Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog


Karta księgi była gruba, lekko szorstka, w żółtawym odcieniu przypominającym słoneczne promienie wpadające przez okna do biblioteki. Pachniała kurzem i starością, a tekst zdobiły zawijasy i stylizowane roślinne wzory na górze i dole strony. Przez dobrą chwilę się nią zachwycałam, nim zaczęłam czytać.

Azaliż kto napotka wiwernyę podstępną, winien rozpoznania dokonać dzięki dwojgu łapom, o tę samą liczbę mniej ich jest, niźli u smoka. Wielu wierzyło i wierzy, iż wiwernya słabsza jest niżeli smok, lecz choć smoki większe i silniejsze są, wiwerny są w posiadaniu zębów z trucizną straszliwą, co każdy ruch człeka uniemożliwi, acz świadomość i lęk mu pozostawi. Wiwerny także szybkie są niczym wicher lub uczucie, gdy w serce godzi, jeśliby poczują się zagrożonymi. Niedocenianie ich krwiście się skończyć może.

Wzdrygnęłam się, wyobrażając sobie, co może oznaczać to "krwiście". Oderwałam się na chwilę od lektury i rozejrzałam się po okolicy. Byłam na balkonie wieży bibliotecznej, stanowiącym część czytelni. Miałam doskonały widok na część zamku Setrionne, masywu w kolorze brudnego piasku, któremu lekkości dodawały okna, wieże, wieżyczki i wykusze. Dalej były trawniki i ogrody, a także Granatowe Jezioro - jestem pewna, że nie zgadniecie, skąd ta nazwa. Plamę barwy nocnego nieba otaczały gęste sitowia, poza małą plażyczką, na której kilka drobnych postaci rozmawiało lub ćwiczyło zaklęcia. Dalej horyzont zakrywał gęsty las iglasty, a przed nim rosły cierniste krzewy. Gdzieś za nimi był wysoki mur, metalowa brama stała z drugiej strony, gdzieś za moimi plecami i trochę niżej. Całość zasnuwała lekka mgiełka, jak zwykle. Jak zwykle niebo było też pokryte gęstym, szarym całunem z chmur. W niektórych miejscach było nocne, w większości dzienne - jak w większości mniejszych i średnich Zakładek, pora dnia nie była tu ściśle ustalona. Na szczęście zegary nie szwankowały.

Choć może powinnam zacząć od samego początku.

Trzy lata wcześniej

Miałam wtedy dziesięć lat. I sekret, który tłamsiłam w sobie.

Potrafiłam kontrolować ogień.

Wyszłam właśnie z domu, kierując się do kępy drzew owocowych w naszym ogrodzie. Niskie drzewa o gęstych baldachimach tworzyły idealną kryjówkę dla drobnej dziewczynki, a kiedy przyniosłam sobie tam koc, było naprawdę wygodnie. Zielonkawe światło przenikało przez liście, pokrywając półmrok panujący w mojej małej chatce jaśniejszymi plamkami.

Wsunęłam się przez szparę między gałęziami dwóch jabłonek, rozłożyłam koc i rozsiadłam się. Podniosłam jedną z gałązek leżących na ziemi i skupiłam się.

Niewielki płomyk zaczął igrać na końcu zaimprowizowanej zapałki, rozsiewając wokoło nieco pomarańczowej łuny.

Tak, wiem, to było dość dziecinne i głupie - bawić się ogniem pośród drewna.

Zmrużyłam oczy, starając się unieść płomyk z gałązki, tak żeby latał. Próbowałam to zrobić od dawna, bo gałązki szybko się paliły - tylko dzięki odporności na ogień miałam jeszcze dłonie. Ale tym razem udało się - co prawda płomyk szybko zamienił się w drobną iskiereczkę, ale przez chwilę unosił się w powietrzu, paląc się sam z siebie.

Wyszłam na chwilę z mojej kryjówki, dumna niczym paw, choć potencjalny obserwator nie miałby szans tego dostrzec. Przez ostatnie miesiące stałam się naprawdę dobrą aktorką. Szłam w stronę domu, kiedy znikąd, dosłownie znikąd, pojawili się przede mną trzej ciemno ubrani mężczyźni. Cofnęłam się o krok, zupełnie zaskoczona, a wtedy ktoś złapał mnie za ramiona. Wierzgnęłam, zaczęłam coś wrzeszczeć i szarpać się, ale niewiele to dało. Otoczona silnymi ramionami, zostałam pociągnięta w tył i... Aż sapnęłam z zaskoczenia. Niewielka polanka wyglądała jak widziana przez drżące, gorące powietrze nad paleniskiem. Na niebie przenikały się gwiazdy, barwne chmury jak podczas zachodu słońca i śliczny błękit, a wokół polanki było widać dziwnie porozciągany fragment ogrodu, jak w kiepskim photoshopie.

Postawiono mnie na nogach, ale tak szorstko, że wylądowałam na kolanach. Przede mną było dwóch mężczyzn, ale odwróconych do mnie plecami.

- Puszczajcie mnie! Kim... Co... - zamilkłam na sekundę, próbując wymyślić jakieś zakończenie pytań. Zaczęłam płakać.

- Siedź cicho - warknął jakiś głos nad moim uchem. Jeden z mężczyzn odwrócił się. Był wysoki i ciemnowłosy, a w dłoni trzymał nóż o ostrzu z jakiegoś dziwnego, połyskującego błękitnie metalu. Przykucnął przede mną, zamarłą ze strachu, po czym przyłożył mi do polika ostrze.

- Masz ochotę, bym wbił ci ten nożyk w szyję, tak głęboko, jak tylko mogę? - spytał, przesuwając sztylet po moim gardle.

- N-nie - wykrztusiłam, gdy trochę go odsunął.

- Więc lepiej nie przeszkadzaj nam i nie protestuj - polecił, wstając. Po chwili przesunął ostrzem w powietrzu, tam, gdzie był porozciągany obraz ogrodu. Rozciął go jak materię. Pojawił się dziwaczny tunel, posklecany z widoków z mojej okolicy, a także dalszych, innych, oraz tak niezwykłych, jak z filmów fantasy. Przedreptałam popychana przez ten dziw, aż krajobraz stał się jednolity.

Brukowana, nierówna droga prowadziła do wielkiej, metalowej bramy w porośniętym kolczastymi roślinami murze. Bramy? Powinnam ją raczej nazwać wrotami, tak była starannie wykonana i imponująca, a z roślinnych motywów zaczęłam po chwili wyłuszczać różne sceny - skrzydlatych ludzi, smoki, sfinksa...Wszystko widziałam w świetle pochodni, trwała noc - choć na niebie było kilka jaśniejszych plam, a nieco nad lasem mieszały się ze sobą barwy wschodu słońca.

Ciemnowłosy ścisnął mocno sztylet, który przemienił się w ozdobny klucz z główką przypominającą sowę. Otworzył niewielką furtkę, zgrabnie ukrytą w bramie. Wziął jedną z pochodni.

Wydałam z siebie dźwięk, który był czymś pomiędzy jękiem, westchnieniem i kolejnym sapnięciem.

Przede mną stał zamek. Wcale nie taki wielki, daleko mu było do Hogwartu czy Malborka. W oświetlonych blaskiem księżyca murach było jednak coś takiego, co wzbudzało respekt. Złociste plamki okien przybierały kształty prostokątów i ostro zakończonych łuków, a niektóre wieże tak ginęły w mroku, że widać było jedynie brak gwiazd w miejscach, gdzie wyrastały ze skomplikowanej bryły.

Poprowadzili mnie do jakichś mniejszych drzwi, kilkoma korytarzami, których ściany pokryte były arrasami, aż do jakiegoś niewielkiego pokoju, a raczej komnaty. Między surowymi, kamiennymi ścianami, znajdowało się kilka foteli, kominek, stolik i haftowane srebrem zasłony na oknach, które nieco ocieplały przestrzeń.

Usadzili mnie na jednym z foteli. Dygotałam lekko, piekące łzy nadal spływały mi po policzkach. Zwinęłam się w kłębek, wbijając wzrok w ogień w kominku.

- Dobra, mała. Ustalmy kilka spraw - Ciemnowłosy usiadł naprzeciwko mnie. Obok niego zajęła miejsce na sofie kobieta - wysoka jasna blondynka o prawie czarnych oczach, ubrana w nieco staroświecki strój, jak te z szafy mojej babci, z czasów, gdy była jeszcze młoda.

- Jestem Erinne Semrei. Znajdujesz się w Akademii Setrionne. Jest to szkoła, którą założono dla osób obdarzonych mocą któregoś z żywiołu. U ciebie jest to ogień, prawda? - odezwała się kobieta, wyjątkowo jasnym, dźwięcznym głosem.

- Tak. Ale to porwanie - powiedziałam cichutko, podciągając nogi bliżej ciała.

- Faktycznie. Niestety, nie możemy nikogo ze zwykłych ludzi informować o istnieniu magii żywiołów, dzikiej magii, okiełznanej magii, siedmiu pozostałych rzeczywistości i Zakładek. A to oznacza, że musimy was tu sprowadzać dość... Nietypowymi sposobami. Ale mam nadzieję, że nie byliście zbyt brutalni?- zwróciła się do porywaczy.

Miałam mętlik w głowie. Siedem rzeczywistości? Magia? Zakładki? O czym oni mówią?

- No... Z naciskiem na "zbyt" - uśmiechnął się krzywo ciemnowłosy, odpowiadając kobiecie.

Ona westchnęła, przysunęła się do mnie i pogłaskała mnie lekko po włosach.

- Uspokój się. A wy możecie już iść.

Zostałyśmy same.

- Co potrafisz, jeśli chodzi o ogień? - spytała.

- Niewiele - mruknęłam.

Przyjrzała mi się uważnie.

- Faktycznie. No, ale może będzie z ciebie całkiem znośna czarodziejka.

- A o co chodzi z tymi rzeczywistościami, magiami i zakładkami? - spytałam.

- To dosyć złożone, ale zaraz wytłumaczę ci podstawy - wzięła ze stołu kilka kartek.

- Wyobraź sobie, że jedna kartka to cały wszechświat, trójwymiarowy. Istnieje jeszcze czwarty wymiar, niedoświadczalny dla zwykłego człowieka. I dzięki temu wymiarowi istnieje osiem rzeczywistości, w tym twoja. Są naprawdę różnorodne. Jest twój, zwany Egreą, jest Drienna, kraina smoków i podniebnych miast, jest Kolla, gdzie istnieje kilka planet w całości pokrytych wodą, z wszelkiej maści życiem w nim i kilkoma pływającymi miastami, po jednej-dwie na planetę. Jest Andria, dżungla, gdzie ludzie żyją w prawdziwej symbiozie z roślinnością, jest Deissa, prawie całkiem pokryta kamienistą, z rzadka piaszczystą pustynią, miejsce, gdzie ludzie żyją w domach w jaskiniach, a rośliny są naprawdę wytrzymałe, jest Nokra, cała pokryta metalem i plastikiem, nowoczesne miasto rozciągające się na kilka połączonych planet. Jest Allea, górzysta kraina, gdzie ludzie żyją w domach utrzymujących się dzięki balonom, na których uprawiają rośliny, a także Amma, poprzecinana rzekami, ale bez słonej wody. Każda kraina ma swój żywioł przewodni. Nokra i Allea - powietrze, Amma i Kolla - wodę, Deissa i Drienna - ogień, a Egrea i Andria - ziemię. Nokra jest najnowocześniejsza, Andria też, na swój, chyba lepszy sposób, Egrea i Deissa są na podobnym poziomie, nieco przed epoką komputerów jest Kolla, a Allea, Drienna i Amma są na poziomie późniejszego średniowiecza. We wszystkich myślącym gatunkiem są jedynie ludzie, nie licząc magicznych istot, i we wszystkich trzy podstawowe rodzaje magii są nieznane, choć niektóre światy znają jej przebłyski. Wkrótce zaczniesz to ogarniać, uwierz mi - dodała na widok mojej skołowanej miny.

- Ale ja kontroluję ogień, nie ziemię - zauważyłam.

- To nie jest ścisły podział, wszystko się przecina. A te wszechświaty właściwie nie wyglądają tak - pomachała plikiem kartek - tylko tak - zgniotła kartki w kulkę i podała mi ją.

- Widzisz, między kartkami są puste przestrzenie, czasem większe, czasem mniejsze. Są to Zakładki, przestrzenie pomiędzy światami, choć te większe nabierają charakteru małego, samodzielnego świata. Tak jest z Akademią Setrionne, mieści się ona między Drienną i Ammą, a ociera się o Alleę i Egreę. Są mniejsze Zakładki i większe. Małe są niestałe, pojawiają się i znikają, a można je stworzyć, dostać się do nich, zniszczyć je i połączyć za pomocą specjalnych sztyletów. Im Zakładka większa, tym jest stabilniejsza, a jej ściany mocniejsze. Trudniej jest się do niej dostać, trudniej też ją dopuścić. Istnieją w takich pewne bramy, niepewne szczeliny, w największych są też punkty mocy, miejsca, z których za pomocą połączonej magii czterech żywiołów można dostać się w każde miejsce w czterech wymiarach. Akademia Setrionne to Zakładka średniej wielkości.

- A... Są tu osoby z tych wszystkich wszechświatów i różnych krajów... - zaczęłam i uświadomiłam sobie, że wcale nie mówię w swoim języku.

- Czaromowa. Uniwersalny język magicznych istot i ludzi obdarzonych mocą.

- Aha. Ale... Będę mogła wrócić do domu na wakacje lub ferie? - wymsknęło mi się. Już chciałam wrócić do mamy i taty.

- Niestety, żadne z was nie może opuszczać terenu Akademii. Nie możemy sobie pozwolić na takie ryzyko - pochyliła się i spojrzała mi w oczy. - Znajduje się tu kilka szczelin, jedna brama, a nawet punkt mocy, ale wszystkie są doskonale strzeżone. A każdy, kto próbował stąd uciec, kiepsko skończył.

Zagryzłam wargę i pokiwałam głową. Zaczynało do mnie docierać, że to miejsce jest także więzieniem.

***

Może więzienie, ale komfortowe - tak oceniłam, gdy już nieco oswajając się sytuacją rozglądałam się po moim pokoju. Miałam dzielić go z trzema innymi dziewczynami i naprawdę ciekawiło mnie, jakie się okażą. Cały czas miałam nieco rozpaczliwą nadzieję, że to jakiś złożony żart, pomyłka, sama nie wiedziałam.

Spojrzałam w wiszące na ścianie lustro i nieco wygładziłam ubrania, odgarnęłam też włosy z twarzy.

Widziałam niewysoką, drobną dziewczynkę o ciemnoblond włosach, lekko falowanych, i szarych, pozbawionych barwy oczach. Dość rzadkie, ale długie rzęsy, okrągłe oczy, lekko zadarty nos.

Usiadłam na łóżku, które mi przydzielono. Wszystko było takie odrealnione...

Szafka obok była pusta. Na innych też nie było zbyt wiele osobistych drobiazgów - na jednej był stos naprawdę dobrych rysunków, na innej zbiorek kamieni, na jeszcze jednej - bukiet ususzonych kwiatów. Poza tym stosiki książek, rulony pergaminu lub czerpanego papieru, trudno mi było ocenić, pióra do pisania, w mniejszym lub większym bałaganie. Chyba w tym odciętym od świata miejscu trudno było mówić o jakichś pamiątkach lub wyprawach na zakupy. A raczej od światów...

Potarłam dłonią skroń. Tego wszystkiego było za dużo...

Nagle usłyszałam kroki, dziewczęce głosy i śmiechy. Trzy dziewczyny weszły do pokoju - na oko czternastoletnia, ciemnowłosa i smagła; drobna, niebieskooka i nieco młodsza, o popielatych włosach; a także brązowowłosa dziewczynka w moim wieku, z jakąś nerwowością w ruchach.

- Cześć - wymamrotałam.

- Witaj - uśmiechnęła się najstarsza - jestem Keri, z Deissy. To ta wielka pustynia - usiadła obok mnie i lekko mnie objęła. - Nie martw się, nie jest tu tak źle.

- Elise. Z... Egrai? - spróbowałam sobie przypomnieć.

- Egrei - poprawiła mnie niebieskooka. - Elise... Pięknie, ja jestem Ilese. Z Ammy. Zakład, że zaraz wszyscy zaczną nas mylić.

- Amma... To była ta kraina poprzecinana rzekami? - spytałam.

- Szybko się uczysz - stwierdziła, opierając się o ścianę.

- Noelle - wtrąciła się brunetka. - Z Allei.

Starałam się wszystko spamiętać, ale mój umysł zaczynał odmawiać posłuszeństwa.

Usiadłyśmy na kanapach przy niewielkim piecyku. Rozmawiałyśmy dość długo. Dowiedziałam się, że rytm doby czasem tu szwankuje, więc niekiedy w nocy jest ciemno, a w dzień jasno, dlatego nie zastałam ich w łóżkach.

Rozmawiałyśmy też o naszej przeszłości. Każda z nas uważała swoją za najzwyczajniejszą - i każda uważała, że reszta ma za sobą niezwykłe przeżycia.

Keri była najstarszą z pięciorga rodzeństwa w biedniejszej rodzinie, więc szybko oswoiła się z rolą liderki. W Deissie zaczęła zarabiać pierwsze pieniądze, gdy miała siedem lat, a później czepiała się wszelkich zawodów - choć zaznaczyła, że jej najniższym upadkiem było pomaganie przy wynoszeniu z podziemi ekskrementów. Moc żywiołu ziemi trochę jej pomagała, ale tylko trochę. Właściwie byłaby wdzięczna Akademii Setrionne, gdyby nie fakt, że martwiła się o młodsze rodzeństwo i marzyła o spotkaniu z nim.

Ilese należała do klanu wojowników i uczyła się na członkinię jednej z bardziej elitarnych ich grup. Przydawał jej się przy tym dar powietrza. Dumna i śmiała, chyba najgorzej z tej małej grupy znosiła uwięzienie w Setrionne. Widać było też jednak, że w przeciwieństwie do Keri nie nawykła do radzenia sobie samodzielnie.

Noelle trafiła do Akademii dwa tygodnie przede mną. Jak stwierdziła, nadal się nie może do wszystkiego przyzwyczaić, od innego ciśnienia i nierozrzedzonego powietrza, do braku bujania w pomieszczeniach. Władała wodą i wyglądała na równie wystraszoną i oszołomioną jak ja.

Jak się okazało, je zadziwiało moje życie - a zwłaszcza Noelle i Ilese, które przez większość życia nie miały kontaktu z elektrycznością.

Był już wieczór, choć na niebie dominował wschód słońca - było też sporo nocnego, gwieździstego nieba i kilka plam błękitu. Dziewczyny zaproponowały, że mogą pójść po coś do kuchni, jeśli jestem głodna. Odmówiłam, czując, że w tym stanie niczego nie przełknę. Już zaczynałam zasypiać, gdy poczułam szarpnięcie za ramię. Prawie podskoczyłam.

- Ćśś. To tylko ja - usłyszałam szept Keri. - Możesz ze mną na chwilę pójść?

Wysunęłam się z łóżka. Wyszłyśmy na korytarz, a dalej na niewielki balkon. Pod nim był fragment bardzo słabo pochylonego dachu. Keri przeszła zgrabnie przez barierkę i zeskoczyła na dachówki. Zawahałam się, ale po chwili ostrożnie i ze znacznie mniejszą gracją dołączyłam do niej.

- O co chodzi? - spytałam, lekko poirytowana. Nie mogłyśmy porozmawiać na tym balkonie? Spojrzałam w dół i przełknęłam głośno ślinę.

- Wybacz. Chciałam porozmawiać z tobą w cztery oczy... I bez żadnych podsłuchów.

Zmarszczyłam czoło, przysuwając się do niej. Podsłuchy? Zupełnie mi nie pasowały do tego na wpół średniowiecznego zamczyska.

- Nabrałaś się? Prawie każdy tak ma na początku. Trzeba przyznać, że to sprytne - umieścić nas w tak zacofanym miejscu i wykorzystywać przewagę, jaką daje technologia.

- Skąd wiesz? - spytałam.

- Poczta pantoflowa działa tu wyśmienicie. Choć powinna się raczej nazywać dachową.

Przez chwilę obie milczałyśmy. Zagruchała sowa, a ja dostrzegłam na jednej z wież dwie plamki, przypominające dziurawe złote monety. Keri usiadła po turecku.

- Bądź ostrożna - odezwała się w końcu. - I nie ufaj ludzkim słowom. Wszyscy... Podobno po ukończeniu tej szkoły wszyscy wracają do domów. Niekiedy pojawiają się tu absolwenci, jako dowody, ale zawsze są to ci najbardziej ulegli lub najbardziej podziwiający Klan Setrionne...

- Klan Setrionne?

- Wszystkich zarządzających tym miejscem. I jeszcze są plotki o tym, co się potem z nami dzieje, milsze i gorsze. Mimo wszystko chciałam cię jeszcze ostrzec przed czymś innym.

- Czym?

- Nie walcz, a przynajmniej nie jawnie. Osoby, które tego próbowały, a czasem nawet te, które tylko obnosiły się z niechęcią do Klanu, po prostu znikały. I raczej trudno mi sobie wyobrazić, by nagle okazywały się wystarczająco biegłe w czarach, by móc wcześniej wrócić do domu. A Ilese chyba zamierza do nich dołączyć - głos Keri, wcześniej nienaturalnie spokojny, zaczął drżeć. Złapałam jej dłoń. Objęła mnie mocno.

Trwało to kilka minut, po czym Keri się podniosła.

- Nie wystraszyłam cię zbytnio? Te całe przypuszczenia brzmią okropnie, ale w praktyce jest tu całkiem nieźle - pogłaskała mnie po włosach i pomogła dostać się na balkon.

***

Przez te trzy lata sporo się zmieniło. Okazało się, że Keri miała niestety rację co do Isele - rok po tym, jak trafiłam do Akademii, oficjalnie bez żadnych pożegnań wróciła do domu z powodu "nadzwyczajnej sytuacji". Zaprzyjaźniłam się z Noelle, a także z Deirem, chłopakiem z Andrii i z darem ziemi. Lekcje były fascynujące, ale musiałam walczyć o moje przeciętne wyniki z tendencją do niskich, przynajmniej na zajęciach praktycznych - teoria szła mi bardzo dobrze. Niestety, we właściwym czarowaniu nadal szczytem moich umiejętności było wyczarowanie niewielkiego płomyka w powietrzu i kontrolowanie ogniska (ale nie sporego). A przemiana w zwierzę, specjalna zdolność czarodziei ognia, ograniczała się u mnie jedynie do najbliższej dla mojej osobowości formy, jaką okazała się łasica. Moi koledzy z grupy uwielbiali na ten temat żartować. Cóż, to wszystko i tak jest wspaniałe, ale za cienie życia w Setrionne, za te przepłakane noce, tęsknotę i koszmarne przypuszczenia, miałam chyba prawo oczekiwać czegoś więcej.

Podejrzewam, że moimi wyjaśnieniami namieszałam tylko jeszcze bardziej. Ale reszta historii czeka.

***

Jeszcze przez jakiś czas czytałam, przebijając się przez ciężki, pełen ozdobników i archaizmów tekst. Całość była na tyle ciekawa i wciągająca, że spędziłam kolejną z wielu godzin na tym balkonie. Później wrzuciłam księgę do torby, przeszłam między półkami pełnymi książek, kilkoma korytarzami, krętymi schodami, aż doszłam do jednego z bocznych wyjść z zamku. Doszłam ścieżką do sporej szachownicy, której kontury ułożone były z wąskich kamiennych płytek, a pola były pokryte trawą. Wokół rosły dzikie róże. Zastałam tam, tak jak się spodziewałam, Noelle z Deirem, pomagającym jej w ćwiczeniach wykrywania - specjalnej sztuki czarodziei wody, polegającym na wyczuwaniu obecności organizmów żywych. Chłopak sprawiał, że na jakimś polu wyrastała na chwilę niewielka krzewinka, a dziewczyna mimo opaski na oczach podawała nazwę pola.

- C7... D2... A9...

Deir uśmiechnął się do mnie, po czym następną krzewinkę wyczarował obok szachownicy.

- Yyyy... Co tak zwlekasz z tą roślinką?

- Już wyrosła.

Noelle zmarszczyła czoło. Trwało to dobrą chwilę, po czym znienacka błękitny promień pomknął w stronę Deira, który szybko wyczarował tarczę z gęstego krzewu.

- To było nieuczciwe! - obruszyła się, zrywając z głowy opaskę. W stronę chłopaka pomknął kolejny czar i tym razem skończył cały ochlapany wodą.

- To było tylko takie utrudnienie, wyśmienicie sobie poradziłaś - burknął obrażony.

- Długo jeszcze będziecie się zachowywać jak pięciolatki z jednym wiaderkiem w piaskownicy? - spytałam. Właściwie, to chętnie dołączyłabym pod jakimś pretekstem do sprzeczki, ale moje promienie energii przypominały raczej wiązki lasera do zabawy z kotem niż broń. O tarczach nawet nie mówmy.

- Ja się poddaję. Mogłabyś mnie wysuszyć? - podniósł dłonie do góry Deir, a Noelle zdobyła się nawet na przepraszający uśmiech.

To akurat mogłam zrobić. Ogrzanie powietrza było całkiem proste.

- Dzięki. Jak zajęcia? - spytał, rozsądnie pomijając "wyrównawcze".

- Tragedia. Przechodzimy do sterowania dwoma kulami ognia naraz, a ja nadal ledwo utrzymuję przez kilka sekund jedną. Mam wrażenie, że jestem tu jeszcze dlatego, bo moja niezdarność jest aż niezwykła.

Ścisnęłam dłonie w pięści. Właśnie to był problem - niektórzy z najgorszych uczniów też "przedwcześnie wracali do domów". Pozbywano się w ten sposób zbędnych ludzi? Mobilizowano nas do cięższej pracy? Cokolwiek to było, groziło i mnie.

Noelle uściskała mnie lekko od tyłu.

- Nie martw się.

- Właśnie. Co będzie, co będzie, jeśli się ciebie pozbędą, to te humory nie pomogą - dodał Deir. Czasami odgrywał taką denerwującą rolę cynika, ale doskonale wiedziałam, że to tylko kiepska, pełna dziur maska. Ale może mu pomagała? Równie dobrze wiedziałam, że chłopak przed trafieniem do Setrionne nie miał łatwego życia. Jego tata zmarł, a mama się przez to załamała. W praktyce opiekowali się sobą nawzajem z starszą siostrą i nadal za nią tęsknił. Imię Valentine pojawiało się na jego ustach rzadko, ale to spojrzenie, gdy o niej mówił... Ja i moja rodzina byliśmy ze sobą o wiele mniej związani.

Noelle w moim imieniu znów zaatakowała chłopaka. Westchnęłam cicho, czując, że muszę od nich na minutę odpocząć. Ostrożnie weszłam w alejkę między krzewami róż. Kawałek dalej były wysokie, martwe od dawna drzewa, porośnięte kwieciem. Panował tu półmrok, pogłębiany przez sporą plamę nocnego nieba nad tym fragmentem ogrodów. Wzięłam głęboki oddech, rozkoszując się zapachem roślin, jeziora i zmierzchu. Możecie mi mówić, że zmierzch nie ma zapachu, ale dla mnie wtedy miał.

Pogłaskałam jedwabiste, miękkie płatki. Róże... Pasowały mi do Akademii. Piękne, ale mają w sobie coś smutnego. I kolce.

Nagle dostrzegłam kulę światła, jakby ognia nad sobą. Pomyślałam, że może to znowu harce tutejszego nieba lub jakiś dowcip mojego kolegi z grupy, ale światło powiększało się coraz bardziej. Dostrzegłam nad nim zarysy sowy i iskierki jej oczu. Świetlista kula upadła mi u stóp, a sowa odleciała bezgłośnie.

***

Ostrożnie przysunęłam dłoń do kuli. Sowa usiadła na gałęzi niedaleko i wbijała we mnie wzrok. Powolutku, dotknęłam kulę - okazała się ciepła, może gorąca, ale przyjemnie. I gładka, jakby ze szkła, pod którym igrają płomienie. Podniosłam ją i obróciłam w dłoniach. Co to może znaczyć? Przeczytałam setki książek, uczestniczyłam w lekcjach dotyczących magii ognia, ale o czymś takim nigdy nie słyszałam.

Nadal miałam na ramieniu torbę. Zrobiłam w niej trochę miejsca, włożyłam do niej kulę i spojrzałam na sowę.

- Jakieś wyjaśnienia? Wskazówki? - spytałam. Odfrunęła, z jednym ledwie słyszalnym trzepotem, gdy podniosła się z gałęzi.

Odeszłam, w stronę zamku. Akademii Setrionne, którą jednocześnie kochałam i nienawidziłam. Kochałam, za niektórych ludzi, magię i tajemnice, które się w niej kryły. Nienawidziłam, przez niektórych ludzi, magię, tajemnice i brak wyboru.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro