Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Nocowanka-niespodzianka

— Liwio Dracca! Zostawiam cię na moment i co? O wszystkim potem opowiada mi Marzanna! Ale spokojnie, tęskniłam, już tu jestem i... — urwała nagle, patrząc jak urzeczona na stojącego obok mnie mężczyznę. Za sprawą szerokiego uśmiechu w momencie wypiękniała, o ile w jej przypadku to było jeszcze możliwe. — No, czeeeeść — przywitała się, idąc ku nam z kocem i poduszką. — Jestem Dalia, a ty, przystojniaku?

Popatrzyłam na Vespera, którego mina świadczyła jednocześnie o trzech rzeczach.

Pierwsza: zobaczył najśliczniejszą dziewczynę w swoim życiu.

Druga: bezpośredniość Dalii była dla niego przytłaczająca.

Trzecia: zachodził w głowę, czemu zawdzięcza wizytę blondynki, w dodatku niosącej własną pościel.

Pora, bym przejęła stery, nim ten statek wpłynie na mieliznę.

— Dalio, to Vesper, stażysta. Vesperze, to Dalia, moja współlokatorka z dormitorium.

— I najlepsza przyjaciółka — dodała wiła, dumnie wypinając bujną pierś w wydekoltowanej piżamie, na co Vesper spłonił się niczym polny mak. — Nie mogę długo wytrzymać bez mojej lekkomyślnej, narwanej towarzyszki, więc przyszłam na nocowanie!

— Ale... — Vesper odzyskał głos. — Panienko, to jest szpital, a nie hotel.

— Szpital, nie szpital! Widziałeś, co się z nią dzieje, gdy na moment spuszczam ją z oczu? Na mojej warcie nigdy nic takiego się nie stało.

— Byłaś obok, gdy dostałam łomot od Kariny... — szepnęłam teatralnie. — Albo kiedy zaczepiał mnie Drogomir, przez co wyrzuciłam go przez okno...

— To co innego! Dałam ci się wykazać! — żachnęła się.

Podeszła do łóżka obok mojego i zaczęła mościć sobie na nim posłanie.

— Kiedy Dalia coś sobie umyśli, nic nie jest w stanie jej zniechęcić — wyjaśniłam otumanionemu Vesperowi. — Dziękuję ci za pomoc. Wydaje mi się, że teraz z czystym sumieniem możesz nas zostawić. Poradzimy sobie. Muszę się przespać — dodałam, po czym ziewnęłam przeciągle, zasłaniając usta ręką.

— Jasne — odparł. — To dobranoc.

Ostatni raz popatrzył na nas niepewnie, po czym udał się do swojego mieszkania. Ledwo zamknął drzwi, a Dalia – zgodnie z moimi przewidywaniami, w końcu już trochę się znałyśmy – powiedziała z uczuciem:

— Ja też bym się przespała!

Roześmiałam się cicho.

— Jesteś niepoprawna!

— Jestem niepoprawną romantyczką — przyznała. Przeciągnęła się uroczo, jej złociste włosy swobodnie opadły na ramiona i plecy. — Żyjesz? Marzanna mówiła, że goniło was coś dziwnego, ale z nerwów chyba się pomyliła, bo niemożliwe, aby to był...

— Ślimak — weszłam jej w słowo, z powrotem opadając na poduszki. — To był paskudny, obrzydliwy, groźny, magiczny, monstrualny ślimak.

— Więcej epitetów nie miałaś?

— Mogę wymyślić jeszcze jakieś, jeśli chcesz.

— Podziękuję. Zachowaj swą elokwencję na lepszą okazję. A powiedz... — Dalia nachyliła się ku mnie. — Czy złoty chłopiec też tam był, czy to wymysł małej?

Na wspomnienie Midasa najpierw zrobiło mi się gorąco, potem zimno, a na koniec po prostu przykro. Wiedziałam już, że nie jest smoczym magiem, więc nasz związek był niemożliwy. Do tej pory nie miałam czasu ani siły, by o tym pomyśleć, ale teraz owa świadomość uderzyła ze wzmożoną siłą.

— Coś nie tak? — spytała zaniepokojona wiła. — Skrzywdził cię? Zrobił coś złego? Powiedział ci coś wrednego? Bo jeśli tak, to popamięta, już ja go...

— Nie — odparłam cichutko.

Dalia zorientowała się już, że coś jest na rzeczy, ale kiedy zobaczyła moją minę, przestała dopytywać. Dawała mi czas. Bardzo to doceniałam.

— Dobranoc — rzekła, kiedy zaczęłam odpływać.

Mruknęłam coś niewyraźnie i zasnęłam. Byłam zbyt zmęczona, by zapamiętać, co mi się śniło.

Poranek nadszedł zbyt szybko. Vesper się nie zjawił, przybyła za to Ziółko – wcale nie zdziwił jej widok śpiącej nieopodal Dalii – która zbadała mnie, wpisała informacje do mojej karty medycznej, po czym bezpardonowo obudziła moją przyjaciółkę i pozwoliła nam opuścić szpital.

I bardzo dobrze, bo byłam głodna jak wilk.

Mimo że niemal obsesyjnie myślałam o jedzeniu, nie mogłam przeoczyć tego, że pogoda nie zamierzała nas dziś rozpieszczać. Deszcz, który zaczął padać wieczorem, teraz jeszcze przybrał na sile, przez co nie było widać niczego innego niż jednolita ściana szarych kropel. Było ciemno, zimno i mrocznie. W przemierzanym przez nas korytarzu paliły się wszystkie lampy, co rzadko zdarzało się w ciągu dnia. Modliłam się, by żaden nauczyciel nie wpadł na genialny pomysł, by zaciągać nas dziś na zewnątrz.

Poszłyśmy z Dalią do naszego dormitorium, by odłożyć jej pościel i przebrać się, po czym skierowałyśmy się do wspólnej jadalni. Już z daleka czułyśmy zapach świeżej kawy zbożowej, pieczonych jabłek z cynamonem, gorących bułeczek i wielu, wielu innych dobrodziejstw, od których ciekła nam ślinka.

Razem wkroczyłyśmy do gwarnej jadalni. Jak wiele wspólnych pomieszczeń, także i to było na tyle duże, by pomieścić wszystkich uczniów Akademii Ciemnogrodzkiej. Wysokie sufity zdobiła sztukateria i ogromne, efektowne żyrandole w kształcie czerwonych kwiatów, ściany miały kolor miętowy, a na dole zdobiły je lamperie z jasnego drewna. W ogromnym kominku palił się ogień. Huczał przyjemnie, płomienie wiły się kusząco, wabiąc mnie, bym się przy nich ogrzała. Z trudem im nie uległam. Zanim doszłam do stołu naszego rocznika, zerknęłam jeszcze w stronę części dla kadry pedagogicznej.

I prawie się potknęłam, widząc, że obok profesora dawnej magii, wytwornego i przystojnego jak zawsze, jak gdyby niedawno wcale nie został porządnie pokiereszowany, siedzi rozprawiający z nim wesoło Vesper. Profesor Oh pochwycił moje spojrzenie i dyskretnie puścił do mnie oczko.

Dalia zatrzymała się z wrażenia. Popatrzyła na belfra, potem na mnie, następnie na Vespera, który w tym momencie również skierował na nas wzrok, a potem znowu na mnie.

— Dlaczego mam wrażenie, że o czymś mi nie powiedziałaś? — zapytała cicho, choć w tym hałasie mogłaby równie dobrze krzyczeć.

Zastanowiłam się. O czym miałam jej powiedzieć? Była ze mną, gdy dowiedziałam się, że profesor Oh był zakochany w mojej matce. Zresztą na lekcjach z nim sama widziała, że traktuje mnie inaczej niż pozostałych uczniów – a teraz wiemy już dlaczego. Jednak co do Vespera, to poza dość intymnym momentem, w którym mnie leczył, nie było niczego do opowiadania. Koniec końców, pokręciłam głową i odparłam:

— Wiesz o wszystkim. Może coś się wydarzyło w międzyczasie? Ale jeśli nawet, jest to dla mnie zagadką. Chodźmy jeść, proszę, bo zaraz zemdleję na środku przejścia i będziesz musiała aplikować mi cukier dożylnie.

Na całe szczęście nie trzeba jej tego było dwa razy powtarzać. Chwyciła mnie za łokieć i zaprowadziła na nasze stałe miejsce przy Wiktorze, który już nas wypatrywał. Na widok tego, co znajdowało się na stole przed chłopakiem, cała aż pokraśniałam.

— Witaj, srebrnooki — wesoło przywitałam się z Wiktorem.

Popatrzył na Dalię, bez słów pytając ją o powód mojego niecodziennego zachowania.

— Coś z nią nie tak?

— Jest głodna — wyjaśniła moja przyjaciółka. — Bardzo głodna. A jak powszechnie wiadomo, „głodnych nakarmić" to jedna z najważniejszych zasad.

— Zatem do roboty — rzekł dziarsko inkub, przechodząc do porządku dziennego nad moim nastawieniem.

Lubiłam Wiktora. Kiedy trzeba było działać, działał i nie pytał o zbędne szczegóły.

W mgnieniu oka miałam przed sobą kubek kawy zbożowej, za którą przepadałam, filiżankę gorącej herbaty ze świeżą żurawiną i miodem, posmarowane masłem pajdy chleba z chrupiącą skórką i miękkim środkiem, dwa rodzaje wędlin, twarożek i pieczone jabłka. Zwykle nie zjadłabym aż tyle, ale dziś pochłonęłam to wszystko i sięgnęłam po dokładkę, jakby mój organizm domagał się kalorii, by zrekompensować sobie wysiłek i stres.

Albo jakby magazynował na przyszłość. Ta myśl sprawiła, że zastygłam z ręką nad talerzem. Postanowiłam ją zignorować i dokończyłam posiłek.

Kiedy wreszcie z błogim uśmiechem rozparłam się na krześle, rozległ się dźwięk, którego żaden uczeń nie mógł zignorować. Był cichy, lecz uparty, wwiercający się w uszy, choć melodyjny. Innymi słowy: był to dźwięk dzwonka dyrektorki. Dotychczas słyszałam go tylko dwa razy.

Pani Walewska, jak zwykle ubrana w nienagannie skrojoną garsonkę, dziś w kolorze dojrzałej psianki, który pięknie współgrał z jej cerą, wstała i rozejrzała się po jadalni. Wszystkie rozmowy ucichły.

— Drodzy uczniowie! — rozpoczęła uroczyście. — Mam nadzieję, że już jesteście syci i wypoczęci, bowiem na niektórych z was czeka niełatwe zadanie.

Poczułam ukłucie niepokoju.

— Zdecydowałam, że szósty rocznik zostanie wysłany na doroczną wyprawę — oznajmiła z szerokim uśmiechem.

Rozejrzałam się po pozostałych uczniach, aby spróbować wyczytać z ich reakcji, czy to dobra nowina, czy też może niekoniecznie. Z ogromnym zdumieniem zarejestrowałam fakt, że oczy moich koleżanek i kolegów lśniły niepokojącym blaskiem, który nie miał nic wspólnego z ekscytacją na myśl o podróży, lecz był odzwierciedleniem ich prawdziwych postaci. Zewsząd otaczały mnie błyszczące magią tęczówki w najróżniejszych kolorach, od płynnego srebra, poprzez trawiastą zieleń i intensywny róż, aż po najciemniejszą czerń ogarniającą całe białka i przypominającą lśniącą posokę czerwień.

Uczniowie poczuli zew krwi. W jednej chwili ich uśmiechy zostały zastąpione przez drapieżną czujność. Poczułam ciarki na plecach.

I dopiero wtedy dotarło do mnie, że ja także chodzę do szóstej klasy.

— Macie godzinę na przygotowanie się na każde warunki, o jakich jesteście w stanie pomyśleć — ciągnęła radośnie pani Walewska. — Po tym czasie każdy uczeń szóstego roku w pełnej gotowości stawi się na dziedzińcu Akademii. I przypominam większości z was, a niektórych informuję — albo mi się wydawało, albo popatrzyła na mnie — że na wyprawach obowiązuje tylko jedna zasada: ostatni punkt regulaminu. Życzę wam powodzenia, kochani! — zawołała szczebiotliwie, co nijak nie korelowało z faktem, że wysyłała nas na śmierć. — A resztę zapraszam do klas, lekcje zaczynają się za kwadrans!

Zaklaskała w dłonie i usiadła, by zatopić się w rozmowie z Otylią Żmijewską, która nie spuszczała ze mnie spojrzenia swych jednolicie czarnych oczu. Obok niej siedziała Samarska, która zaledwie wczoraj uratowała mnie i złotego chłopca przed niebezpieczeństwem. Ona także wpatrywała się we mnie intensywnie.

Nagle zapragnęłam zmienić się w maleńką myszkę i ukryć w jakiejś dziurze.

Siedzący przy moim stoliku uczniowie poderwali się i biegiem ruszyli do dormitoriów.

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko do nich dołączyć.

Opuszczamy mury Akademii Ciemnogrodzkiej! Teraz wszystko może się wydarzyć!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro