II. Byliśmy niegrzecznymi dziećmi, w końcu kradliśmy cukierki od pani Małgosi.
Kwaśno-gorzko-słodka Aleksandro.
Zanim poszedłem dzisiejszego dnia spać, a musisz wiedzieć, że piszę to całą masę dzisiejszych dni od ostatniego listu, znów o Tobie myślałem. Zastanawiałem się, jaka w końcu byłaś. Nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Olu, powiedz mi, proszę, jaka byłaś? A jaka w tej chwili jesteś? Kwaśna niczym cytryna, z której niezliczoną ilość razy robiliśmy tą ohydną lemoniadę, i którą niezliczoną ilość razy następnie pluliśmy w trawę? Gorzka, jak czekolada z najwyższej półki w sypialni Twojej mamy, która była przeznaczona tylko i wyłącznie na sytuacje kryzysowe? A może stałaś się słodka, urokliwa jak truskawki od babci Stasi, albo niczym cukierki ze sklepu pani Małgosi? Czy to możliwe, iż zostałaś jednym z tych cukierków, które podkradaliśmy w każdą sobotę? Czy zamieniłaś się w część naszego lekko chorego i z pewnością zwariowanego rytuału? Czy zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, że mogłaś stać się jego częścią?
Pani Małgosia nie witała mnie już tak chętnie, gdy przychodziłem do jej sklepu samotnie. Chyba zauważyła, że nie miałem chęci do niczego, zwłaszcza na początku, gdy wyjechałaś, chociaż obiecałaś zostać przy mnie na zawsze. Prawdę mówiąc śmiem twierdzić, że zachowała się miło. Chciała mi pomóc. Szkoda, że nie wiedziała jak. Ale nie mogę się na nią gniewać, w żadnym razie. W końcu sam nawet nie wiedziałem, jak uleczyć złamane serce. Dlaczego więc ta miła pani, która nie jest już panią Małgosią, a została pod Twoją nieobecność panią Małgorzatą Cyplińską, żoną chudego jak patyk i uśmiechającego się w nienaturalny i wielce wymuszony sposób nauczyciela fizyki, miała ponosić konsekwencje mojej straty?
Czasem, gdy miałem odrobinę spokoju, mało obowiązków i za dużo czasu na rozmyślanie o Tobie, udawałem się do jej malutkiego sklepiku, by wyginając usta w zdecydowanie najgorszym półuśmiechu wszech czasów, bawić się w kasjera i przyjmować zapłatę za produkty od spragnionych zakupów mieszkańców niegdyś naszego miasta. Czasem nawet wdawałem się w pogawędki z samą Małgorzatą, jej patykowatym mężem oraz sąsiadką Rafała z drugiej A, która zdawała się nie widzieć żadnej różnicy między mandarynkami a pomarańczami. „To absurdalne! Wielość nie jest dobrym powodem, by rozdzielać rodzinę na tak różne gatunki!"
Wiesz, Aleksandro? Pieniądze, a raczej marne grosze, szczerze mówiąc, które zarobiłem, stojąc cierpliwie za ladą, chowałem do świnki skarbonki, by, gdy wrócisz do mnie z powrotem, móc zabrać Cię do Jagusi na najlepsze lody świata i jeszcze więcej najlepszych lodów świata. Szkoda, iż za późno pojąłem, że wcale nie zamierzasz do mnie wrócić. Ani do nikogo innego. Zamknęłaś mnie w starym rozdziale Twojego życia. Zaczęłaś za to coś nowego. Innego. Coś, w czym nie było miejsca na kradzieże cukierków, rozmowy na dachu, rysowanie kredą po drzewach i skrzypienie zielonych krzeseł.
To smutne, że zostałem z tym wszystkim sam, wiesz? I lekko egoistyczne z Twojej strony. W żadnym razie nie chcę Cię urazić, ale pomyśl tylko: czy sam dałbym radę udźwignąć ciężar tylu spraw?
Odkąd pojechałaś, kwaśno-gorzko-słodka Aleksandro, moi rodzice zaczęli zachowywać się jeszcze dziwniej niż dziwnie. Wiesz doskonale, przynajmniej mam taką nadzieję, że nadal wiesz, jak głupim trzeba byłoby być, by tego nie zauważyć. A Ty nie byłaś głupia — wręcz przeciwnie. Uważano Cię za nadzwyczajnie mądrą.
W końcu, po dobrych dwóch, trzech, a może nawet czterech miesiącach od naszej ostatniej wspólnej chwili, powiedzieli mi, co jest grane. Nie mogłem uwierzyć, no po prostu nie mogłem przyjąć do wiadomości, że moi, powtarzam, MOI rodzice, przestają być jednością. To tak, jakby ktoś przeciął ich złączone niegdyś palce. Nadal byli, nadal trwali, nawet koło siebie, ze sobą, ale nigdy razem. Rozumiesz różnicę? Przestali być tymi rodzicami, zamienili się w mamę i tatę, matkę i ojca. Nie byli już tak dobrze mi znanymi KatarzynaiŁukaszem. Stali się Katarzyną i Łukaszem. Osobnymi osobami. Stali się oddzielni. To starszne, nie sądzisz? Lecz chyba coś podobnego stało się z nami. Coś takiego przydarzyło się również nam. Szkoda, że rodzice nie mogą słuchać dobrych rad, a kierują się naszymi najgorszymi wyborami. To okropne, Aleksandro, naprawdę, uwierz mi, to okropniaste.
Patrząc prawdzie w oczy, to miałem skryte chęci powiadomić Cię o tym wiele listów i nielistów wcześniej. Myślałem, że może postarasz się mi dopomóc, w końcu Ty trzymałaś wszystko w tym mieście tak, by zajmowało wyznaczone miejsce. Miałem nieodparte wrażenie, że potrafiłabyś naprawić ten chaos, uciszyć burzę, zniweczyć sztorm, który panował w moim sercu, głowie, jak i wokół mojego ciała. Pragnąłem jedynie, byś wróciła DO MNIE. Byś przybyła ze względu NA MNIE i tym razem została tak długo, jak będę Cię potrzebował. Marzyłem, byś nie narzekała, iż nie można było wykluczyć sytuacji, w której to tylko śmierć potrafiłaby nas rozłączyć. To ja byłem egoistyczny.
Nie miałem odwagi, by odezwać się do Ciebie wcześniej, by złapać za atramentowe pióro, które dostałem od taty na dzień dziecka, kiedy spacerowaliśmy we dwoje po pobliskim parku, ciut wcześniej i spisać należycie gnieżdżące się w moim organizmie odczucia. Było ich masakrycznie dużo. Makabrycznie. Serio. Odkąd odeszłaś, stałem się mieszaniną sprzecznych uczuć, kołaczących moim rozgrzanym do czerwoności sercem. Słone łzy zasychały bezpowrotnie na policzkach, piekąc okolice ust i nosa w dość nieprzyjemny sposób.
Nie rozumiem, jakim cudem zdołałem być z Tobą, zbliżyć się do Ciebie, skoro każda nowa znajomość prowadziła na mnie deszcz nieprzyjemnych konfrontacji z dziwacznościami, które znał jedynie mój wewnętrzny świat, do którego Cię wpuściłem. BA! Mało tego. Pozwoliłem Ci nim sterować. I to był jeden z tych okropnych, najgorszych decyzji mojego życia (nie martw się — ich lista jest zbyt długa, by mieściła się choćby w jednym liście, zajmując każdą wolną przestrzeń kartki i każdą literę).
Nie miałem odwagi, by napisać Ci to wszystko wcześniej, Aleksandro. Nigdy nie miałem odwagi. Bałem się konsekwencji czynów, wyborów, decyzji, a także (czasami wręcz bardziej) ludzi, którzy sprawiali, że decyzje stawały się moim codziennym utrapieniem.
Stawiając kroki w stronę nieskazitelnie czystych mebli, które Twoja mama staranie czyściła każdego dnia, zawsze gdzieś w środku czułem ukłucie i prawie niepochamowaną chęć wyznania jej wszystkich grzechów, które wspólnie popełniliśmy. Nie bylismy święci. Szczerze, Aleksandro, spójrz na to — popełniliśmy o wiele więcej występków, niż cała grupa dzieci w naszym wieku. Bycie niegrzecznym udającym grzecznego u Twojego boku było tak ekscytujące. Zawsze, gdy z opresji wychodziliśmy cało, czułem dreszcz adrenaliny przebiegający po plecach. Nie mogłem posiąść się od fantazjowania o naszych kolejnych, wspólnych, wręcz haniebnych planach. Dawałaś mi poczucie bytu poprzez nieustanne zagrożenia, z którymi się zmagaliśmy. A Ty za każdym razem potrafiłaś nas uratować. To także niezwykle mocno w Tobie cenię. Och, Olu, gdybyś Ty tylko wiedziała, jak sprawy potoczyły się dalej. Bycie niegrzecznym dzieckiem wraz z Twoją miniaturką było dużo bardziej fajnościowe, niż bycie „wandalem" w osamotnieniu. To już nie było to, Aleksandro. Nie czułem ani adrenaliny, ani dreszczu, a nawet tej ekscytacji. Czułem jedynie strach przed brutalnością i rabunkiem. Być może dlatego za wszelką cenę starałem się być grzecznym uczniem, synem, kolegą i sąsiadem. Zmieniłem się. A czy Ty także przeszłaś jakąś metamorfozę?
Brakuje mi jednak podkradania cukierków. Z Tobą.
Michał
(moimi ulubionymi nadal zostają
te z pomarańczową galaretką)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro