Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3

Luna

– Trzydzieści osiem i pół – mruczę do siebie i spoglądam na Ivy, trzymając w drżącej dłoni termometr. Nakrywa się kołdrą po sam czubek głowy i mruczy, że chyba nie pójdzie jednak do szkoły. Dobrze wiem, że nie lubi nowej klasy, ani nauczycielki. Nie mogłam zbytnio przebierać w ofertach szkół ani mieszkań, ponieważ miałam ograniczony czas na wyprowadzkę z domu, który przejął bank. Tak samo, jak samochód. Do tego okazało się, że wszystkie oszczędności, które myślałam, że mamy, wyparowały z konta i byliśmy na debecie, o czym nie miałam pojęcia. To Tony zajmował się finansami.

Jest szósta rano, na ósmą powinnam być w pracy. Ivy już trzeci raz w miesiącu ma gorączkę. Z westchnięciem pełnym rezygnacji, wstaję z łóżka i zwiększam temperaturę w grzejniku – przez nieszczelne okna mieszkanie nie nagrzewa się odpowiednio – po czym wracam do córki. Wsuwa rozgrzane przez gorączkę paluszki w moją dłoń.

– Kocham cię, mamusiu.

– Ja też cię kocham, skarbie – odpowiadam rozczulona i całuję ją w policzek. Siedzę przy niej tak długo, aż lek zacznie działać, a ona ponownie zaśnie. Wysuwam się ostrożnie z jej ramion i wychodzę z pokoju. Zamykam drzwi, opadam na kanapę, chowając twarz w dłoniach. Błagam w duchu, żeby szef miał dobry nastrój, ale złe przeczucia atakują mnie z każdej możliwej strony.

Zaciskam dłoń na telefonie, próbując wymyślić jakieś rozwiązanie, które pozwoliłoby mi stawić się w pracy, ale żadna opcja nie wydaje się dobra. Z Holly nie mogę się teraz kontaktować. Na pewno odsypia, choć jestem pewna, że wystarczyłoby krótkie hasło, że potrzebuję pomocy, a znalazłaby się u mnie w przeciągu chwili. Nie chcę jednak zbytnio jej sobą obciążać, przecież ma własne życie, diametralnie różne od mojego. Natomiast jej mama może pomagać mi tylko wieczorami. Poza nimi nie mam nikogo.

Już widzę jak szef zgrzyta zębami na wieść o kolejnej mojej nieobecności. Żółć podchodzi mi do gardła na samą myśl o jego reakcji. Wie, że ma nade mną kontrolę. Kiedy zatrudniałam się w firmie nie wspomniałam, że mam dziecko, aby zwiększyć swoje szanse na przyjęcie – genialny pomysł mojej przyjaciółki – ale prawda jest taka, że nie spodziewałyśmy się, iż Ivy, która łapała drobne infekcje góra dwa razy w roku, nagle będzie chorowała dwa razy w miesiącu, więc prawda wyszła na jaw, a ja do tej pory pamiętam uśmieszek mojego szefa i obawiam się, że tą broń, którą ma przeciwko mnie będzie chciał wykorzystać w dogodnym dla siebie momencie . Nie mam żadnego doświadczenia, moje możliwości są ograniczone, ta praca była jedynym odzewem na setki wysłanych CV. To Tony dbał o finanse, a ja przez pierwsze lata oddałam się w całości wychowaniu Ivy, aby on swobodnie mógł kończyć studia i rozkręcać firmę. Zanim się obejrzałam byłam pełnoetatową kurą domową.

Aby zebrać myśli, idę do łazienki i biorę szybki prysznic, by obmyć zmęczenie i lęk . Nie mogę sobie pozwolić na zbyt długą chwilę relaksu, żeby nie zjadły mnie rachunki. Moje mięśnie są boleśnie spięte, umysł błaga o wytchnienie, a z bólem głowy już się obudziłam, powoli się przyzwyczajam do jego niemal ciągłej obecności.

Po wyjściu z kabiny, wpatruję się dłuższą chwilę w lustro. Na twarzy widać każdą nieprzespaną noc i stres. Podkrążone oczy, blada cera. Wcześniej moje życie również nie było idealne, ale nie czułam się, ani nie wyglądałam, jakbym została wrzucona znienacka w dzicz bez instruktażu jak przeżyć.

Gdy ubieram się w proste spodnie i sweter, myśli krążą wokół tego, jak bardzo nie mogę pozwolić sobie na utratę pracy, mimo tego, że równie mocno jej nienawidzę. Z jednej strony przeraża mnie myśl, że zostanę sama z Ivy i bez środków do życia. Z drugiej – wizja kolejnego dnia w firmie, gdzie szef próbuje mnie dotykać pod pretekstem „pomocy” w obsłudze komputera, jest jak cierń wbijający się coraz głębiej w moją dumę. Dawna ja nie pozwoliłaby na takie zachowanie. Obecna ja, jest gotowa znieść nawet upokorzenia.

Gdy jest już po siódmej, z duszą na ramieniu wybieram numer do recepcji.

– Midnith Express w czym mogę pomóc? – Rozlega się znudzony głos Chloe. W tle słychać stukot jej długich paznokci na klawiaturze komputera.

– Tu Luna...

– On cię zabije – rzuca, nie dając mi nawet dojść do słowa. Nie musi, moje nieobecności zawsze są związane z Ivy. – Jest już w biurze i pierwsze co chciał, żebym cię do niego skierowała jak się tylko pojawisz.

– Moja córka jest chora. Nie mam dla niej opieki. – Brzmię cholernie żałośnie.

– Co mnie to obchodzi, do diabła? Będę musiała przejąć twoje obowiązki, a nie rozdwoję się. Myślisz, że płaci mi podwójnie?

– Wiem, że nie. Ale przecież nie zostawię siedmiolatki samej w domu.

– Daj jej coś przeciwgorączkowego i niech idzie. Cel uświęca środ...

– Nie będzie mnie – przerywam poirytowana i rozłączam się.  Rzucam telefon na stół i przykładam poduszkę do twarzy. Wrzeszczę ile sił w płucach, aż frustracja ze mnie schodzi, pozostawiając po sobie zmęczenie. Układam dłonie na udach i pocieram o nie, a w oczy rzucają mi się dwa złamane paznokcie – zapewne po wczorajszym ataku. To przypomina mi, że miałam pójść do tego mężczyzny i wyjaśnić sytuację. Generalnie może nie muszę... Może rozejdzie się po kościach, ale z drugiej strony, gdybym miała go spotkać jeszcze raz, wolałabym, żeby sprawa była wyjaśniona.

Kładę się na kanapie i naciągam koc. Z mieszkania na górze nagle dociera do mnie krzyk kobiety, mieszający się z męskim. Trzask rozbijanego szkła. Wyzwiska. Płacz dziecka. Wzdrygam się i wstaję z kanapy, kieruję się od razu do pokoju Ivy, która już siedzi na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Na górze coś ponownie się rozbija. Córka podskakuje i przytula się do misia, patrząc na mnie wielkimi ze strachu oczami.

– Jestem, skarbie. – Siadam obok niej i przytulam. – Nie będziemy tu długo, obiecuję. To tylko na chwilę.

Zaciska palce na moim swetrze.  Przytulam ją do siebie mocno, próbując zasłonić uszy, aby wrzaski do niej nie docierały.

– Chcę wrócić do naszego domu – szepcze, a ja jedyne co mogę zrobić, to przytulić ją jeszcze mocniej.

Nie mamy już domu.

*

Budzi mnie wibracja telefonu na szafce. Otwieram oczy i odbieram szybko połączenie od Holly. Nie chcę, aby Ivy się obudziła. Nie mogła zasnąć, dopóki awantura na górze się nie skończyła. Leżałyśmy schowane pod kołdrą, gdy moja córka szepnęła, że może pan spod numeru siedem pomógłby temu dziecku, żeby tak nie płakało. Zrozumiałam, że mówiła o Castielu i trochę martwi mnie, że tak mocno zapadł jej w pamięć. Zamiast tego zadzwoniłam pod numer alarmowy. Chyba pomogło, bo niedługo po tym na górze zapadła cisza, ale w moich uszach wciąż wybrzmiewają groźby awanturującego się jeszcze na klatce schodowej mężczyzny, że zajebie tego, kto zadzwonił na psy. Szybko zrozumiałam, że ludzie tutaj raczej się nie wychylają, dbając o własne tyłki. Wiedziałam, że dzielnica nie jest bezpieczna, ale nie sądziłam, że aż tak.

– Holly – szepcze, wychodząc z pokoju.

– Nie mów, że szefuncio znowu ma migrenę i macie się poruszać bezszelestnie. Ostatnio byłaś niemal sina od wstrzymywanego powietrza – prycha.

– Nie. Jestem w domu. Ivy znowu ma gorączkę.

– Biedactwo – wzdycha. – Poza tym nic więcej jej nie dolega? Jeśli potrzebujesz zawieźć ją do lekarza, możesz na mnie liczyć.

– Na razie ma tylko gorączkę, ale dzięki. – Siadam na kanapie i powstrzymuję kolejne ciężkie westchnięcie.

– A ty, jak się czujesz?

– Dobrze – odpowiadam machinalnie, niczym wyuczoną formułkę.

– Jasne. Będziesz umierać i powiesz, że dobrze się czujesz, cała ty. Ale tak szczerze, Luno. Czego potrzebujesz? Przyjechać do ciebie? Muszę cię zobaczyć. Przez braki kelnerek w barze rąbiemy nadgodziny, już nie wiem, jak się nazywam. Przepraszam, że cię ostatnio zaniedbałam.

– W porządku, przecież masz swoje życie.

– Ty i Ivy jesteście najważniejszą jego częścią. Zreflektuję się. Do zobaczenia.

Rozłącza się zanim zdążę odpowiedzieć, a czterdzieści minut później Holly już puka do moich drzwi. Gdy tylko otwieram, zderzam się z jej zniesmaczoną miną – na klatce śmierdzi jak w schronisku dla bezdomnych zwierząt. Wpuszczam ją do środka, a zanim się obejrzę tonę w jej niedźwiedzim uścisku. Wtulam się w przyjaciółkę, próbując się nie rozpłakać. Zawsze uważałam, że jestem silną kobietą i poradzę sobie ze wszystkim, ale nigdy nie czułam się tak krucha, jakbym była ze szkła. Kolejne pęknięcie mogłoby sprawić, że rozpadnę się jak domek z kart.

– Co za nora – mruczy, rozglądając się wokół.

– Wiesz przecież, że to nie forma pierwszego wyboru, a desperacji i presji czasu – odpowiadam obronnie, jakbym chciała się usprawiedliwić, dlaczego moja córka musi mieszkać w ciasnym, ponurym mieszkaniu.

 Ściany są w wyblakłym, nieokreślonym kolorze – kiedyś pewnie były białe, teraz przybrały odcień brudnej szarości. W niektórych miejscach farba odchodzi płatami, a na suficie widać żółtawe zacieki po dawnych przeciekach. W powietrzu unosi się stęchły zapach wilgoci – starałam się go chociaż trochę zniwelować odświeżaczami powietrza, ale na niewiele się to zdało.

Holly, wciąż stojąc w progu, patrzy na mnie przenikliwie. Z tym kolorowym wizerunkiem, kilkunastoma pobrzękującymi bransoletkami na nadgarstkach i jaskraworóżowych włosach, wygląda jak barwny ptak. Gdybym ją oprawiła w ramkę i powiesiła na ścianie od razu zrobiłoby się przyjemniej.

– Mogłaś zamieszkać u mnie, Luno – przypomina łagodnie, ale kręcę głową.

– Mieszkasz z facetem w małej kawalerce. Gdzie jeszcze dla nas tam miejsce?

– Facet to nie problem. – Przewraca oczami. – Miałabym pretekst, żeby się go pozbyć. Zaczyna mnie wkurzać.

– Po miesiącu wspólnego mieszkania? – Unoszę brew.

– Przyznaj, że długo wytrzymałam. Związki jednak nie są dla mnie. Wolę was dwie u siebie. Przynajmniej u mnie jest znacznie... Przytulniej. I bezpieczniejsza okolica. Na parterze musiałam przejść nad jakimś ćpunem, wylegującym się na klatce schodowej. – Wchodzi głębiej do mieszkania, rozglądając się po niemal pustym salonie.

Stoi tu tylko stara, wytarta kanapa, która skrzypi przy każdym ruchu, i niski stolik kawowy. Na podłodze leży cienki, poplamiony dywan, który już dawno stracił swój pierwotny kolor. W kącie stoi niewielki telewizor na skrzypiącej komodzie.

– Wiem, że muszę to miejsce doprowadzić do jako takiego stanu używalności. Czekam po prostu na wypłatę – mówię szybko.

– Luno... – Spogląda na mnie zatroskanym spojrzeniem. – Nie musisz nikomu nic udowadniać.

– Wiem. Nie robię tego, ja po prostu...

– Nie musisz udawać, że jest dobrze, kiedy jest źle – wzmacnia ton i chwyta mnie za dłonie.–  Jest do dupy. Powiedz to głośno. To żaden wstyd, że czujesz się rozbita. Że czujesz, że nie dajesz rady. Że się boisz. Że jesteś tak bardzo wściekła, że najchętniej wykopałabyś spod ziemi swojego męża i nakopała mu do dupy i pieprzyć, że o zmarłych nie mówi się źle. To oszust i złamany kutas. Spójrz na mnie. – Każde jej słowo wbija się w moje serce i uderza tam, gdzie boli najbardziej.  – Chcesz to płacz. Krzycz. Masz do tego prawo. Jestem tu. – Przyciąga mnie do siebie i zamyka w pokrzepiającym uścisku. Wdycham zapach jej słodkich perfum jak antidotum na smród stęchlizny, którego nie udało mi się pozbyć. – Zamieszkaj ze mną.

Kręcę głową.

– Czynsz nie jest drogi, płacę tylko to i rachunki. Teraz jest ciężko, bo musiałam wpłacić jeszcze kaucję.

– Kaucję? Za... za to? – Robi zamaszysty ruch ręką. Wzruszam ramionami.

– To najtańsze, co znalazłam. Po przekalkulowaniu wydatków...

– Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz przyjąć pomocy, gdy ci ją oferuję – przerywa mi, podbierając się pod boki. –  Pieprzona Zosia Samosia, wszystko ja siama. Kiedyś może to robiło wrażenie, ale teraz pora schować dumę w kieszeń, ty uparta, ruda babo.

– W nocy zostałam nazwana wściekłą wiewiórą – parskam odruchowo.

– Ou, to ciekawe. Opowiadaj. – Rozsiada się wygodnie na kanapie, zakładając nogę na nogę, a w jej oczach pojawiają się psotne iskierki. Poklepuje miejsce obok siebie. – Ostry seks z nieznajomym? Czasem warto dać się ponieść i nieco odreagować stres.

Przewracam oczami i dobrze wiem, że wcale mnie o to nie podejrzewa, jedyne czego chce to odwrócić trochę moją uwagę od tego gniotącego bólu i poczucia życiowej porażki.  

Przez tą jedną krótką chwilę, czuję się jak dawniej, gdy byłyśmy nastolatkami i plotkowałyśmy o chłopakach, czy zdawałyśmy sobie relacje z przebiegu randek. Z dawnych znajomości pozostała mi tylko Holly – ona, jako jedyna wspierała mnie w decyzji o tym, że urodzę dziecko, gdy zaszłam w ciążę, mając ledwo osiemnaście lat. Wszyscy inni postawili na moim dziecku krzyżyk – usunąć, do utylizacji, po co niszczyć sobie życie? I jasne, teraz mogłabym być w trakcie spełniania swoich planów, być stażystką w renomowanym szpitalu – zaiste w tym, w którym pracują moi rodzice – a nie sekretarką w podrzędnej firmie transportowej, mieć bogatego faceta, na pewno jakiegoś, który spełniałby wymagania moich rodziców, i o nic się nie martwić.

Czy teraz, będąc niemal na dnie, ze świadomością, jak wygląda moje życie i dokąd zmierzam, zmieniłabym decyzję o urodzeniu Ivy?

Nie. To jedyne, co dobrze zrobiłam w tym popieprzonym życiu.

– To nie tak... – Próbuję zebrać myśli, pocierając palcami skronie. – To Ivy... Ona...

– No wyduś to z siebie. Co ta mała diablica wymyśliła?

– Pukała w nocy ludziom do drzwi. Otworzył jej facet z sąsiedniej klatki, a ona zapytała go, czy zostanie jej... – zawieszam na chwilę głos, patrząc jej w oczy –  tatusiem.

– O, kurwa... Co?!

– Ciszej! – syczę.

 Holly przykłada dłoń do ust, patrząc na mnie wielkimi, zdumionymi oczami.

– Co. Zrobiła? – Pochyla się, zniżając ton do szeptu.

– Dokładnie to, co powiedziałam. Dobrze usłyszałaś.

– Boże, co jej przyszło do głowy...?

– No właśnie Bóg – prycham, przewracając oczami.

– Co Bóg ma do tego?

– Ano bardzo dużo. W duecie z twoją mamą – kpię.

Po krótce opowiadam jej zdarzenie z nocy.

– I zaatakowałaś go? Tak po prostu się na niego rzuciłaś? – Przerywa mi właśnie w momencie, gdy opowiadam, jak skoczyłam mu na plecy, próbując poderżnąć gardło paznokciami.

– A co byś zrobiła na moim miejscu? Widziałam dorosłego faceta, prowadzącego moją córkę jak owieczkę na rzeź. W środku nocy.

– Jak zareagował? – dopytuje zaciekawiona, jakbym naprawdę opowiadała jej przygodę nocy, a nie absurdalne nieporozumienie. Mam nadzieję przynajmniej że nieporozumienie, ale to będę musiała sama wybadać.

– Powalił mnie na ziemię. Przygniótł. Unieruchomił. Zagroził opieką społeczną.

– O.

Tak. To cała jej reakcja na mój wywód.

– Nic poza tym nie powiesz? – pytam z przekąsem.

– Wiesz... – Holly układa przedramiona na udach i opiera brodę na dłoniach. Przez chwilę milczy. – Myślę, że nie miał złych zamiarów. Gdyby miał i byłby rzeczywiście zagrożeniem dla Ivy, nie oddałby ci córki. I wątpię, żeby się tobą jakoś bardzo przejął. Handlarze potrafią wyłapać dziecko w biały dzień, wyrywając je z rąk matki. Najprędzej by cię sprzątnął za jednym zamachem... Albo zaprosił ją do domu i tyle byś ją widziała.

– Chryste, Holly... – Jęcze, zasłaniając twarz. Przez plecy przechodzi mi lodowaty dreszcz, a niebezpieczeństwo wczorajszej sytuacji ponownie mnie dotyka.

– Taka prawda. – Wzrusza ramiona. – Ale myślę, że skoro dostałaś opieprz, to bardziej mi tu pachnie obrońcą niż oprawcą. Jeśli natomiast chodzi o Ivy, radzi sobie na swój sposób. Świat dzieci rządzi się innymi prawami, znacznie prostszymi. To mądra dziewczynka, jestem pewna, że po rozmowie więcej nic takiego nie zrobi, a jak cię bardzo martwi ten facet to wyjaśnij to z nim.

– Myślałam nad tym. To chyba byłoby najlepsze rozwiązanie.  

– Świetnie. Idź teraz. – Klepie mnie w udo, szczerząc zęby.

– Teraz? – W moim głosie pobrzmiewa nuta paniki, jakbyśmy znowu miały po czternaście lat i zachęcała mnie do zagadania chłopaka, który mi się podoba.

– Tak. Jakby Ivy się obudziła to jestem. No już, idź. Inaczej będziesz się stresować tą sytuacją, znam cię.

– Ale nie wiem, gdzie on mieszka!

Drzwi od pokoju otwierają się z cichym skrzypnięciem i wychodzi z nich zaspana Ivy. Holly rzuca mi spojrzenie mówiące: zaraz się dowiemy.

– Cześć, księżniczko. Chodź tu do mnie.

Ivy ochoczo wtula się w Holly, która momentalnie zaczyna czesać palcami jej splątane włosy. Moja córka ufa jej bezgranicznie, co jest całkowicie zrozumiałe – Holly była przy niej od urodzenia. W każdym kolejnym roku swojego życia Ivy miała z nią bliższą więź niż z własnym ojcem.

– Jak się czujesz, słoneczko? – pyta ciepło Holly, kładąc dłoń na jej czole. – Ojej, ale jesteś gorąca.

Ivy tylko mruczy coś niewyraźnie i mocniej przytula się do jej ramienia. Jest rozgrzana jak mały kaloryfer.  

– Słyszałam o twojej nocnej wędrówce– mówi Holly. Ivy odrywa głowę od jej ramienia i patrzy na nią nieco zamglonym wzrokiem.

– Już więcej tak nie zrobię – zarzeka się, kładąc rękę na sercu.  – Obiecuję.

– Wierzę, ale mama teraz musi pójść i porozmawiać z tym panem.

– Castia...tie.. nienem? – Ivy marszczy brwi i spogląda na mnie, szukając pomocy w prawidłowej wymowie.

– Castielem. – Wypowiadam jego imię z ciężkim westchnieniem, na co przyjaciółka unosi brew.

– Nie mówiłaś, że w tej całej jatce miałaś czas poznać jego imię.

– Ja zapytałam! – wtrąca się Ivy. – I odpowiedział – dodaje z szerokim uśmiechem.

Spoglądamy na siebie z Holly. Moja córka jest w jakiś dziwny sposób zafascynowana tym mężczyzną. Obawiam się, że wciąż wierzy w znak od Boga.

– A gdzie ten pan mieszka konkretnie? – pytam i odgarniam grzywkę z jej czoła. Zdecydowanie gorączka wróciła, ale moja córka nagle jest nadzwyczaj ożywiona.

– Pokażę ci! – rozpromienia się, po czym zaczyna się podnosić, ale Holly delikatnie ją zatrzymuje.

– Nie teraz, skarbie. Jesteś chora, pamiętasz? Twoja mamusia pójdzie sama, a my w tym czasie obejrzymy bajkę. Co ty na to?

Ivy marszczy brwi w zamyśleniu, jakby rozważała tę propozycję.

– Ale musisz być miła, mamusiu – mówi w końcu, patrząc na mnie z taką powagą, że niemal wybucham śmiechem. – Inaczej znowu nazwie cię wściekłą wiewiórą.

Holly parska śmiechem, a ja przewracam oczami. Przyjaciółka daje mi jakieś dziwne sygnały mimiczne, co nawet wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Wiele ciężkich chwil przetrwałam dzięki niej i sama jej obecność w tej norze sprawia, że powracają mi siły.

– Czy jeśli uśmiechnę się w ten sposób – rozciągam wargi – będzie dobrze?

Obie kręcą głowami.

– Masz ładniejsze uśmiech. Zrób ten, w którym tata mówił, że się zakochał – mówi Ivy.

– Nie idę zaprosić go na randkę, tylko... – Wzdycham i zrezygnowana macham ręką. – Jaki jest jego numer mieszkania, Ivy?

– Siedem.

– Szczęśliwy numerek – dodaje Holly i obie patrzą na siebie, wymieniając się tajemniczymi uśmiechami, jakby spiskowały. I najprędzej przeciwko mnie.

– Idę.

– Powodzenia. Wiewióro! – Holly posyła mi złośliwy uśmiech.

– Moje włosy wpadają bardziej w kasztan niż w miedź. Nie przyjrzał się dokładnie – burczę pod nosem i wychodzę z domu, a mój żołądek zaplata się w supeł.

Wstrzymuję oddech, żeby nie wdychać oparów z klatki, a z każdym krokiem czuję się, jakbym połknęła bryłę lodową. Stresuje mnie ten facet. Nie chodzi tylko o sytuację. Po prostu o niego.

Może tym razem los mnie oszczędzi i zwyczajnie nie będzie go w mieszkaniu.

Ta książką będzie troszeczkę inna niż to, co pisałam do tej pory, więc potrzebuję troszkę czasu na rozkręcenie się 😅

Fajnie, że jesteście. Dziękuję 🤗

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro