Rozdział 2
Zajęcia z Olivią i resztą dzieciaków przedłużyły się bardziej niż zazwyczaj. Prowadziłam je zaledwie dwa razy i dwa razy nie udało mi się wyrobić w czasie. Jednak nie ma się co dziwić, pragnęły wiedzieć jak najwięcej, a ja drugie tyle chciałam przekazać. Mimo że moja wiedza sięgała dna.
— Jutro też przyjdziesz? — spytała przyjaciółka Olivii.
— To nie moja rola — odpowiedziałam. — Zastępuję jedynie koleżankę.
Dziewczynka zmarkotniała, ale nie miałam zamiaru się jej tłumaczyć. Każde z nas znało zasady panujące w sierocińcu. To dyrekcja miała coś do powiedzenia. Niestety nie była przychylna jakimkolwiek zmianom. Jeśli powierzyła Eveline stanowisko „nauczyciela", to musiała być przekonana, że właśnie ona się do tego nadaje. I pomimo że zarządców nigdy nie widać i nie słychać, każdy wiedział, że sprzeciwienie się im rodziło określone konsekwencje.
— Powinniśmy iść na obiad — dodałam, chcąc zmienić temat.
Nie odpowiedzieli. Zamiast tego wstali ze swoich miejsc i ruszyli w stronę stołówki, nie czekając na mnie. Uśmiechnęłam się lekko do siebie, mając w głowie nasze zajęcia.
Te dzieciaki były cudowne.
Z cichym westchnięciem zaczęłam się zbierać. Musiałam jeszcze po nich posprzątać, by w sali panował nienaganny porządek. Jeśli to w ogóle możliwe w pomieszczeniu, w którym narastała pleśń, ściany były poobijane, a podłoga dawno niemyta. Zebrałam kartki z podłogi, a resztkędługopisów schowałam do słoików.
Nagle usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Spięłam się nieznacznie, jednak odwracając się w kierunku wyjścia, nie dałam po sobie poznać, że wejście nieproszonego gościa zrobiło na mnie jakiekolwiek wrażenie. Spojrzałam na blondyna, który powolnym krokiem kierował się w moją stronę.
Wiedziałam, że tak to się skończy, lecz mimo wszystko łudziłam się, że mi odpuści, przynajmniej tego dnia.
— Pamiętasz, jak to my byliśmy na ich miejscu? — rozpoczął rozmowę spokojnym, niewzruszonym tonem.
Momentalnie przed oczyma stanęły mi wspomnienia sprzed kilku lat. Z czasu, kiedy byliśmy szczęśliwsi niż teraz, mieliśmy marzenia i snuliśmy plany dotyczące naszej przyszłości. Wtedy nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje po skończeniu osiemnastego roku życia.
Później przypomniałam sobie przerażenie, gdy starsze roczniki postanowiły przybliżyć nam, jaka jest prawda. A najgorsze było to, że powielaliśmy ich błędy, nadal zatrzymując w tajemnicy przed kilkulatkami prawdę na temat ich przyszłości.
— Byliśmy tacy naiwni...
— Byliśmy dziećmi, Caleb — przerwałam mu, gdy nasze spojrzenia się spotkały.
— Tak — odpowiedział, biorąc do ręki jedną z książek. Obejrzał ją dokładnie. — A teraz kim twoim zdaniem jesteśmy?
Wzięłam głębszy oddech, nie mając pewności, do czego ta rozmowa zmierzała. Prawda była taka, że po Calebie można było spodziewać się wszystkiego — od wypłakiwania się w ramię, przez żarty, aż po wyzwiska i przemoc. Najgorsze było to, że nawet w jego ciemnobrązowych oczach nie dało się wyczytać, co planuje. Nie można było wyczytać z nich niczego prócz obojętności bądź złości, którą było widać na co dzień. Był przerażająco niestabilny emocjonalnie.
Nie dziwiłam mu się — miał straszną przeszłość, a najgorsze było to, że pamiętał z niej wszystko. Każdy ból, krzyk, nienawiść do małego siedmioletniego chłopca. Każda blizna na jego ciele była dowodem, ile ten człowiek wycierpiał. I pomimo że nie znosiłam go całym swoim sercem, były takie dni, że było mi go szkoda. Choć obaj tkwiliśmy w takim samym bagnie, ja przynajmniej nie pamiętałam, co mnie spotkało, że się tu znalazłam. Do swoich rodziców i swojej przeszłości podchodziłam z obojętnością, która nie przeszkadzała mi w codziennych czynnościach — pomogła mi się pogodzić ze swoim losem. Caleb natomiast czuł i pamiętał wszystko.
— Do czego zmierzasz? — spytałam, nie chcąc odpowiadać na jego pytanie, bo odpowiedź nie spodobałaby się ani jemu, ani mnie.
— Do tego, że za cztery miesiące i trzy dni wyrzucą cię z sierocińca.
Zamarłam.
— A ty nie masz nic, żadnych umiejętności ani miejsca, by się schronić w taki dzień jak ten. — Wskazał na pogodę za oknem. — Nie masz znajomości ani poza budynkiem, ani na jego na terenie. Jesteś w tym świecie nikim, a przy tym pozostawiona samej sobie. Nawet dla siebie nic nie znaczysz. Zapomniałbym o pechu, który towarzyszy ci, odkąd pamiętam.
Zacisnęłam szczękę, starając się nie wybuchnąć. Mimo że Caleb mówił prawdę, bardzo nie chciałam tego słyszeć. Byłam świadoma, że w żaden sposób nie zadbałam o swoją przyszłość. Nie wiedziałam nawet, kto mieszka w okolicy. Ba! Nie wiedziałam nawet, czy ktokolwiek mieszka nieopodal sierocińca. Gdybym potrzebowała pomocy, do kogo miałabym się zwrócić? Przez większość czasu żyłam tylko w swojej bańce, mając nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Nie zadbałam o żaden aspekt swojego życia, a gdy do osiemnastu lat pozostały mi zaledwie cztery miesiące, jedyne, co robiłam, to użalałam się nad sobą. Nadal nie miałam zamiaru wziąć spraw w swoje ręce.
— Parę razy mi pomogłaś, a tak się składa, że potrzebuję pomocy kogoś tak niewidzialnego jak ty — dodał. — Kogoś, kto nie jest zauważalny przed zarząd, ale jest na tyle zdesperowany, by pomóc komuś takiemu jak ja.
— Nie jestem zdesperowana — wyjąkałam. — I z pewnością nie będę z tobą współpracować. Już nie.
Chłopak zaśmiał się głośno.
— Pomożemy sobie nawzajem, nie rozumiesz?
Pokręciłam głową, nie chcąc go dalej słuchać. Współpraca z tym człowiekiem to same problemy, a ja miałam ich aż nadto. Nie miałam zamiaru pakować się w kolejne.
Bez słowa ruszyłam w kierunku wyjścia, jednak on złapał mnie za łokieć, nie pozwalając iść dalej. Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy.
— Nie masz nic do stracenia, Noemi — wyszeptał. — Ta fucha jest już zarezerwowana dla Eveline, tak samo jak reszta poważniejszych prac. Twoje mycie kibli przejmie dzieciak, który w najbliższych dniach skończy czternaście lat. Wyrzucą cię, a tak się składa, że urodziny masz w deszczowe, chłodne dni. Grypa, zapalenie płuc i bum... Umierasz w męczarniach.
W moim gardle pojawiła się gula.
— Pomożesz mi jeden raz bądź kilka razy. Nic zobowiązującego, tak jak dwa lata temu. — Wzruszył ramionami. — Zarządcy ostatnimi czasy przegrzebują mój pokój, ponieważ domyślają się, że coś kombinuję. A tak się składa, że dostałem informację o tym, że w lombardzie oddalonym o pół godziny drogi stąd znajduje się dużo warta biżuteria. Nie tak droga, by nas ścigać, jednak kosztuje tyle, że warto zaryzykować. Dostaniesz swoją część, dzięki czemu będziesz mogła pierwsze miesiące przeżyć w hotelu. Będziesz miała czas na znalezienie pracy, może uda ci się kogoś poznać.
— Nie będę kraść — odpowiedziałam, jednak mój głos nie brzmiał przekonująco. Możliwe, że bardziej próbowałam przekonać samą siebie. — I przede wszystkim nie umiem tego robić.
— Tak? — Zaśmiał się gardłowo. — A kto w dzieciństwie podjadał ostatnie słodycze? I kradł najlepszy chleb ze stołówki? — parsknął. — Kto jeszcze dwa lata temu miał lepkie rączki na wiosennym straganie? Nie bądź taka skromna.
— To nie to samo...
— Będę czekać po kolacji, przed wejściem do sierocińca. Nie spóźnij się — przerwał mi.
Po tych słowach puścił mnie, nie dając szans na odpowiedź, na którą nawet nie byłam przygotowana.
Bo prawdą było to, że nie miałam nic do stracenia, a taka okazja mogła się już nie przytrafić.
W końcu miałam jedynie cztery miesiące i trzy dni.
***
W miejscu, o którym mówił Caleb, pojawiłam się od razu po zmroku. Z jednej strony po cichutku liczyłam, że chłopak się nie zjawi, a ja nie będę żałować, że nie skorzystałam z jedynej szansy na poprawę mojej sytuacji finansowej, a przy tym również życiowej. Z drugiej jednak pragnęłam, by wszystko się udało i bym bez wyrzutów sumienia mogła uratować się przed śmiercią.
Prawda była taka, że życie nigdy nas nie rozpieszczało. Szczególnie w momencie, gdy stawaliśmy się samodzielni, a sierociniec przestawał być naszym domem. Jeśli w ogóle można go tak nazwać. Nikt nigdy nie widział na własne oczy, co działo się z tymi, którzy musieli stanąć twarzą w twarz z dorosłością. Plotki były jednak wystarczająco dobijające. Podobno większość z nas już nie żyła — jeśli nie zabił ich głód albo chłód, odbierali sobie życie sami, ginęli w trakcie napadów bądź w jeszcze tragiczniejszych okolicznościach. Musieliśmy liczyć na siebie, a większość z nas posuwała się do okropnych czynów, wiedząc, że tylko tak można przeżyć. Byli też tacy, którzy mordowali, by sami nie zostać zamordowanymi.
Gdy pierwszy raz usłyszałam historię osiemnastolatków z naszego sierocińca, postanowiłam sobie, że nigdy nie będę jak oni. Będę lepsza od nich wszystkich razem wziętych. Zdałam sobie jednak sprawę, jak bardzo naiwna i próżna jestem. W końcu nie różniłam się niczym od reszty dzieciaków — powiedziałabym nawet, że byłam bardziej zdesperowana niż inni, co mogło jedynie oznaczać, że byłam w stanie zrobić wszystko, by tylko przeżyć. Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo może przesunąć granicę moralności, gdy jest w sytuacji podbramkowej. A to, co zrobiłam kilka miesięcy później, było jedynie tego dowodem.
— Przez chwilę myślałem, że naprawdę nie przyjdziesz — rzekł Caleb na powitanie.
— Również miałam nadzieję, że będę umiała wybić to sobie z głowy — odburknęłam.
Byłam na siebie zła, że nie potrafiłam znaleźć innego wyjścia oraz że nie byłam wystarczająco silna, by oprzeć się tak łatwemu zarobkowi. Byłam również zestresowana tym, że jakimś sposobem, wyjątkowo, się wyda, że wychodzimy z budynku nie tylko po to, by się przewietrzyć. Zarząd nigdy nie miał problemu z tym, że opuszczaliśmy teren sierocińca. Zapewne po cichu liczył, że coś nam się stanie i będzie jedna morda mniej do wykarmienia. Jednak mimo wszystko nie pochwaliłby takich wybryków. Oczywiście większość rzeczy miał w głębokim poważaniu, jednakże kradzież mogłaby być czymś zbyt dużym, by to zignorować. Zwłaszcza że była niezgodna z prawem i mogła sprowadzić problemy z góry.
— Poczekajmy jeszcze na Louisa i Maksa.
Zmarszczyłam czoło.
— Jeśli masz kogoś, kto bez problemu ci pomaga, dlaczego zaproponowałeś to mnie?
Przez chwilę nie odpowiadał. Zamiast tego patrzył przed siebie, jakby chciał przygotować jakąś sensowną odpowiedź.
To nie tak, że mu nie ufałam. Znałam go na tyle, by wiedzieć, że Caleb zawsze grał. Odkrywał jednak wszystkie karty, można było z niego czytać jak z otwartej księgi. Nigdy nie kłamał i pomimo swojego wybuchowego charakteru był w stosunku do nas uczciwy. Dlatego też liczyłam, że odpowie mi szczerze. Nie przeliczyłam się.
— Inspiracja przyszła podczas dzisiejszego śniadania — odezwał się w końcu. — Kilka dni wcześniej nawet o tobie nie pamiętałem, ale dzisiaj przypomniałaś mi, co potrafisz. Powiedzmy, że będziesz naszym kołem ratunkowym, gdyby właściciel nas przyłapał. I przechowasz naszyjniki w swoim pokoju, do momentu, aż sytuacja się uspokoi.
Spięłam się nieznacznie. Rozumiałam, co miał na myśli, i zapragnęłam wziąć nogi za pas. To, co wydarzyło się dwa lata temu, było czystym przypadkiem, a poza tym żadne z nas nie miało dostępu do odpowiedniej edukacji, więc moja moc musiała zaniknąć.
— To, że jestem jedyną osobą w sierocińcu, której to się udało, nie oznacza, że nad tym panuję — skarciłam go. — Caleb, to nie są żarty. Do korzystania z takich zasobów potrzebne są miesiące nauki, a tak się składa, że zabrakło ich w moim życiu. To był przypadek.
— Spokojnie — zaśmiał się. — To tylko w momencie, gdy plan nie wypali.
— A jaki jest plan?
— Wchodzimy, bierzemy, co nasze, i spadamy — odpowiedział za niego Max, który właśnie się pojawił.
Podrzucił jabłko, które miał w dłoni.
— Zapewne ochroniarz, jeśli w ogóle istnieje, będzie spał, a właściciel nawet się nie pofatyguje się tutaj dziś w nocy — dodał Louis, wzruszając ramionami.
Ich plan brzmiał tak, jakby dopiero co go wymyślili. Chociaż nie — brzmiał tak, jakby nigdy nad nim nie siedli. Miałam wrażenie, że nie byli do końca pewni, co nas tam właściwie spotka. Mimo to nie miałam zamiaru rezygnować. Za bardzo się nastawiłam na tę szansę dla swojej przyszłości, by teraz się wycofać. Nawet jeśli to miałoby mnie kosztować więcej, niż jestem w stanie unieść. W końcu nie miałam nic do stracenia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro