, co potem uzna za błąd.

– Ze mnie może pan sobie kpić, ale z mojej córki nie – odpowiada ostro i unosi dumnie brodę. Prostuje się, jakby chciała dodać sobie pewności, ale widać po jej napiętych ramionach, że nie czuje się komfortowo w moim towarzystwie. Bierze głęboki wdech, jakby zbierała się w sobie, aby powiedzieć, jakie licho ją tu przysłało. – Przyszłam przeprosić za Ivy. Przechodzi obecnie trudny czas i...

– Nie obchodzi mnie to – warczę.

Jej usta zaciskają się w wąską linię, a na policzkach pojawia się rumieniec, ale trzyma fason, to muszę jej przyznać.

– W porządku. – Kiwa sztywno głową. – Po prostu pomyślałam, że byłoby to dobrze wyjaśnić...

Parskam cicho, kręcąc głową.

– Wyjaśnić? Kobieto, nie ma tu nic do wyjaśniania. Twoja córka postanowiła znaleźć sobie ojca. Miałaś szczęście, że trafiła na mnie, a nie na kogoś, kto chętnie by wykorzystał jej naiwność. Może powinnaś zacząć od tego, żeby nie pozwalać jej włóczyć się w nocy po osiedlu, zamiast latać z przeprosinami do obcych facetów. Niektórzy stąd, mogą chcieć coś w zamian za przysługę.

Widzę, jak jej nozdrza rozszerzają się lekko, jak oddycha przez nos, jakby starała się nie wybuchnąć. Ale w oczach błyszczy coś więcej niż złość – jest tam zmęczenie, ciężar, którego nawet nie próbuje ukryć. I nagle dociera do mnie, że ona wygląda na równie wykończoną jak ja. Może nawet bardziej.

– Zrobiła to, bo chciała dobrze – mówi w końcu, a jej głos jest już bardziej stłumiony, jakby mówiła z ogromnym trudem i zmęczeniem, ale mimo wszystko za wszelką cenę chciała, abym zrozumiał zachowanie jej małej pchełki. – Nie rozumie, dlaczego wszystko się zmieniło. Straciła dom. Straciła ojca. Straciła poczucie bezpieczeństwa. I w swojej dziecięcej naiwności pomyślała, że jeśli znajdzie kogoś, kto wypełni tę lukę, wszystko wróci do normy.

Milczę.

To pierwsze słowa, które faktycznie przebijają się przez mur, jaki postawiłem między sobą a światem. Nie dlatego, że mnie to obchodzi. Ale dlatego, że brzmią cholernie znajomo.

– Ivy to tylko dziecko – kontynuuje, a w jej głosie pojawia się nuta czułości. – Jest mądra, ale wciąż myśli, że życie działa jak w bajkach. Nie można jej za to winić. To był jej impuls. Nie zdążyłam temu zapobiec.

Patrzymy na siebie przez chwilę w ciszy. Widzę, jak opuszcza ramiona. Jak odwraca wzrok. Jak przełyka ślinę, jakby bała się, że jeszcze jedno słowo i po prostu się rozpadnie. Wygląda, jakby przegrała jakąś walkę, zanim jeszcze w ogóle ją rozpoczęła.

Luna

Odchrząkuję cicho, próbując zebrać myśli. Moje serce wali jak szalone, ale staram się nie dać tego po sobie poznać. Po co tu przyszłam? Żeby wyjaśnić sytuację, przeprosić, zakończyć temat i nigdy więcej nie musieć patrzeć temu człowiekowi w oczy.

Ale teraz, stojąc naprzeciwko niego, czuję, że wcale nie jest to takie proste.

Castiel mierzy mnie zimnym spojrzeniem, jakby próbował mnie rozszyfrować. Jego ramiona są skrzyżowane na piersi, twarz napięta, szczęka lekko zaciśnięta. Wygląda na człowieka, który wolałby zrobić wszystko, dosłownie wszystko, niż słuchać tego, co mam mu do powiedzenia. I nie wiem, dlaczego to wszystko powiedziałam. Nie ma w nim chęci nawiązania żadnego kontaktu, nie chce się spoufalać, daje sygnał całym sobą, że nie jest zainteresowany, a ja właściwie straciłam czas.

– Cóż – odzywa się po chwili, a jego głos wciąż jest szorstki jak papier ścierny – porozmawiaj z nią, zanim wpakuje się w jakieś gówno, z którego ktoś inny będzie musiał ją wyciągać.

– Rozmawiałam – odpowiadam, dostosowując ton do jego, aby zachować poziom rozmowy, który utrzymuje. – Wie, że zrobiła źle, ale ma pan rację. To moja wina. To ja jej nie dopilnowałam. To się więcej nie powtórzy.

Jego wyraz twarzy pozostaje nieprzenikniony, ale mam wrażenie, że ta rozmowa powoli traci dla niego sens.

– Dobra. – Wzdycha. – Powiedziałaś, co chciałaś. Możesz już iść.

Chłód w jego głosie sprawia, że odwracam się na pięcie i zbiegam po schodach, a wciąż mam wrażenie, że śledzi mnie wzrokiem. Wychodzę z klatki, a na zewnątrz niemal zderzam się z trzema mężczyznami, od których śmierdzi alkoholem. Staram się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego, tylko wyminąć ich, oplatając się szczelnie ramionami, jakby to miało dać mi móc stania się niewidzialną.

– O, witamy piękną panią – odzywa się jeden z nich z dżokejką z daszkiem na boku. W zębach trzyma papierosa, ale sądząc po zapachu wydobywającego się dymu nie jest legalny. Reszta trzyma butelki piwa, mierząc mnie spojrzeniami. Ponownie próbuję ich wyminąć, ale zastępują mi drogę, rozstawiając się tak, że nie mam przejścia.

Serce momentalnie przyspiesza. Czuję, jak w gardle rośnie mi gula, ale nie pozwalam sobie na panikę.

– Chcę przejść – mówię ze ściśniętym gardłem. Nie wiem, czy mam się uśmiechnąć, czy wyglądać groźnie. Nie chcę ich nakręcać.

Ku mojej uldze rozstępują się, robiąc mi przejście. Przechodzę szybkim krokiem, ale jeden z nich chwyta mnie za ramię. Szarpnięcie jest gwałtowne, zmusza mnie do zatrzymania. Jego dłoń zaciska się mocniej na moim ramieniu, a ja wciągam powietrze przez zęby.

– Ej, księżniczko, dokąd się tak spieszysz?

– Spokojnie, ślicznotko, nikt cię nie zje – mówi drugi ten z daszkiem, śmierdzący tanim piwem i marihuaną.

Nie panikuj. Nie pokazuj, że się boisz.

– Puść mnie – mówię twardo, starając się, by mój głos nie drżał.

Mężczyzna tylko się uśmiecha, ukazując żółtawe zęby.

– Po co tak ostro? Chcemy się tylko przywitać. Nigdy cię tu nie widziałem – mówi wytatuowany po sam czubek głowy dupek, opierając się o ścianę, jakbyśmy byli grupką przyjaciół na pogaduszkach. Skręca mi się żołądek, ale wciąż zachowuję pokerową twarz.

Nie odpowiadam. Jestem zbyt przestraszona, a język stanął mi kołkiem, w gardle zaschło i z trudem przełykam ślinę. Krew krąży szybciej w żyłach, ale chyba nie dociera do mózgu, ponieważ w głowie mam absolutną pustkę. Po co w ogóle wychodziłam z domu? Rozmowa z Castielem była bezcelowa, choć trochę mnie uspokoiła. Ale widocznie tutaj nie można zrobić nawet jednego kroku, żeby nie natknąć się na zagrożenie.

Mężczyzna z daszkiem pochyla się, a ja czuję jego cuchnący oddech tuż przy moim uchu.

– Co robisz dzisiaj wieczorem, kotku? – zniża ton, a smród wydobywający się z jego ust sprawia, że krzywię się i cofam. Wpadam na mężczyznę stojącego za mną. Odwracam się w jego stronę. Jest ode mnie znacznie wyższy, barczysty, na szyi ma zawieszony tandetny złoty łańcuch.

– Do takiej ślicznotki pewnie ustawiają się kolejki, co? Przyjmujesz na godziny, czy...

Nie kończy, bo rozlega się huk. Drzwi od klatki otwierają się, uderzając o ścianę. Okrążający mnie mężczyźni, odwracają głowy, ale nie jestem w stanie zobaczyć, kto wyszedł, ponieważ zasłaniają mi widok, lecz rozpoznaję głos. Niski. Zimny. Spokojny.

– Puść ją.

Szarpnięcie. Nagle moja ręka jest wolna. Odwracam głowę i widzę Castiela. Jego sylwetka jest napięta, a spojrzenie...  Jest w nim coś, co sprawia, że nawet ci trzej cwaniacy w jednej chwili zamierają. Boją się. Ja również powinnam, ale w tej chwili całą moja nadzieja skupia się na nim.

– Czego chcesz, koleś? – burczy wytatuowany typ, ale widać, że nie jest już taki pewny siebie.

– Zamknij się – cedzi przez zęby facet z daszkiem. Castiel zawiesza na chwilę na nim wzrok. Unosi brew. Chłopak zdejmuje czapkę, wyrzuca skręta i przydeptuje butem.

– Noc była cicha, jak pan chciał, nie? Nie ma powodów do złości. Tylko żartowaliśmy.

Castiel nie odpowiada i przenosi wzrok na mężczyznę, który mnie złapał, jakby rozważał, czy połamać mu rękę, czy roztrzaskać twarz o ścianę.

– Ona – wskazuje na mnie palcem, nie patrząc w moją stronę – jest nietykalna. Uprzedźcie kumpli.

Ton jego głosu sprawia, że atmosfera staje się gęsta. Facet z daszkiem unosi dłonie w obronnym geście, wycofując się o krok.

Wytatuowany mężczyzna spogląda na niego, potem na mnie, potem znowu na Castiela. Widać, że ocenia sytuację.

– Spadamy – mruczy w końcu i razem z resztą ekipy odwraca się na pięcie.

Znikają w klatce, a ja mogę wreszcie oddychać. Mój puls wciąż jest podwyższony, dłonie mi się trzęsą, ale staram się tego nie pokazywać.

– Dobrze się czujesz? – Castiel nie patrzy na mnie, wciąż obserwuje klatkę schodową, jakby czekał, czy nie wrócą.

– Tak – odpowiadam zaskakująco stabilnym głosem. – Dzięki.

Wreszcie na mnie spogląda. Jego wzrok jest chłodny, jakby nie rozumiał, dlaczego jeszcze tu stoję.

– Wracaj do domu, Wiewióro.

I zanim zdążę odpowiedzieć, on odwraca się i wchodzi do klatki, w której zniknęli tamci trzej. Nie wiem, dlaczego nie mogę się ruszyć. Stoję jak wryta wgapiając się w drzwi, jakby miał wrócić i jednak zdecydować się wypić ze mną kawkę i pogadać o dręczących problemach życiowych, bo nie mam wątpliwości, że on również je ma. Potrząsam głową. Przecież jego nie obchodziły moje. Właściwie, dlaczego miałyby obchodzić?

Podchodzę do klatki, gdy ponownie słyszę jego głos, który mnie zatrzymuje.

– Luno.

Odwracam się w stronę Castiela, zaskoczona łagodnością z jaką wypowiedział moje imię.

– Jeśli miałabyś z nimi jakieś problemy, albo z kimkolwiek stąd, wiesz gdzie mieszkam. Polecam jednak jak najszybciej się stąd wyprowadzić. Ze swoim wyglądem możesz wzbudzać zbyt duże zainteresowanie niewłaściwych ludzi.

Stoi z dłońmi w kieszeniach spodni, a ja boję się odezwać, żeby nie włączył znowu trybu lodowatego sąsiada. Kiwam jedynie głową, mamrocząc pod nosem podziękowania i wchodzę do klatki. Wbiegam na trzecie piętro, jakby parzyły mnie stopnie i wpadam do domu niemal z leciwymi drzwiami. Z salonu dociera do mnie śmiech Ivy i mam ochotę wyściskać córkę, przytulić ją do siebie mocno i ucałować w czubek głowy, jakby była antidotum na całe zło, które wsączyło się do naszego życia. Zamiast tego przeglądam się w lustrze, poprawiam włosy, biorę głęboki wdech, po czym wchodzę do salonu, który wypełnia śmiech Ivy. Holly właśnie torturuje ją łaskotkami. Gdy przyjaciółka na mnie spogląda, uśmiech od razu schodzi jej z twarzy. Niczego przed nią nie ukryję, choćbym nałożyła na twarz maskę, zawsze trafnie rozpoznawała mój aktualny nastrój.

– Oho, zasłoń uszy Maleńka, mama ma nastroszone włosy jak kitka wiewióry.  Chyba ktoś ją wkurzył. – Zatyka uszy roześmianej Ivy, a ja przewracam oczami.

– I jak poszło? – dopytuje Holly.

– Najpierw kawa – mruczę i kieruję się do kuchni. Słyszę jak Holly proponuje Ivy bajki na telefonie, na co chętnie przystaje, a po chwili znajduje się już przy mnie. Wyciąga mi z drżących dłoni pojemnik z kawą i wyjmuje z szafki dwie szklanki.

– Aż tak źle?

Kręcę głową. Opieram się o blat i przecieram twarz dłońmi.

– Mam do niego iść i nakopać mu do dupy? Jedno twoje słowo, Luno, i przysięgam, że...

Przytulam ją, na co milknie zaskoczona.

– Chyba miałaś rację – mówię cicho.

– Zawsze mam rację. – Odsuwa mnie od siebie i zagląda w oczy. – A z czym miałam tym razem?

– To nie oprawca. To obrońca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro