-41-
[1931r. Nowy Orlean, Luizjana]
Dlaczego tak właściwie to zrobiłam? - Pytałam samą siebie niemal codziennie. - Dlaczego nie zgłosiłam tego służbom? Dlaczego zamiast to zrobić, poćwiartkowałam ojca i sama zajęłam się znalezieniem sprawcy?
Teraz to ja byłam główną podejrzaną w swych własnych oczach. Dlaczego? Bo mi się to podobało. Podobało mi się uczucie, gdy ostry nóż kroił i tak martwe już ciało. To straszne. Straszne i obrzydliwe. Nie mogłam pogodzić się z faktem, że faktycznie tak myślałam. Że czerpałam z tego jakiś rodzaj radości, szczęścia. Było to czymś więcej niż chorym spostrzeganiem sprawy, to nie byłam wtedy ja.
Szłam spokojnymi ulicami miasta. Spokojnymi, gdyż godzina była zdecydowanie za późna na opuszczanie domu. Każdy już dawno spał, a bynajmniej większość.
Przysłuchiwałam się szumowi liści, powodowanemu poprzez silny wiatr. Pozwalałam by me ciało marzło, mimo szczypania które wywoływało te cholerne zimno. Nie byłam ani trochę ubrana stosownie do pogody.
- Co samotna panna robi o tak późnej godzinie na ulicach miasta? - Spytał głos zza mnie, znajomy mi aż za dobrze.
Chwilę później znajome dłonie zarzuciły na mnie płaszcz, a Alastor zjawił się ku mojemu boku w tempie błyskawicznym.
Nie odpowiedziałam mu słowem, ignorując jego obecność. Z mojego punktu widzenia, byłam tam sama. W okół mnie nie było absolutnie nikogo.
Szedł ze mną przez dłuższy czas, oczekując odpowiedzi, której nigdy nie dostanie.
- [Y/N] - Przemówił. - Uciekanie od propozycji nie jest czymś, co można by wziąć za dorosłą i odpowiedzialną decyzję.
Wciąż milczałam.
- Jestem pewny, że dasz radę to zrobić. W dodatku spójrz, będzie ci to na rękę. Twój sekret zostanie ze mną bezpieczny, a ja dołożę wszelkich starań, by znaleźć sprawcę zbrodni. To wszystko tylko za tak małą rzecz, jaką jest bycie moim alibi.
- Jesteś potworem. Mordercą - odpowiedziałam mu w końcu, mając w zamiarze nie robić już tego nigdy więcej.
- Może - uśmiechnął się podle - jednak śmierć twojego pseudo ojca, nie była akurat moją sprawą. To znaczy, że nie jesteś bezpieczna. Morderca wciąż chodzi sobie spokojnie tymi ulicami, możliwe nawet że jest gdzieś nieopodal nas.
Widząc mój brak pewności, pomieszany z obojętnością do oferty, dodał chwilę później
- Dam ci czas na przemyślenia do twojego spektaklu. Po nim, możesz mi powiedzieć czy akceptujesz ofertę.
Chwilę później nasze drogi się rozeszły. Brunet wrócił zapewne do swojego domu, natomiast ja po prostu wciąż szłam przed siebie.
Nie byłam tak durna jak myślał. Wiedziałam, że pozostaje mi jedynie zaakceptowanie oferty, w przeciwnym razie, nie zawaha się i mnie zabije. Żaden rozumny człowiek by w końcu nie zostawił żywej osoby, wiedzącej o jego zbrodniach.
The M.<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro