Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8 - Korzenie i liście (cz. 1)

Wzdrygnęłam się, podnosząc głowę. Chłód wywołał u mnie gęsią skórkę na ramionach, choć czułam, że jestem przykryta jakimś kocem. Pomyślałam, że jestem znów w pajęczysku - wskazywało na to wszystko. Ciemność z słabymi brązowawymi i zielonkawymi prześwitami, słaby zapach zbutwiałych roślin, lekko rozmiękłe klepisko, na którym leżałam i drobne owadzie nóżki, przemierzające mój kark. Ta myśl mnie przeraziła. Zerwałam się, w rozpaczliwej próbie ucieczki, i spróbowałam wyczarować płomień. W mroku mignęła iskierka, a ja po pierwszym kroku poczułam, że mam na lewej stopie jakąś pętlę, przez którą dalej nie pójdę.

Serce dudniło mi w piersi, głowa zabolała od zbyt szybkiego wstania, przed oczami przelatywały mi wspomnienia czasu, który spędziłam uwięziona w pajęczej sieci. Nagle przypomniał mi się list Tenebris. Nie, to nie pajęczysko...

Jakbym się obudziła z koszmaru. Przypomniałam sobie, co się działo później, po tym, jak odczytałam list - z wianuszkiem uzbrojonych... Jak właściwie nazywają się przedstawiciele cisowego rodu? Cisowcy? Cisowi? Ta druga nazwa bardziej mi się spodobała. W każdym razie, odprowadzili mnie na polanę, która chyba służyła im do zebrań. Tam chyba zaczęły się jakieś narady. Ośmioro cisowych z różnymi wieńcami z liści na głowach i trzech z ciemnozielonymi szarfami zawieszonymi na szyjach dyskutowało w nieznanym mi narzeczu, a wokół zgromadzony tłum się wtrącał, zawsze wychodziła wtedy na środek mała grupka. Ja siedziałam z boku, oparta o jakieś drzewo, starając się ignorować ciągłe spoglądanie w moją stronę i nie myśleć o tym wszystkim, co się niedawno wydarzyło. Wianuszek uzbrojonej straży zgęstniał i podwoił liczebność, ktoś w międzyczasie przyniósł mi drewniany kubek z wodą - wypiłam jednym haustem. Wkrótce potem musiałam usnąć.

Rozejrzałam się, próbując coś dostrzec. Co ustalono na tej naradzie? Wyczułam, że na rękach mam obręcze, jak te powstrzymujące magię Stilli, tyle że drewniane.

Te klimaty spodobałyby się raczej Monie, pomyślałam.

Uspokoiłam się trochę. Raczej zdecydowali się na negocjacje z Noktrinami, sądząc po fakcie, że jeszcze żyję i nadal jestem uwięziona. Może mieć miejsce dość kiepski scenariusz, w którym spędzę tu parę dni, ale aż tak źle nie jest... Do tego dobrze, że trochę porozmawiałam z Ilay o różnych istotach z Setrionne i coś o Cisowych wiedziałam.

Z trudem znalazłam koc i owinęłam się nim. Chłód jaki przyniosły ze sobą do Setrionne Mozeiry zniknął, ale ciepło nie było. Wybadałam, dokąd prowadzi sznur i znalazłam ścianę z ustawionych pionowo, drewnianych bali. Dotknęłam węzła na końcu, po czym odskoczyłam, gdy ból przeszył mi palce. Jakieś zaklęcie zabezpieczające. Sprawdziłam jeszcze, jak mocny jest sznur, omal nie rozcinając sobie skóry na dłoni, po czym usiadłam, opierając się o ścianę.

Uznałam, że poczekam, aż przyjdzie ktoś z posiłkiem i spróbuję powalczyć o lepsze warunki. A potem przypomniałam sobie rozmowę z Ekirem w ostatni wieczór. Szok już minął i teraz mogłam nieco spokojniej rozważyć to, co powiedział. Choć pierwsze wnioski były całkiem poprawne - to wszystko wyjaśniło, prawda jest okropna. Ale teraz pomyślałam raczej o Władcach i tym, że przejmują całą moc dzikich istot w Setrionne. Na co im taka ogromna potęga? Przypomniał mi się opis pierwszej ochronnej kopuły przed Mozeirami - to musieli być oni, albo jedno z nich. Jeden to niemal na pewno Gergid Salmoe, a drugi, Władczyni? Kto zastąpił Mejadeę? Maelnid pasował... Aż zbytnio pasował moim zdaniem. W każdym razie, te osoby byłyby odpowiedzialne za istnienie Akademii i całego systemu wokół niej. Konkretne osoby do pokonania, jasny cel, który wyraźnie dostrzegłam - to mi pomogło.

Mogłabym rozmyślać dalej, ale w tym momencie naprzeciwko mnie pojawił się pionowy pasek światła, który poszerzył się do prostokąta. Pochyliłam głowę i zmrużyłam oczy, oślepiona nagłym światłem. Oczy powoli przyzwyczaiły mi się do jasności i dostrzegłam jednego Cisowego, z drewnianą miską w dłoniach. Zapachniało jakąś zupą. A potem weszło jeszcze czterech z włóczniami. Czy ja aby na pewno chcę się buntować...?

- Dzień dobry - powiedziałam.

Nie odpowiedzieli. A przecież jako istoty magiczne musieli mówić w czaromowie... Środkowa postać podeszła do mnie i wcisnęła mi w dłonie miskę. Po ułamku sekundy namysłu odsunęłam naczynie.

- Chcę porozmawiać - oświadczyłam.

Cisowy nachalniej przesunął miskę. Zupa zachlupotała.

- Odpowiedzcie - dodałam.

Jeden z uzbrojonych coś powiedział. Ten z miską podniósł się, obrócił i wydał z siebie parę dziwnych, przeciągłych sylab z dziwaczną akcentacją. Inny uzbrojony coś dodał, po czym wyszedł. Jak na razie żadna z włóczni nie skierowała się w moją stronę, co mnie ośmieliło. Usiadłam nieco dalej, by rozmawiający nie byli tylko cieniami na tle otwartych drzwi, po czym przypatrzyłam się im. Ten z miską i jeden ze strażników wyróżniali się jaśniejszą skórą i nieco innym układem liści okrywających ciało. Intuicja podpowiadała mi, że są to kobiety, choć nie miałam żadnych argumentów na poparcie tej tezy.

Wrócił uzbrojony, a wraz z nim szedł jeden z tych cisowych z ciemnozieloną szarfą. Szyszkojagody w czuprynie miał na wpół zasuszone, podobnie sporą część igieł. Ciemne oczy zdawały się nie mieć dna, wyróżniały się w pokrytej korą twarzy. Odruchowo odsunęłam się do ściany, gdy zobaczyłam, że jedna z dłoni (dosłownie sękatych) spoczywa na ciemnej rękojeści noża, wsuniętego za cienki pasek.

Cisowy usiadł naprzeciwko mnie, po czym zdjął rękę z rękojeści.

- Ty chcieć rozmawiać - rzekł.

- Nie znacie wszyscy czaromowy? - odpowiedziałam zdziwiona. Mówienie łamaną czarodziejską mową nie mieściło mi się w głowie - istoty niemagiczne nie mogły jej pojąć, a magiczne mówiły nią równie sprawnie jak ojczystym językiem.

- Nasz mowa zbyt inna. Prosta, bez wiele słowa. I my zbyt mało magiczni - odparł. - Ja mówiąc nią, być wiele mądry.

- Rozumiem - kiwnęłam głową. Ale żałowałam, że nie mam warunków do długiej dyskusji na ten temat z tym Cisowym. O tym Ilay nie opowiadała...

- Ja po tym, jak ty jeść, zaproponować ty umowa, pakt ziemi. Ty przyrzekać, że nie uciekać, my przyrzekać być dobrzy i wypuścić, gdy Noktrini pozwolić odejść.

- Pakt ziemi? - spytałam.

- Na włos lub igłę, nie dać złamać.

Uznałam, że to mi wystarczy.

- I będę mogła swobodnie poruszać się po waszych terenach? Czy to konieczne nawet, gdy trzymacie mnie w tej ciemnicy?I czy będę mogła korzystać z magii? - wskazałam na bransolety.

Przez chwilę milczał, zsuwając dłonie w wieżyczkę. Najwyraźniej te trzy pytania były wyjątkowo trudne do zrozumienia.

- Tak, ty móc chodzić na nasza osada. I czarować. Ale ty mieć ochrona i straż - wskazał palcem na uzbrojonych Cisowych.

Zerknęłam na ochronę. Uznałam, że to całkiem rozsądne wymaganie, ale nie podobała mi się myśl, że pójdą za mną wszędzie - miałam ochotę się wykąpać, na pewno w końcu poczuję potrzebę pójścia do toalety (w tych warunkach raczej krzaczka, pamiętałam z rozmowy z Ilay, że przedstawiciele cisowego rodu nie muszą z niej korzystać), do tego warto byłoby skomunikować się z resztą i stworzyć kolejną kopię znaków Mony.

- Ale mogę się trochę od nich czasem oddalić? Gdy będę raczej w centrum tej waszej osady. Kwestia prywatności.

Znów wieżyczka i jeszcze dłuższe milczenie.

- Prywatności? - powtórzył mędrzec z cisowego rodu. - To nie roślin, to zwierząt - ocenił.

Zaczęłam się zastanawiać, czy nie odpuścić sobie zasad skromności wobec istot, które zakwitają w okresie godowym i w ramach stosunku ocierają się tylko o siebie. Ale zamierzałam choć trochę o nie powalczyć.

- To zwierzęce - postanowiłam najpierw potaknąć, chyba każdemu gatunkowi to sprawia przyjemność - I ważne.

- My to jeszcze rozważyć.

- Przynajmniej jednej godziny samotności potrzebuję. I kartki oraz czegoś do pisania. I chciałabym, żebyście przetłumaczyli mi kilka run, jeśli możecie.

Teraz raczej nie chodziło o niezrozumienie słów, ale o zupełne zaskoczenie.

- Jak to? - spytał.

Postanowiłam powiedzieć prawdę, a potem zaryzykować.

- Chcę się porozumieć z kilkoma osobami w zamku. Oni mają zapisane te runy, będę musiała je przepisać. Ich odczytanie jest bardzo ważne, może pomóc wszystkim dzikim istotom. I umysłowym też - odpowiedziałam. - Uciekacie stąd, porzucając wszystkich innych. Choć tyle możecie dla nich zrobić.

Zaskoczył mnie, odpowiadając natychmiast.

- My to jeszcze rozważyć też.

- I jeszcze jedno. Zgadzam się nie uciekać, ale nie wtedy, jeśli ktoś mnie tu zaatakuje. Nawet ktoś z zewnątrz - wolałam się zabezpieczyć.

- Ostrożne - ocenił mędrzec. - Na to się zgadzać. My się teraz naradzić, a potem przyrzekać. Ty do tego tu być i jeść.

- Dobrze - zgodziłam się, biorąc do rąk miskę i nabierając odrobinę na łyżkę - rzecz jasna, drewnianą. Okazała się zaskakująco dobra i po chwili jadłam łapczywie. Zgłodniałam już i żałowałam, że nie domagałam się jeszcze czegoś konkretniejszego.

Wkrótce po tym, jak skończyłam jeść, wrócił mędrzec z kilkoma kolejnymi Cisowymi. Były tam dwie domniemane kobiety, z których jedna niosła wypełnioną ziemią miskę i zapaloną świecę, a druga zwój tego dziwnego, pajęczynowego sznurka, i troje z wieńcami liści, których pamiętałam z narady - w tym dwóch podejrzewanych przeze mnie o bycie mężczyznami.

Te z miską oraz sznurkiem i mędrzec przybliżyli się, a reszta cofnęła. Przymknięto drzwi, brakowało tylko szybkich uderzeń w bębenek, by stworzyć nastrój, ale moje bijące prędko serce bez trudu je zastępowało.

Mędrzec usiadł naprzeciwko mnie, a pomiędzy nami postawiono miskę, w którą wetknięto świecę, owiniętą sznurkiem. W jej świetle twarz Cisowego zdawała się jeszcze bardziej pobrużdżona, a oczy wydawały się nie mieć dna pod czarną taflą z przebłyskami zieleni. Aż dreszcz przebiegł mi po plecach, drobne zimne dotknięcia od karku, wzdłuż kręgosłupa.

- Ja powiedzieć cisowe przyrzeczenia na cisowa mowa, a potem ty swoje, na wasz język.

Skrzywiłam się. Dopiero teraz do mnie dotarło, że nie będę mieć pojęcia, czy strona przeciwna naprawdę przyrzeknie to, co obiecała. Znów spojrzałam w ciemne oczy mędrca, przebiegłam wzrokiem po dziwnych, nieludzko ułożonych rysach, w tym momencie w niepojęty sposób pięknych. Chciałam wiedzieć, jak ja teraz wyglądam.

Przypadkiem lekko przesunęłam dłoń, tak, że dotknęłam przypominającego miejsce, gdzie rozchodzą się gałęzie, nadgarstka mędrca.

Stało się to w jednej sekundzie. Nagle nie widziałam już brązowego oblicza Cisowego, tylko bladą twarz młodej dziewczyny, z smugą od ziemi na poliku i szarymi oczami, które przez ułamek sekundy jeszcze patrzyły uważnie, po czym przymknęły się sennie. Moją własną twarz! Ciało nagle stało się dłuższe, twardsze i zupełnie inne. Nie odczuwałam pulsu i oddechu, a na głowie coś mnie świerzbiło.

Myśli, które wyczułam (ciężko to nazwać usłyszeniem), wręcz mnie oszołomiły. Były jednocześnie mgliste i ostre jak brzytwa, najpierw ich osią było skupienie się na rytuale i próby przejścia na sposób formułowania przemyśleń, bliższy temu naturalnemu dla mnie. Wyczułam tam planowanowaną treść umowy, ledwo zrozumiałą w tym innym systemie myślenia, ale powiązaną z wersją, którą znałam, w sposób wskazujący na prawdę. Potem pojawił się strach, gdy patrzyłam, jak dziewczynie przechyla się w bok głowa. Jednocześnie mój strach i obcy, każdy trochę inny.

Minęło to szybko, przeżyłam ledwie przebłysk. I znów patrzyłam na brązową twarz, z której nie potrafiłam wiele odczytać, powstrzymując się w ostatniej chwili od upadku.

- Ja... Przepraszam. Możemy zaczynać – wymamrotałam.

Mędrzec oderwał sobie kilka igieł z czupryny. Wrzucił je do miski, jednocześnie perorując w języku cisowego rodu. W płomieniu pojawiły się zielone przebłyski – wzięłam głęboki oddech, gdy to zobaczyłam. Mędrzec spojrzał na mnie, mrużąc oczy – wyczułam, że oznacza to ponaglenie. Wyrwałam sobie jeden włos i odłożyłam go do miski. Na sekundę zamarłam, nie wiedząc, co powiedzieć. Z ognia wystrzeliło kilka niebieskich iskierek, a mędrzec jeszcze mocniej zmrużył oczy.

- Przyrzekam... – zaczęłam. Na sekundę się zacięłam, a potem słowa popłynęły gładko. – Z własnej woli i świadomie nie opuścić terenów kryjówki tych przedstawicieli cisowego rodu, wśród których teraz przebywam, do czasu, gdy zarząd Akademii nie zagwarantuje im bezpiecznego odejścia z Zakładki.

Pomysł z dodatkowymi warunkami jest dobry, pomyślałam. Ale jeśli Noktrini postanowią złamać umowę, mogę utknąć tu na zawsze...

Płomień zalśnił czystą zielenią. Ziemia w misce pokryła się trawą. Próbowałam sobie przypomnieć jakieś czary podobne do tych, ale nigdy o czymś takim nie czytałam ani nie słyszałam.

- Pakt trwać – obwieścił mędrzec, po czym dodał coś w języku Cisowych. – Możliwość zerwać go, jeśli obie strony zgasić płomień – dodał. Odetchnęłam z ulgą.

- To teraz mogę wyjść? – upomniałam się, jednocześnie przecierając policzek, który rzeczywiście był brudny. Co to było, ten moment, gdy zdawało mi się, że jestem w głowie mędrca? Prawda, czy tylko wytwór fantazji? A jeśli prawda, to czy to jakiś efekt przebywania w towarzystwie tej nieznanej rasy? Czy może ujawniła się jakaś moja zdolność?

- Tak – powiedział mędrzec. Jeden z Cisowych z wieńcami, ta chyba-kobieta, dotknęła obręczy na moich dłoniach, a one natychmiast uschły i znikły.

Za mało magiczni, tia... Jedynie ten zupełnie inny sposób formułowania myśli mógł wyjaśnić, dlaczego ten lud nie mówi w czaromowie.

Inny Cisowy odwiązał węzeł i zdjął mi z nogi pętlę, wyniesiono też miskę ze świecą, gwarancję trwania paktu. Wstałam, zatoczyłam się przy kilku pierwszych krokach, nieco już zdrętwiała, po czym pomaszerowałam w stronę drzwi. Natychmiast wyprzedziło mnie dwóch uzbrojonych cisowych, a dwóch kolejnych, odwróciwszy się na chwilę, dostrzegłam za moimi plecami. Poczułam się jednocześnie jak więzień i jakaś ważna księżniczka. Odgoniłam tę myśl i wyszłam za drzwi, za moją przednią strażą.

Miałam już pewne podejrzenia, nie zaskoczyło mnie więc, że wyszłam z okrągłej chaty, pokrytej słomianą strzechą. Była ona jedną z około dwudziestu chat różnej wielkości, zbudowanych wokół owalnego placu, byłam przy jednej z bardziej spiczastych części. Chaty były różne, niektóre wysokie nawet na trzy piętra, a jedna sięgała mi ledwie na wysokość szyi, choć miała sporą średnicę. Na terenie między nimi rosła równo wystrzyżona trawa, wśród której kwitły kwiaty podobne do powoju, ale z żółtobiałymi kielichami. Krążyli po niej i między domami Cisowi, wynurzając się z domów lub otaczającego je lasu lub znikając w nich. Było ich jednak dość mało, za to pełno było dziwnych nieco młodych cisów, z podwójnym pniem, nad którą była dość mała korona, z której wyrastały dwie dłuższe gałęzie, prawie niezarośnięte, jeśli nie liczyć samych końców, gdzie lekko się zaginały. Tylko igły i jagody, które, też nietypowe, znajdowały się tylko u dołu.

Nieoczekiwanie pojęłam - to są Cisowi, którzy odpoczywają, stojąc na rękach! W sumie, jeść nie muszą, z toalety korzystać nie muszą, tworzyć ubrań nie muszą - niewiele mają roboty. Mogą spokojnie wykorzystywać czas w ten sposób.

Podeszłam do jednego z drzewek, by się upewnić, po czym zaczęłam przyglądać się otoczeniu osady. Las wokół był gęsty, iglasto-liściasty las. Rosły obok siebie i splatały się ze sobą dęby, buki, świerki, sosny, brzozy, modrzewie, kilka lip w najbardziej słonecznych miejscach i wiele innych gatunków drzew, z których wielu nigdy wcześniej nie widziałam. Ich pnie i gałęzie pokrywało wręcz futro z porostów, w barwach od przygaszonej żółci do całkiem intensywnego turkusu. Po niektórych wspinały się też ta roślina podobna do powoju i kilka rodzajow bluszczu. Dostrzegłam między nimi kolejne chaty, z dwóch stron, najpewniej tam były kolejne takie małe osady.

Na razie nie rzucałam się do sprawdzania tego. Oparłam się o ścianę chaty, która posłużyła mi za chwilowe więzienie, głęboko oddychając. Powietrze było tu cudowne, zupełnie inne niż w chacie – lekko wilgotne, przesiąknięte zapachem świeżych i żywych roślin, nieco chłodne i bardzo czyste. Przyglądałam się też przedstawicielom cisowego rodu, próbując oswoić się z ich wyglądem i dostrzec coś ze zwyczajów. Ci na początku spoglądali na mnie co chwilę, zwłaszcza mniejsi, w których rozpoznałam dzieci, ale szybko przestali. Dziwnie szybko, przedstawicielom każdego innego gatunku zajęłoby to trochę czasu. A dzieci chyba każdego innego gatunku czaiłyby się, bojąc się i jednocześnie chcąc podejść bliżej, a nie tylko zerkały, przez chwilę patrzyły, po czym wracały do zabaw. Chyba, że ludzie nie byli dla nich aż taką atrakcją, w końcu była tu wcześniej Tenebris... Ale i tak byłam osobą, którą zamierzali przehandlować za wolność dla nich wszystkich. To chyba powinno podnieść zaciekawienie...

Mnie jego brak bynajmniej nie przeszkadzał, choć wyszło na to, że to Cisowi bardziej interesują mnie. Teoria o tym, że jaśniejszą korę i nieco inną budowę mają kobiety, pasowała mi coraz bardziej, bo to one częściej zaglądały do tego niskiego domu, który chyba był terenem dzieci – kręciły się wokół w sporym zagęszczeniu, do tego one jedynie nie musiały schylać się, by tam wejść. Dzieci byłam stuprocentowo pewna.

Wszyscy mieszkańcy osady różnili się jedynie szczegółami. Nie nosili strojów poza naturalnymi liśćmi, ani żadnych ozdób. Nie dostrzegłam nawet nikogo z szarfą lub wieńcem na głowie. Jedynie układ szyszkojagód na głowach wydawał mi się różnicą, bo rysy twarzy też były podobne do siebie - proste, dość płaskie, szerokie nosy, wąskie usta, spore oczy, czarne, z zielonymi błyskami.

Postanowiłam pozwiedzać. Wybrałam sobie jednego z Cisowych i poszłam za nim w las. On szedł z lekkością i gracją, ja zaś przedzierałam się przez gęste podszycie, starając się nie poczynić zbyt wielkich szkód. Gdy widziałam, jak gałęzie jakby się przed nim cofają, pojęłam, dlaczego oni nie potrzebują ścieżek. Jakoś jednak udało mi się go doganiać, i tak trafiłam do kolejnej osady, bardzo podobnej do tej mojej, choć z innym układem domów w elipsie i dwoma drzewa w jej środku. W ten sam sposób odkryłam trzy kolejne osady i spore jezioro. Przy nim wpadłam na pomysł skorzystania z wierzby płaczącej, która co prawda upadła, ale miała część korzeni i wciąż żywe liście, które osłaniały małą część brzegu. Zdjęłam buty i rajtuzy, po czym zaczęłam brodzić w płytkiej tam wodzie. Aż pisnęłam z zaskoczenia, kiedy okazało się, że nie jest lodowata, tylko chłodna, jak na początku lata. Mogłam się porządnie wykąpać! Moja straż, towarzysząca mi przez cały ten czas, wlazła oczywiście za mną, psując mi nastrój.

- Wy wychodzicie. Na chwilkę - wskazałam na nich, po czym skierowałam dłoń w stronę brzegu. Chciałam jeszcze pokazać palcami małą odległość, by podkreślić, że to nie na długo, ale wolałam nie zaciemniać przekazu. Rozważałam domaganie się, by obok była tylko ta jaśniejsza prawie-na-pewno-kobieta, ale po pierwsze prawie to spora różnica, a i tak chciałam spędzić chwilę bez jakichkolwiek spojrzeń pilnujących mnie Cisowych.

W reakcji na moje słowa dwóch splotło dłonie w wieżyczki, jeden coś powiedział w ich narzeczu, a jeden milczał. Powtórzyłam gest. Nawet nie rozpletli palców. Uprościłam komunikat jeszcze bardziej i zwyczajnie wypchnęłam jednego z nich za zasłonę długich liści wierzby. Nawet nie zdążył zaprotestować, nim trafił na brzeg, a ja wróciłam pod wierzbę, by wytłumaczyć reszcie, że mają do niego dołączyć.

Nie załapali moich znaków, a ich kolega wrócił. Sprawa była beznadziejna, ale spróbowałam jeszcze raz, tym razem z dwoma pozostałymi. Też wrócili, a ja już byłam bliska uznania, że lepiej będzie pokąpać się z widownią, ale nagle jeden zawahał się w pół kroku i coś powiedział. Po czym wskazał na oczy. Przez ułamek sekundy nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale potem pojęłam, czy pyta o to, czy nie chcę, by oni mnie widzieli. Pokiwałam głową, licząc, że znają ten prosty gest, po czym z pełnym radości niedowierzaniem patrzyłam, jak ten wraca poza osłonięty przez gałęzie drzewa teren, a razem z nim reszta. Aż się zaśmiałam. Resztę ubrania zawiesiłam na paru dogodnych gałęziach, po czym zanurzyłam się w wodzie. Przy bezruchu stawała się jednak lodowata, więc zrobiłam kilka pływackich ruchów. Wtedy było całkiem miło, więc nawet wypłynęłam na chwilę poza osłonę z wierzby. Wokoło fruwały ważki, kiedy wychodziłam już z wody, jedna z nich przysiadła mi na ubraniu. Wykorzystałam magię, by wysuszyć się i ubrałam się, ostrożnie odganiając owady.

Kiedy wyszłam i włożyłam jeszcze rajtuzy oraz buty, Cisowi nie dali mi już chodzić swobodnie. Zaczęli nakierowywać mnie w stronę, w której wedle mojego nieco już niepewnego zmysłu orientacji, znajdowała się pierwsza osada. Nie protestowałam, licząc na posiłek, a może i nawet rozmowę z mędrcem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro