48. Nóż
Zatrzymaliśmy się tuż przed lasem, tu jest granica. Zsiadłam z konia, Octavia również i podeszłyśmy do stojących przed jeep'em naszych przyjaciół.
-Sygnał dobiega gdzieś stąd.- Monty sprawdził na małym przenośnym ekranie cel naszej podróży, który wskazuje na las. Azjata wskazał głową miejsce przed nami.
-Sygnał dobiega z krzaków?- dopytałam zdziwiona, spodziewałam się raczej że znajdziemy wrak stacji albo choć jego część.
Nagle krzaki się poruszyły i usłyszeliśmy szmery.
-Na pozycję.- rozkazał Bell.
Raven, Monty i Bellamy wyciągnęli karabiny i wycelowali w tamtym kierunku, Octavia wyjęła swój miecz, a ja łuk i nałożyłam strzałę na cięciwę mocno ją napinając.
Z pomiędzy drzew wyłoniło się pięciu azgedskich wojowników na koniach w swoich bojowych barwach, biała farba na twarzy i ubiór w biało czarnych kolorach przeważnie wykonane z zwierzęcego futra.
Na nasz widok zatrzymali się i zsiedli z koni. Jeden z nich zbliżył się trochę w naszą stronę. Zauważyłam na jego szyi przewieszony migający na czerwono nadajnik.
-Pamiętajcie jesteśmy w koalicji, bez niepotrzebnego rozlewu krwi.- powiedział do nas Bellamy.
-Ma nadajnik.- usłyszałam obok siebie niewyraźny szept Monty'ego. Nie jest zadowolony, a raczej wściekły. On i jego rodzice są z farmy. Jakimś sposobem ziemianie mają nadajnik, możliwe, a raczej to pewne, że nawet napotkali ocalałych, ale wątpię by byli tak łaskawi i zostawili ich w spokoju. Kolejny okrutny czyn Azgedy. Nic dziwnego żyją w górach, gdzie śnieg i lód pokrywa wszystko. Są zimni, bezwzględni, brutalni i przede wszystkim nie uznają nikogo oprócz swojego ludu.
-Szukamy swoich, nie chcemy kłopotów.- Octavia zaczęła mówić do nich po ziemiańsku.
-Szukacie Wanhedy?- warknął jeden z ziemian, a reszta zaczęła między sobą szeptać i wyciągnęli swoje miecze.
-Nie. Nie wiemy nawet kto to jest.- szatynka zaczęła tłumaczyć, ale oni jeszcze bardziej się wściekli.
-Ma nadajnik.- powiedział stojący z tyłu za nami Jasper. Przepchnął się między nami i ruszył w stronę ziemian.
-Jasper do cholery wracaj!- spróbowałam zatrzymać przyjaciela, ale na nic to się zdało.
-To nie twoje.- szatyn podszedł do ziemianina z nadajnikiem i zerwał mu go z szyi. Już chciał się do nas wrócić, ale azgedczyk złapał go i przyłożył mu nóż do gardła.
-Puść go!- krzyknęłam w stronę mężczyzny, ale ten tylko się zaśmiał pogardliwie.
-Co teraz?- zapytała spanikowana Raven.
Atmosfera się cholernie napięła. Mieliśmy tylko sprawdzić sygnał, a wychodzi na to że zaraz narobimy cholernego bałaganu.
Najgorszy jednak jest fakt że Jasper zaczął się uśmiechać. Jakby sytuacja w której jest, jakby to że zaraz może umrzeć go wręcz cieszyła, a nie przerażała. Ziemian zapytał się go czemu się tak szczerzy, a gdy Jasper jeszcze bardziej poszerzył uśmiech mężczyzna zaczął nacinać mu skórę na gardle.
Zareagowałam od razu. Strzała trafiła ziemianina prosto między oczy, puścił Jaspera i upadł na ziemię. Inni azgedczycy wyciągnęli miecze i ruszyli na nas, ale nawet nie zdążyli zbyt blisko podejść bo zostali rozstrzelani.
Podbiegłam do Jaspera. Urwałam kawałek materiału i przyłożyłam do jego krwawiącej rany.
-Cholera.- Bellamy przetarł sfrustrowany twarz.- Miało być bez zabijania.
-Powiedź to im.- Raven wskazała głową martwych ziemian.
-Musimy go stąd zabrać. Wykrwawi się.- powiedziałam oglądając ranę przyjaciela. Jest głęboka, Abby koniecznie musi ją obejrzeć. Jasper uśmiecha się głupkowato.
-Bawi cię to?- zapytał z wyrzutem Monty.
Z jeepa usłyszeliśmy z krótkofalówki że ktoś próbuje się z nami skontaktować, Bellamy poszedł to sprawdzić.
-Coś ty sobie myślał?- zapytałam przyjaciela obwiązywując mu szyję.
-Żeby to w końcu skończyć.- jego wyprany z emocji ton głosu sprawił że spojrzałam w jego oczy nie dowierzając w to co usłyszałam z jego ust.
-Nawet tak nie mów.
-Bo co? Zamkniesz mnie pod kloszem, daruj sobie ten trud.
-Kane jest w sektorze 4.- powiedział starszy Blake gdy skończył rozmowę przez krótkofalówkę.- Mamy tam jechać.
-Octavia i Raven zabiorą Jasper'a do obozu, zabierzecie konie.
-Okay.- skinęła O i razem z panią mechanik i szatynem skierowali się do koni.
-Rozkazy to chyba moja działka.- ciemnowłosy lekko się uśmiechnął do mnie, a później spoważniał.-Powinnaś z nimi też jechać.- wskazał podbródkiem naszych przyjaciół.
-Poradzą sobie sami. A wam przyda się ktoś kto umie walczyć, nigdy nie wiadomo co spotkamy po drodze.
-Ma rację.- wtrącił się Monty przez co Bellamy spojrzał na niego niezadowolony. Podniosłam wyczekująco brwi do góry, brunet westchnął wiedząc że ze mną nie wygra, gdy się uprę nie ma zmiłuj się.
-Zgoda, choć wolałbym byś wróciła do obozu. Lepiej już jedźmy.
Monty usiadł za kierownicą, a Bellamy z przodu obok niego.
-Czemu siedzę z tyłu?- jęknęłam.
-Nie narzekaj, masz szczęście że w ogóle jedziesz z nami.
-I tak zrobiłabym po swojemu.- przybliżyłam się do Bellamy'ego i szepnęłam mu na ucho.- Nie zatrzymasz mnie skarbie.
-Jesteś pewna?- obrócił głowę w bok, tak że mogę teraz patrzeć w jego cudowne czekoladowe oczy.
-Jak niczego innego.- moje kąciki ust uniosły się. Bell na moment spojrzał na moje usta, a gdy przybliżył się by mnie pocałować szybko odsunęłam się chichocząc z miny jaką po chwili zrobił.
-Co to ma być? Mam tam do ciebie pójść?
-Dostaniesz jak wrócimy... a może w ogóle.
-Jesteś nieznośna.
-Ale i tak mnie kochasz.
-Jak nikogo innego.- uśmiechnął się zalotnie.
...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro