A Place Called Home
Anioł Stróż.
Słowa, które definiowały jego egzystencję. Słowa, które określały jego cel. Słowa, które wskazywały jego miejsce. Słowa, które znaczyły wszystko.
~ • ~
— Cas? Wszystko w porządku? — pytał Dean podchodząc do bruneta. — Cas?
Stał w bezruchu od kilku minut. Nie wiedział, jak się poruszyć. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie wiedział, co powinien był teraz zrobić. Nie wiedział nic, pamiętając wszystko. Dosłownie wszystko.
Pamiętał swoje narodziny. Zrodził się na samym początku z najjaśniejszego i najczystszego światła jakie kiedykolwiek istniało. Pierwszą rzeczą, jaką usłyszał od swojego Ojca były dwa słowa. Dean Winchester. Od tego momentu czekał i obserwował, jak powstawało życie, jak śmiertelni ludzie powoli dążyli do dominacji, jak rodziły się pierwsze cywilizacje, jak najstarsze z nich upadały. Obserwował i cierpliwie czekał na moment, w którym będzie mógł wykonać swoją jedyną misję. Czekał na dwudziesty wiek po Chrystusie, na narodziny człowieka o imieniu Dean Winchester. A gdy to się w końcu wydarzyło, był najszczęśliwszym Aniołem w całym garnizonie. W końcu nadszedł czas, aby mógł się wykazać jako Stróż.
Pamiętał narodziny Deana. Każdy najważniejszy i najzwyklejszy moment w jego całym dotychczasowym życiu. Narodziny młodszego brata, śmierć rodziców, pierwszy pocałunek w liceum, zaakceptowanie samego siebie, życie w college'u, wstąpienie w szeregi FBI. Pamiętał każdy najmniejszy szczegół.
I dokładnie pamiętał moment swojego upadku. Pod nosem Castiela pojawił się cień uśmiechu.
Stracił wszystko, aby zyskać wszystko.
— Cas? — Dean pomachał mu dłonią przed twarzą. — Zaczynasz mnie przerażać. Od kilku minut stoisz jak słup soli. Cas!
Niebieskooki zamrugał kilka razy, słysząc słowa Winchestera. Przez moment czuł, jakby wybudził się z długiego i głębokiego snu. Zdezorientowany i wciąż senny.
— Ja... - udało mu się wydobyć z gardła głos. — Muszę się położyć.
Dean zmarszczył brwi, ale nie protestował. Stał wyprostowany nad wykopanym grobem Zepplina, opierając się jedną ręką o wbity w ziemię szpadel. Obserwował jak sylwetka Castiela oddalała się w kierunku domu. A przy nim, niczym nierozłączny cień biegł Jagger, z ogonem skierowanym w dół.
~ • ~
Białe, nieskazitelne światło rozjaśniło całe pomieszczenie. Czuł, jak jego sylwetka stopniowo się kurczyła, aby zmieścić się w ludzkim ciele. Wyczuł wszystkie organy wewnętrzne, zmiany zachodzące w ciele, krew nieustannie biegnącą po całym organizmie. Czuł serce bijące niczym oszalałe. Otworzył oczy i wziął pierwszy wdech. Jego klatka piersiowa uniosła się, aby po chwili opaść. Światło zniknęło, schowane w śmiertelnym ciele człowieka. Poruszył palcami u stóp, następnie u dłoni. Uniósł je i na nie spojrzał. Poruszały się dokładnie w tej chwili, kiedy o tym myślał. Wszystko działało tak jak powinno.
Rozejrzał się po całym pomieszczeniu, powoli przyzwyczajając się do ciasnego i ograniczającego go naczynia. Wokół niego rozmieszczone były wszelakie meble, krzesła, stół, kanapa. Na ogarniętych mrokiem ścianach rozwieszone były zdjęcia w ramkach, przedstawiające jego naczynie, uśmiechniętą kobietę oraz małą dziewczynkę o jasnych blond włosach. Kiedy już przywykł do nowej postury, przypomniał sobie, dlaczego tutaj był. Upewnił się, że nikt go nie widział i mając w umyślę imię Deana, natychmiast przystąpił do działania.
Miał niewiele czasu. Jego rodzina na pewno dowiedziała się, co zrobił, już w momencie, kiedy prosił o zgodę naczynie. Archaniołowie z pewnością wiedzieli, co się działo i nawet jego najlepszy przyjaciel Gabriel nie był w stanie nikogo powstrzymać.
Castiel szybko spojrzał na ubiór swojego naczynia i nie chcąc go narażać na zewnętrze choroby, narzucił na ciało płaszcz, który wisiał przy wejściu do domu. Czując niewielki ciężar z lewej strony, sięgnął do kieszeni. Znalazł w niej banknot o nominale pięćdziesięciu dolarów. Nie do końca znał się na ludzkich pieniądzach, ale przeczucie podpowiadało mu, że tyle w zupełności powinno mu wystarczyć. Wyszedł na zewnątrz, nie zamykając za sobą drzwi.
Droga do Lebanon była dłuższa niż by sobie tego życzył. Nie mógł korzystać ze swoich skrzydeł, inaczej zwróciłby na siebie niepotrzebną uwagę Aniołów. Dlatego musiał zadowolić się zwykłym busem. Będąc w Niebie dokładnie obmyślił sposób, w jaki dostanie się do miasteczka. Lecz co zrobi później, zdecyduje w trakcie drogi.
W czasie podróży Castiel nie mógł przestać myśleć o zagrażającym Deanowi niebezpieczeństwu. Wiedział, że nie zostało mu wiele czasu, przez co wyczuwał coraz to większą presję, aby znaleźć sposób poinformowania Deana, tak, aby nie pomyślał, że to tylko głupi żart. Do głowy przychodziła mu tylko jedna opcja, która wydawała się wręcz nierealna. Mógł najzwyczajniej pojechać do jego domu i powiedzieć mu wszystko prosto w twarz. Lecz strach przed tym był tak wielki, że to wyjście stało się jego planem Z. Jeszcze żaden Anioł w całej historii ludzkości nie spotkał się z żadnym człowiekiem, nad którym czuwał. W Niebie istniały legendy, co w takiej sytuacji mogłoby się stać. Najsłynniejsza z nich głosiła, że żaden z nich nie wyszedłby z tego spotkania w całości. Anioł straciłby łaskę, człowiek swoją ochronę. Na szczęście miał jeszcze krótką chwilę, aby wymyśleć coś innego.
Mógłby również pojawić się w jego śnie. Lecz był stuprocentowo pewny, że Dean nie potraktowałby tego poważnie. Na obecnym etapie cywilizacji człowiek nie przejmował się snami. Wierzył jedynie w suche fakty i naukę.
— Przepraszam, czy to miejsce jest wolne? — Castiel odwrócił głowę w kierunku, z którego dochodził pytający babciny głos.
— Chyba... tak? - zdecydował się odpowiedzieć po dłuższej chwili namysłu. Sądził, że w tej krótkiej podróży do śmiertelnego świata nie będzie musiał odzywać się więcej niż dwa razy. Nie będzie musiał odzywać się do nikogo innego niż do Deana. W obecnej sytuacji czuł się bardzo niekomfortowo, a niepokój z każdą sekundą narastał, mimo iż starsza pani wydawała się przemiła.
— Położę na dole tylko torbę... Oj, spakowałam tyle rzeczy, że teraz chyba się nie zmieścimy! Achh... a może jednak damy radę... — powiedziała, wiercąc się, gdy próbowała zająć miejsce. Między nimi nie było ani trochę odstępu, co trochę niepokoiło Anioła. — Wie pan co, wygląda pan jak mój trzeci mąż. Ach, Clarence, z niego to był dopiero romantyk. Chociaż nie taki duży jak mój pierwszy.
Castiel nie miał zielonego pojęcia, o czym ta kobieta mówiła.
— Umie pan korzystać z tych diabelskich urządzeń? — zapytała, wyjmując ze swojej torebki telefon komórkowy. — Jak Boga kocham, tych wszystkich guziczków nie da się spamiętać.
Spojrzał na nią i na urządzenie. Było stare, z poprzedniej dekady, z klapką i przyciskami zamiast dużego ekranu działającego na dotyk. Pokiwał przecząco głową, nie chcąc wprowadzać siebie w zbędne konwersacje, które mogłyby wystawić go na niepotrzebne ryzyko. Chociaż w tej chwili poczuł potrzebę podziękowania staruszce, ponieważ właśnie wpadł na pomysł, w jaki sposób ostrzec Deana.
Resztę drogi spędził w towarzystwie opowiadań gadatliwej starszej pani o jej czterech mężach, niewdzięcznych dzieciach i zepsutych do szpiku kości wnukach. Nie odezwał się do niej ani słowem, lecz brak jakiegokolwiek odzewu ze strony Castiela widocznie jej nie przeszkadzał.
Kilka godzin później wysiadł na przystanku w Lebanon. Wysiadł jako jedyny i również nikt inny nie wsiadał. Przystanek był kompletnie opustoszały, tak samo jak ulice obok. Przypominając sobie dokładny układ miasta, wiedział, gdzie powinien się udać. Bez zbędnego tracenia czasu na przystanku stawiał krok za krokiem, kierując się w stronę najbliższego lombardu.
Wydał resztę pieniędzy jaką posiadał. Udało mu się kupić najzwyklejszy telefon, z którego można było wykonać połączenie. Zadowolony z siebie udał się w kierunku lasu.
Jego myśli tym razem zaprzątały zmartwienia wobec Deana. Po raz pierwszy w swoim wiecznym życiu nie wiedział, co agent obecnie robił. Gdzie był i czy wszystko było z nim w porządku. Nie wiedział, czy był bezpieczny. Ostatni raz widział go, kiedy kładł się spać po całym dniu wypełniania dokumentów. Miał nadzieję, że Gabriel domyśli się, żeby od czasu do czasu zerknąć na Deana.
Zatrzymał się w połowie drogi, na rozwidleniu dróg, z których jedna prowadziła prosto do domu Winchestera. Nie było sensu iść pod same drzwi. Istniało ryzyko, że agent nadal mógłby być w domu. Wysunął z kieszeni płaszcza komórkę i wykręcił numer, który doskonale znał. Nie wiedział dlaczego, ale serce naczynia zaczęło szybciej bić, a dłonie stawały się coraz bardziej mokre od pojawiającego się potu. Po czterech sygnałach usłyszał głos Deana. Skierowany prosto do niego. Do Anioła Stróża.
— Agent specjalny Winchester, FBI. Kto mówi? — Castiel rozchylił usta, ale nie był w stanie nic powiedzieć. Stało się. Jego mężczyzna do niego mówił. — Halo?
— Wiem, gdzie jest Żółtooki Demon z Lawrence — zaczął powoli. — 837 Michigan Street, Lawrence w Kansas. Rodzina Bellamy. Zostało mało czasu.
Nie czekając na odpowiedź rozłączył się. I w tym momencie przypieczętował swój los - uratował Deana Winchestera, tracąc samego siebie. Powoli zaczął wyczuwać zbliżających się Aniołów. Byli blisko i wiedzieli, gdzie on był.
Miał rację. Po chwili chmury zasłoniły promienie słoneczne i zerwał się silny wiatr. Przed nim stał nie kto inny jak Gabriel. Michael zawsze wiedział, jak uderzać w czułe punkty. Jego naczynie było drobnym mężczyzną, lecz Castiel widział poprzez człowiecze ciało prawdziwą posturę Archanioła.
— Cassie, dlaczego to zrobiłeś? — zapytał Gabriel. — Jak mogłeś być taki głupi!
— Nic nie rozumiesz. Gdybym nie powiedział Deanowi, gdzie Azazel obecnie przebywa, nie przeżyłby kolejnego tygodnia. Doskonale wiedziałeś o planach Azazela, tak samo jak każdy Anioł w naszym garnizonie. Wiesz, że gdybym tego nie zrobił, on by go zabił.
— Tego nie wiesz. To, że planował zemstę na FBI, nie znaczy, że by mu się ona udała.
— Wiem, ponieważ dokładnie śledziłem jego poczynania. Dean wpadły prosto w jego pułapkę.
— Czy życie jednego człowieka jest dla ciebie naprawdę ważniejsze niż twoja Łaska? — zdziwił się Gabriel.
— Jak widać — odpowiedział stanowczo Castiel. Od początku wiedział, jaka go spotka kara. Utrata Łaski była równa utracie duszy. Wiecznego życia.
— Jak mogłeś... I teraz to ja mam wykonać wyrok. Jak mogłeś mi to zrobić? Jesteś moim młodszym bratem, myślisz, że odebranie twojej Łaski przyjdzie mi łatwo? Czemu musiałeś być tak samolubny?
— Nie wiedziałem, że Michael posłuży się tobą.
— W takim razie ani trochę nie znasz Michaela. On z każdego buntu zrobi przestrogę dla innych. Doskonale wiedział, kto jest tobie najbliższy.
— Gabriel, proszę... Nie sprzeczajmy się teraz — westchnął Castiel. — Stało się. Miejmy to już za sobą.
Po raz pierwszy odważył się spojrzeć na jego twarz. Na twarz naczynia. Jedną twarz, która potrafiła ukazać emocje. I natychmiast tego pożałował. Spodziewał się zobaczyć płonącą złość... lecz ukazało mu się rozczarowanie. Smutek i przykrość.
— Gabriel, przepraszam. Ale musiałem to zrobić. Ojciec powiedział, że wykonanie naszej misji jest najważniejsze. I właśnie ją wypełniam.
Gabriel mu nie odpowiedział. Zamknął oczy i wysunął zza pleców ostrze. Castiel miał przy sobie dokładnie taką samą broń. Każdy Anioł ją posiadał. Lecz nie wyciągnął jej, aby się bronić. Pozwolił, aby Archanioł jednym, szybkim ruchem odciął mu skrzydła.
Ból był niewyobrażalny. Czuł, jakby ogień rozszarpywał jego ciało, biegnąc we wszystkich żyłach i tętnicach. Pulsował, trawiąc wszystkie komórki ludzkiego ciała. Upadł na kolana. Oparł dłonie o zimny grunt. Z jego gardła wydarł się stłumiony krzyk. Po chwili poczuł zimną stal na gardle. Wbiła się minimalnie w skórę i przesunęła z jednej strony na drugą.
Uchodziło z niego życie. Powoli, wspomnienie po wspomnieniu. Jak wyglądał jego Ojciec? Nie pamiętał. Jego ciało wiotczało, opadając na ziemię. Ogień zamienił się w lód. Zamrażał organy wewnętrzne oraz mięśnie. Jak duża była jego rodzina? Upadł na brzuch. Nie wiedział co się z nim stało. Czy Gabriel nadal tu był? Wszystkie kości zaczęły drgać. Przemieszczały się i po chwili wracały na swoje miejsce. W którym roku urodził się Dean?
Ból powoli ustępował. Kręciło mu się w głowie. Resztkami sił podniósł głowę. Wiedział, że zostało mu bardzo mało czasu.
— Gabriel... — Jego głos był zachrypnięty. — Zaopiekuj się Deanem, kiedy mnie nie będzie. Proszę... — wyszeptał ze łzami w oczach. Po chwili zobaczył błysk ostrego światła i nie wiedział, czy Gabriel pokiwał głową, czy tylko tak mu się zdawało.
~ • ~
Łóżko, na którym leżał, zaczęło się uginać pod wpływem nacisku, tuż obok niego. Zanim otworzył oczy, wiedział, że tym ciężarem był Dean.
— Wiem, że nie śpisz — oznajmił Winchester. — Powiesz mi, co się stało?
Nie miał zamiaru sprzeczać się z Deanem. Jak i również mówić mu całej prawdy. Co wtedy Dean by sobie o nim pomyślał? Nawet nie chciał tego dopuszczać do myśli. Wizja ta była zdecydowanie zbyt niszcząca. Castiel powoli odwrócił się do niego i uchylił powieki. W czasie, kiedy on leżał, Dean musiał zdążyć wziąć prysznic i się przebrać w czyste ubrania. Zniknął pot z jego czoła, brud z dłoni. Wyglądał tak, jakby dzisiaj w ogóle nie wykopał grobu.
— Martwiłem się o ciebie — odpowiedział, co było zgodne z prawdą.
— Jeszcze nigdy wcześniej tak Cię nie zmroziło. Nawet kiedy leżałem w szpitalu.
— Ale wtedy nikt nie umarł.
Castiel odwrócił wzrok. Wiedział, że gdyby dłużej ciągnął tą rozmowę wkrótce Dean wyciągnąłby od niego wszystko. Lecz zielonooki musiał zauważyć, że Cas nie chciał rozmawiać. Dlatego nie naciskał. Po prostu siedział obok i Castiel był pewien, że wciąż w myślach opłakuje Zepplina.
Kiedy minęła dłuższa chwila i Dean nadal nie wyszedł z pokoju, Cas zdał sobie sprawę, że jego zachowanie naprawdę było dziwne. Podejrzane, jak pewnie pomyślał Winchester. Teraz nie mógł dopuścić, aby Dean zaczął coś podejrzewać, bo wtedy zacznie na niego naciskać i z pewnością udałoby mu się wyciągnąć z niego wszystko. Ostatnie miesiące odcisnęły na nim spory ślad, a usłyszenie całej prawdy o tym, kim Castiel był, na pewno by go zmiażdżyło. O ile by mu uwierzył.
— Dean? — zaczął cicho. — Jak się czujesz z tym, że nic nie pamiętam? Że tak naprawdę nie wiem kim jestem?
Winchester uśmiechnął się pod nosem.
— Rozmawialiśmy już o tym tyle razy... To o to chodziło? O twoją pamięć? — Cas pokiwał głową. — Kochanie... Minęło tyle czasu, odkąd Cię znalazłem. Na początku owszem, byłem ciekaw kim jesteś. Ale z czasem, z każdym następnym dniem coraz bardziej cię poznawałem. Nie obchodzi mnie to kim byłeś. Zwykłym obywatelem Ameryki z nudną pracą i porządną rodziną czy cyrkowcem połykającym podpalone kręgle. Dla mnie liczy się to, kim jesteś teraz. Dla ciebie też powinno.
Wcześniej o tym nie myślał. Ale sądził, że jeszcze wczoraj mogłoby tak być. Teraz, kiedy wszystko pamiętał, nie było to możliwe. Nie potrafił zignorować myśli, że upadł. Że stracił samego siebie. Że stał się wyrzutkiem. Że został wykluczony ze swojej własnej rodziny.
Nie potrafił zignorować tego, że stał się równy Lucyferowi. Wyrzucony, tak samo jak on.
Ale mimo wszystko, nie żałował swoich decyzji.
Dzięki niemu, Dean był teraz szczęśliwy. Dzięki jego upadkowi oboje byli szczęśliwi. To Dean Winchester tak naprawdę był jego prawdziwą rodziną. On nie tylko mu pomógł, nie oczekując niczego w zamian, ale też przyjął do swojego życia. Dał mu dach nad głową, kiedy jego bracia odebrali mu Łaskę i odcięli Skrzydła tylko przez to, że chciał uratować swojego mężczyznę. Człowieka, nad którym przysiągł czuwać.
Został skazany za wypełnienie swojej misji.
Ale tak powiedział Dean, nie liczyło się to co było wcześniej.
Liczyło się to, co było teraz.
~ • ~
Noc była ciepła, tak samo jak dzień. Słońce, schowane daleko za linią horyzontu znalazło sposób, aby dalej ogrzewać tę część świata. Castiel szedł po cichu w stronę jeziora, powtarzając w głowie słowa, które chciałby wypowiedzieć. Stawiał krok za krokiem, poruszając się między drzewami i stapiając się z nimi. Było ciepło, lecz księżyc zasłoniły chmury. Dzięki temu czuł się pewniej. Nie chciał, aby Dean zauważył jego nieobecność.
Kiedy dotarł na polanę obok jeziora, zapomniał słów, które powtarzał. Pozwolił, aby stres ogarnął jego umysł. Stanął przy brzegu, na samej krawędzi ziemi. Gdyby zrobił jeden krok na przód, wpadłby do zimnej wody. Do tej samej wody, która pochłonęła Krissy Chambers.
— Gabriel, wiem, że mnie słyszysz — oznajmił Cas, wpatrując się przed siebie, pomiędzy drzewa. - Zawsze wiedziałem, że jesteś leniwy, ale żeby z tego powodu nie dokończyć wykonywać rozkazu? I to tak ważnego?
Castiel wziął głęboki wdech.
— Nie mam ci tego za złe. Wiem, że wykonywałeś rozkaz. I teraz daję ci okazję, żebyś wykonał go poprawnie. Zanim Michael się dowie, co zrobiłeś. A raczej czego nie zrobiłeś.
Miał pewność, że Gabriel usłyszał jego słowa. On zawsze obserwował i słuchał wszystkiego, co dotyczyło braci Winchester. A odkąd on sam znalazł się na ziemi, na pewno nie spuszczał go z oka. Nie zostało mu nic innego, jak czekanie.
Pół godziny później zaczęły go boleć nogi. Rozejrzał się dokładnie dookoła i nie widząc żadnej postaci, przeszedł pod drzewo i usiadł, opierając się o pień. Do jego głowy zaczynały się przedzierać wątpliwości i wyrzuty sumienia. Czy powinien to robić? Czy zatajanie prawdy przed Deanem, było prawidłowe?
Miał usprawiedliwienie dla swojego wyboru. To dla niego to wszystko robił. Skoro Dean był szczęśliwy, gdy Castiel był obok, czy to nie znaczyło, że nadal wykonywał swoją misję? Że nadal się nim opiekował? Oczywiście, że tak. Jedną różnicą było miejsce, z którego tego dokonywał. Lecz czy usprawiedliwienie było konieczne? Castiel wiedział, że gdyby wszystko, co teraz robił było odpowiednie, nie musiałby przez cały czas myśleć o usprawiedliwieniu.
Nie mógł tak o tym myśleć. Dean był szczęśliwy i tylko to się liczyło. On również był szczęśliwy. I był gotowy zrobić wszystko, aby tak zostało.
— Cassie... - usłyszał zachrypnięty głos, dochodzący z jego lewej strony. Natychmiast rozpoznał kto przed nim stał. Nie człowieka, który obok niego stał, lecz Archanioła, którego do siebie zaprosił. Powoli podniósł się na nogi i otrzepał z leśnych paprochów spodnie. — Lepiej się pośpiesz. Masz szczęście, że przyjaźnisz się z Archaniołem, ale i tak nie mamy dużo czasu. Lepiej, żeby Michael nie wiedział, co tutaj robię.
— Mam tylko jedną prośbę. Chociaż nie... — zastanowił się przez chwilę. — Dwie prośby.
— Zamieniam się w słuch.
— Usuń mi pamięć. Tylko porządnie, nie tak jak ostatnim razem. I zabierz ze sobą duszę Jimmy'ego. Niech się biedak nie męczy razem ze mną.
— Że co? — zdziwił się Gabriel. — Czyś ty do reszty postradał rozum?
— Mam na myśli to, kim jestem naprawdę. Nie chcę pamiętać swoich narodzin, Ojca, braci i sióstr... Nie zrozum mnie źle. Po prostu chcę dalej wykonywać swoją misję. Tylko z innego miejsca.
— O mój Ojcze... Myślałem, że bredzisz bzdury, zszedłem na ziemię tylko po to, aby Cię uspokoić, ewentualnie opowiedzieć co tam na górze... Cassie, jesteś pewien?
— Tak. Zostaw tylko to, co się działo po moim upadku. Po tym, jak mnie znalazł. Aż do ostatniego południa.
— Chcesz dać Michaelowi satysfakcje? Nie bez przyczyny zostawiłem odrobinę Łaski w twoim naczyniu. Wiedziałem, że z biegiem czasu w końcu sobie przypomnisz. I Castiel nie będzie jedyną rzeczą, którą będziesz pamiętać.
— Rozumiem to. Nie chciałeś dawać satysfakcji Michaelowi.
— On cię ukarał bez przyczyny — westchnął Gabriel. — Ja to wiem. Ty też to wiesz. Niektórzy z braci i sióstr też to wiedzą.
— Zgadza się. Ale jak już mówiłem, mam misję do wykonania. Ona jest najważniejsza, tak tłumaczył nam to Ojciec. Jak myślisz, co on by zrobił, gdyby tu był?
— Ale go tu nie ma. Jego miejsce zajął Michael...
— No właśnie. Obiecałem ojcu, że zrobię wszystko co w mojej mocy, aby zapewnić swojemu mężczyźnie szczęśliwe i wieczne życie. Tak samo ty. Wszyscy Aniołowie złożyli przysięgi.
Castiel zauważył w oczach naczynia, że Gabriel się poddał. Udało mu się go przekonać.
— Jaka jest ta druga prośba? — zapytał Archanioł.
— Czuwaj nad Samem oraz Deanem, tam z góry. Jak ich przypilnuję stąd. — Gabriel skinął głową. — Ach, i jeszcze o jedno. Zrób to, jak będę spał. Nie chcę znowu obudzić się w lesie, kompletnie zdezorientowany.
~ • ~
Wybrał dłuższą ścieżkę, prowadzącą przez las aż do głównej drogi. Chciał mieć jeszcze chwilę, aby powspominać swoje dawne życie. Życie niebiańskiej, wiecznej istoty. Po rozmowie z Gabrielem dotarło do niego, co tak naprawdę zrobił. Zrezygnował z wieczności, czystości oraz nieskazitelności, aby stać się śmiertelnym, kruchym człowiekiem. Poddał się ludzkim emocjom, będąc jeszcze Aniołem. Tak samo zrobił Lucyfer. Jednak Castiel miał nadzieję, że tam na górze nie będzie do niego porównywany. Co prawda oboje kierowali się emocjami, jednak zupełnie innymi.
Co za ironia, pomyślał. Lucyfer upadł, ponieważ nienawidził ludzi. Castiel upadł, ponieważ ich kochał. A zwłaszcza jednego mężczyznę.
Kiedy już wyszedł na drogę, jego uwagę przykuło ciche powarkiwanie na poboczu. Początkowo sądził, że to tylko jakiś owad szeleścił w krzakach, lecz chwilę później przypomniał sobie, co zawsze mówił Dean o tej drodze. To tutaj ludzie pozbywali się swoich zwierzaków.
Podszedł tam, skąd dochodziły dźwięki i w słabym świetle księżyca zauważył zaklejone taśmą pudełko po butach. Wziął je ostrożnie do rąk i od razu wyczuł ciężar, który był stanowczo za duży jak na zwykłe buty. Na dodatek się ruszał. Castiel obejrzał je dokładnie dookoła i zauważył tylko jedną, małą dziurkę wygryzioną w rogu pudełka. Nigdzie nie było wyciętych dziur do oddychania. Natychmiast zaczął rozrywać taśmę. Zwinęła się i wbiła mu się w dłoń, lecz po chwili szarpania się, Castielowi udało się ją rozerwać i otworzyć pudełko.
Para ciemnych jak smoła oczu wpatrywała się w niego, niczym w posąg. Mała, puchata kulka zajmowała mniej niż połowę pudełka. Castiel powoli wsunął do środka rękę i delikatnie pogłaskał ją po grzbiecie. Z jej pyska wydobyło się ciche i nieudolne warknięcie. Musiała mieć mniej niż trzy tygodnie. Spróbował jeszcze raz i szczeniak tym razem nie wydał z siebie żadnych dźwięków. Wręcz przeciwnie, za każdym razem, kiedy dłoń Casa dotykała jego główki, on od razu się w nią wtulał.
— No chodź mały, wyciągniemy cię stąd — szepnął i ostrożnie wyjął malca z pudełka. Nie mógł go w nim zostawić, ponieważ były widoczne w nim ślady odchodów. Bóg jeden wiedział, jak długo tutaj przesiedział. Cas zaśmiał się na swoje myśli. Bóg był przecież nieobecny. Może Michael wiedział, jak długo tutaj przesiedział.
Szczeniak nie był większy niż rozprostowana dłoń Castiela. Niebieskooki mocno go złapał i szybkim krokiem udał się w kierunku domu. Powrót zajął mu zaledwie kilka minut. Wpadł do domu, nie zamykając za sobą drzwi.
— Dean! — krzyknął. Odpowiedziały mu szczekania Jaggera, Starka, Bucky'ego i Ozzy'ego. Psy wyczuły obecność małego i nie chciały się uspokoić. Widząc, że Dean nadal nie wyszedł z sypialni, sam do niej poszedł, uważając, aby skaczące na niego zwierzaki przez przypadek nie skaleczyły malca.
— Dean! Obudź się! — krzyknął, stojąc nad łóżkiem. Ręka Deana automatycznie sięgnęła pod poduszkę, gdzie miał schowaną broń, w tym samym momencie, kiedy otwierał oczy. Kiedy Winchester w końcu zauważył bruneta, wysunął spod poduszki rękę i przetarł nią oczy. - Znalazłem go na drodze, w pudełku po butach. Nie miał w nim wyciętych dziur na powietrze i sądząc po stanie, w jakim się ono znajdowało, musiał w nim przesiedzieć przynajmniej jeden dzień.
Dean początkowo nie rozumiał, o co chodziło. Dopiero po chwili zauważył na rękach Castiela małą, futrzastą kulkę.
— Trzeba z nim jechać do weterynarza - powiedział Dean, powoli wybudzając się. - Pojadę z nim, ty wracaj do łóżka. Wiem, że wyszedłeś, gdy tylko położyłem się do łóżka. To była nasza ostatnia noc w tym domu i chciałem ją spędzić z tobą - westchnął. — Masz przekrwione oczy i zaczynasz się kołysać na nogach.
— Jadę z tobą.
— Proszę, nie kłóć się. Jutro porozmawiamy o tym, co się dzisiaj z tobą działo. Daj mi go - oznajmił i nie czekając na jego reakcję, wziął szczeniaka na ręce.
— Dean...
— Cas, proszę. Wrócę za godzinę.
Kiedy agent go wyminął, Cas poczuł ciążące na nim zmęczenie. Wcześniej, przez te wszystkie emocje nie czuł pojawiającego się zmęczenia, przez co teraz spłynęło na niego z podwójną siłą. A kiedy patrzył na łóżko, chęć położenia się na nim znacznie wzrastała. Wiedząc, że szczeniak jest teraz w dobrych rękach, zdecydował się położyć. Dean potrafił się tym zająć. Był najlepszy w opiekowaniu się znalezionymi stworzeniami.
Przez znalezienie szczeniaka, nawet nie miał czasu, aby pomyśleć o tym, co zrobił. Sen przyszedł do niego natychmiast.
~ • ~
Poczuł na twarzy coś mokrego. Pojawiało się na jego policzku i znikało.
— Wstawaj, śpiochu — usłyszał nad sobą głos Deana. W tym samym momencie poczuł ciężar, naciskający na jego klatkę piersiową. Otworzył oczy i pierwszym co zobaczył była puchata mordka beżowego kundelka.
— Dean? Dlaczego siedzi na mnie szczeniak? — zapytał zdezorientowany. Chociaż już się domyślał, skąd pies mógł się wziąć. — Znalazłeś go wieczorem?
— O czym ty mówisz Cas - zdziwił się Dean. — Przecież ty go przyprowadziłeś w środku nocy. W ogóle cię nie było do tamtej pory.
Castiel miał mętlik w głowie. Przecież on całe wczorajsze południe i noc musiał spędzić w łóżku.
— O czym ty mówisz, Dean. Cały dzień i noc spędziłem w łóżku. Musiałem spać.
— Wszystko z tobą w porządku? — Winchester ściągnął brwi. — Dziwnie się wczoraj zachowywałeś. Przez kilka dobrych minut nie reagowałeś na nic, później znowu zacząłeś się martwić o swoją pamięć a w nocy zniknąłeś na parę godzin. Widziałem, jak szedłeś do lasu. I nie poszedłem za tobą tylko dlatego, że pomyślałem, że potrzebujesz się przejść i przemyśleć pewne sprawy.
— Nic z tego nie pamiętam...
— Kompletnie nic? — brunet pokiwał przecząco głową. — Co jest ostatnią rzeczą, którą pamiętasz?
— Pamiętam ciebie stojącego nad grobem Zepplina. Pamiętam, że płakałeś.
— I to wszystko? Nie pamiętasz naszej rozmowy?
— Jakiej rozmowy?
W tym momencie Castiel się przeraził. Co było nie tak z jego pamięcią? Czy już zawsze co jakiś czas będzie przeżywał dni, których nie będzie pamiętał? Dean wyglądał, jakby również się nad tym zastanawiał.
— To pewnie przez emocje. Wiem, że tak samo byłeś związany z Zepplinem.
Castiel pokiwał głową, mimo, że w to nie wierzył. To na pewno coś z jego głową. Być może została uszkodzona i nie wyryto tego w szpitalu. Będzie musiał w najbliższym czasie się tam udać na porządne badania. Takie utraty pamięci nie mogły zostać zignorowane.
— Kiedy już dojedziemy do Quantico, zawiozę cię do szpitala - oznajmił Dean, jakby czytał w jego umyśle. - Nie martw się teraz o to. Wszystko będzie dobrze. Już jutro tam dojedziemy - dodał i złożył czuły pocałunek na czole bruneta. Chwilę później, kiedy Dean nadal był nad nim pochylony, szczeniak zaczął skakać i lizać ich oboje po twarzach.
—Naprawdę ja go znalazłem? W nocy?
— Tak — potwierdził Winchester. — Znalazłeś go w pudełku po butach. Od razu, kiedy go przyniosłeś zabrałem go do weterynarza. Na szczęście był tylko odwodniony i głodny. Nie musiał zostawać dłużej na obserwacji.
Castiel spojrzał na beżowego pieska i zaczął go głaskać. Miał bardzo miękką sierść jak na zwykłego kundelka. Złapał w dłoń jego łapkę i na brzuszku udało mu się zauważyć czarną pręgę. Tylko w tym miejscu sierść miała inny kolor.
— To co, jakie mu dasz imię? — zapytał Dean.
— Pomyślmy... Widziałeś jego brzuszek? Wygląda trochę jak pszczoła. Mała, futrzasta pszczółka. — Na twarzy Castiela pojawił się szeroki uśmiech. — Bee. Dam mu na imię Bee.
~ • ~
Castiel leżał wpatrując się w gwiazdy. Były takie piękne... Drobne punkty świetle na niebie łączyły się ze sobą. Skupiska najjaśniejszego światła były oddalone od siebie o miliony lat świetlnych, jednak z różnych punktów widzenia, wciąż łączyły się w jedność. Powstawały z nich opowieści. Ciekawe opowieści... ale o czym? Już nie pamiętał...
Jestem Castiel. Upadłem. Dla Deana Winchestera. Patrzę na gwiazdozbiór Wodnika.
Jestem Castiel. Upadłem. Dla Deana Winchestera. Patrzę na gwiazdozbiór Wodnika.
Jestem Castiel. Upadłem. Tylko skąd? Była tu gdzieś góra? Wzniesienie? Patrzę na gwiazdozbiór Wodnika.
Castiel. Patrzę na gwiazdozbiór Wodnika.
Zamknął oczy.
~ • ~
Usłyszał głośny warkot. Tak jak wcześniej słyszał szumy lasu. Co mogło wydawać taki dźwięk? Nie wiedział. Nie pamiętał.
— Hej! — Do jego uszu dotarł stłumiony głos. — Hej kolego! Co się stało? Hej, proszę otworzyć oczy! — Poczuł jak ktoś złapał go za ramiona.
Nie otwierał oczu. Dlaczego miałby je otworzyć? Nie wiedział kim był. Gdzie się znajdował. Nie widział sensu w otwieraniu oczu.
— Oczywiście, że nie ma zasięgu. Po co komu zasięg na totalnym zadupiu w lesie. Teraz tylko czekać, aż jakiś psychopata mi też poderżnie gardło.
Słyszał oddalające się kroki. Kto to był? Kim on sam był?
Castiel. Patrzyłem na gwiazdozbiór Wodnika.
Otworzył oczy. Widział gwiazdy. Piękne kule światła. Wydawało mu się, że był między nimi. Daleko, a jednocześnie na miejscu. Czy on też był gwiazdą? Nie, nie był gwiazdą. Gwiazdy nie potrafiły się poruszać. On mógł. Podniósł głowę, opierając się rękoma o zimną ziemię.
Zauważył przed sobą zieleń. Mężczyznę z zielenią w oczach. Piękna, głęboka zieleń...
— Hej, wszystko w porządku?
Nie wiedząc czemu, poczuł się bezpieczny. Spokojny. Jakby wszystkie jego dotychczasowe zmartwienia po prostu... zniknęły.
-------------------------------------------------------------------------------
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro