Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

06❅niech żyje królowa

ELLA❅ 

          Wybór szafy na prowizoryczną kryjówkę okazał się o wiele gorszą decyzją, niż mogli przypuszczać. Do wnętrza drewnianego mebla nie docierały bowiem żadne, nawet najmniejsze wiązki światła. Otaczała ich ciemność tak głęboka, że zapuszczając się w głąb szafy przez cały czas na siebie wpadali.

          — Moja noga! — zawołała Łucja, gdy Piotr nadepnął jej na prawą stopę.

          — Zuza, to moja głowa, nie ściana! — burknął najstarszy z rodzeństwa, najwidoczniej przypadkowo uznany przez Zuzannę za jedną z drewnianych ścian.

          — Łucja, nie pchaj się! — zawołał Edmund.

          — Edmundzie Pevensie, zabieraj te łapy, ale już! — krzyknęła Ella, pełniąca rolę słupa ratunkowego, który Edmund wykorzystał, gdy Łucja — tracąc równowagę — poleciała prosto na niego. Chłopak wyciągnął ręce przed siebie, aby w razie potrzeby zamortyzować swój upadek, zamiast tego wpadł jednak na coś...cóż, z goła innego.

          — A tak, przepraszam — oznajmił Edmund i prędko zabrał ręce.

          W końcu trafili na porośnięte igiełkami gałęzie drzew. Trzy kroki dalej Piotr — który znajdował się w najgłębszej części szafy — przestał wyczuwać futra. Zniknął także smród naftaliny, do tej pory drażniący im nosy. Coś zaczęło chrupać, tuż pod jego nogami, po chwili także pod nogami Zuzanny.

          — Też czujecie wiatr? — spytał Piotr, gdy wpadł na pierwsze, pokryte igłami gałęzie. Chronienie twarzy przed igiełkami sprawiło, że przestał patrzeć pod nogi. Kilka chwil później on i Zuzanna siedzieli na śnieżnym podłożu, z otwartymi ustami obserwując zaśnieżony las, w którym się znaleźli.

          Wstali, z niedowierzaniem rozglądając się po zasypanym śniegiem lesie.

          — Ale jak to, w ogóle, możliwe? — Zuzanna tak jak zwykle próbowała znaleźć w ów sytuacji jakieś rozsądne i logiczne wyjaśnienie. Może po prostu ma zwidy? Może to przez naftalinę? Ta teoria trzymałaby się kupy, gdyby nie fakt, iż najzwyczajniej w świecie było tu zimno. Śnieg również był jak na zwidy bardzo realistyczny: miękki, mokry i zimny, tak jak w naturze.

          — Spokojnie, na pewno nie zwariowaliście. — Łucja nie potrafiła ukryć zachwytu, właściwie to chyba nawet tego nie próbowała — bądź co bądź, tego właśnie chciała. Z resztą nie tylko ona — Ella nie mogła powstrzymać wkradającego się na jej twarz uśmiechu pełnego satysfakcji. Jeszcze rano oba niedowiarki uważały, że Narnia była jedynie wytworem ich szalonej wyobraźni, teraz zaś siedzieli na zaśnieżonej polanie i kręcili się niczym nakręcone bączki, z szeroko otwartymi ustami i ździebka wytrzeszczonymi oczami.

          — Łucjo, zrozum — Piotr rozpoczął swoją wypowiedź w bardzo spokojny i potulny sposób. — Nie mogliśmy ci tak po prostu uwierzyć. Jesteś jeszcze mała, równie dobrze Narnia mogła ci się przyśnić.

          — Elli też nie uwierzyłeś — wytknęła mu siostra, na co Piotr zerknął na rudą koleżankę, chowającą wychłodzone ręce za plecami, czym prędzej opuścił wzrok i wbił go w buty, jakby próbował uniknąć z nią kontaktu wzrokowego. W zasadzie nie musiał tego robić — uwaga Elli powędrowała ku Edmundowi, który bacznie obserwował malujące się ponad koronami drzew dwa zaśnieżone szczyty górskie.

          — Przepraszam — dodał wreszcie Piotr i dopiero teraz Ella zerknęła na niego. Czy te przeprosiny cokolwiek zmieniły? W zasadzie to nie — w tych czasach słowa były niewiele warte, poza tym nie żywiła do niego żadnej urazy, toteż ten akt na dany moment postrzegała za kompletnie zbędny.

          — Wcale nie żywię urazy. — Nim Piotr zdążył zareagować, Ella wyciągnęła ręce zza pleców i cisnęła w niego skrycie ulepioną śnieżką. — A masz!

          — Toś ty taka? — Białe zęby chłopca błysnęły w uśmiechu, gdy zgarnął nieco śniegu z pobliskiego kamienia, uformował niewielką kulę i cisnął nią w Ellę. — Załatwię cię!

          — Na Piotra! — zaświergotała Łucja.

          Rozpętała się prawdziwa bitwa na śnieżki, w trakcie której wszystkie trzy dziewczyny skierowały śnieżne pociski na Piotra a radosne krzyki i chichoty wypełniły całą polanę. Po dwóch minutach Piotr wylądował w śniegu, zanim jednak się poddał postanowił podjąć małą vendettę i pociągnął Ellę za sobą. Łucja i Zuzanna zwróciły się ku sobie, Ella zaś — wylądowawszy na Piotrze — prędko wsparła się na rękach, jej policzki zaś niemal dorównywały teraz kolorem jej włosom, choć bynajmniej nie z zimna. Zabawa trwałaby dalej, gdyby Zuzanna przypadkiem nie skierowała chłodnej siły ognia na Edmunda — gdy tylko śnieżka zderzyła się z jego ramieniem, przybrał kwaśną minę i skulił się, jakby ktoś wyrwał go z jakiegoś snu na jawie.

           — Ej! Uważajcie trochę! — burknął. Piotr, nieco zirytowany i co najmniej rozczarowany, bez wahania zrzucił z siebie Ellę, błyskawicznie podniósł się ze śniegu i skonfrontował brata:

          — Okłamałeś nas!

          — I tak im nie wierzyliście! —usprawiedliwiał się Edmund.

          — Masz przeprosić — zarządzał Piotr. Gdy Edmund nic nie powiedział, podniósł głos: — No dalej!

          — Przepraszam! Przepraszam, jasne? — Może nie brzmiały to jak szczere, płynące prosto z serca przeprosiny, lecz na więcej stać go wyraźnie nie było. Tyle zresztą Elli wystarczyło.

          — Nieważne — westchnęła Ella, której dopiero teraz udało się podnieść do pozycji siedzącej. — Chcecie się może trochę rozejrzeć?

          — Ja chcę zobaczyć pana Tumnusa! — Łucja przyjęła propozycję w bardzo entuzjastyczny sposób.

          — Skoro Łucja chce odwiedzić fauna, to złożymy mu krótką wizytę — oznajmił Piotr, ruszając w stronę szafy. Powrócił do nich z pięcioma sztukami futer, w różnych rozmiarach. — Lepiej je załóżcie.

          — Przeczucie mnie nie myliło. Te futra jednak cuchną naftaliną. — Mimo bardzo nieprzyjemnego smrodu, jakim zdążyło przesiąknąć jej futro, Zuzanna postanowiła je założyć. Jakby nie patrzeć, lepsze to, niż zamarznięcie. Dopiero gdy nadszedł czas na przekazanie futra Elli, Piotrowi zrzedła nieco mina — czy zrobiło mu się głupio za tę ,,wywrotkę"? Trudno powiedzieć, a nawet gdyby przyszło mu do głowy naprawić poprzednią gafę, w czynie uprzedził go Edmund, który to wyciągnął do niej rękę, Ella zaś chętnie przyjęła pomoc i lada moment podniosła się na równe nogi.

          — Dziękuję. — Skinęła głową w podzięce, z drobnym uśmiechem. O dziwo jeden z kącików ust chłopca leniwie uniósł się ku górze.

          — Drobiazg — przebąknął.

          — Porozmawiacie sobie później. Stanie w środku lasu nie jest rozsądne — bąknął przez nieco zaciśnięte zęby Piotr, po czym podał im futra i pogonił Łucję by wskazała im drogę do fauna, ta zaś — niemal w skowronkach — pomaszerowała na czele przez głębokie śnieżne zaspy.

          Nikt nie spodziewał się, że Łucja Pevensie ma tak doskonałą pamięć. Jej zmysł rozeznania w terenie pomógł im przejść bez szwanku przez las, tak więc prędko trafili do zaśnieżonego i płytkiego kanionu, w którym to mieściło się domostwo pana Tumnusa. Po dotarciu na miejsce napotkali bardzo nieprzyjemny widok.
          Drzwi prowadzące do jaskini fauna zostały podrapane czymś ostrym i wyłamane z zawiasów. Nawet z bezpiecznej odległości byli w stanie stwierdzić, że w jaskini panuje idealna ciemność. Ruszając biegiem w stronę drzwi Ella nie zwróciła uwagi na prośby Piotra, który wolał, aby dziewczyny i Edmund nie zbliżały się do jaskini, póki sam nie sprawdzi, czy nic im nie grozi.

          — I co? — spytał Edmund, wraz z Łucją wbrew wyraźnym zakazom zajrzawszy do środka.

          — Nikogo tu nie ma — oznajmiła Ella i kucnąwszy podniosła z podłogi kawałek porcelanowego talerzyka pod filiżankę, który podobnie jak reszta domu i zastawy został zniszczony.
          Niegdyś przytulna jaskinia zamieniła się w ruinę — w środku było prawie tak zimno, jak na zewnątrz, zimne powietrze raz po raz wdmuchiwało drobinki śniegu przez popękane szyby w okienkach i dziury, wykopane w gliniano-ziemistej części bocznej izby czymś, co łudzący przypominało psie łapy. Podczas, gdy rodzeństwo rozglądało się po zrujnowanym domostwie w poszukiwaniu śladów mieszkańca, uwagę Elli przykuł wbity w drewnianą kolumnę gwóźdź, na którym zawieszono starą kartkę papieru z niezgrabnie wypisaną notą.
           — ,,Faun Tumnus zostaje skazany na sąd pod zarzutem sprzyjania wrogom Jej Królewskiej Mości i udzielania Ludziom schronienia, oraz za spisek przeciwko Jej Wysokości Jadis, Królowej Narnii, Pani na Ker-Paravelu, Cesarzowej Samotnych Wysp etc. Podpisano: Maugrim, Kapitan Tajnej Policji. Niech żyje Królowa." — Po odczytaniu treści wiadomości przekazała papier Zuzannie. Z twarzy Łucji dość łatwo dało się wyczytać, jak poczucie winy stopniowo zaczyna w niej kiełkować, gwałtownie narastać, wreszcie i przerastać, czemu towarzyszyło paniczne wędrowanie w koło. Powietrze na chwilę ugrzęzło w gardle Elli — czy tego chciała, czy nie, była temu wszystkiemu równie winna, co i dziewczynka. ,,Gdybym tu nie przyszła...nie", skarciła siebie w myślach, ,,nie, nie będziesz sobie tego robiła. Skąd miałaś wiedzieć, że to się tak potoczy? Przecież nikt nie wiedział, że odwiedziłyście..." — jej myśli powędrowały w niebezpieczne ostępy, wzrok zaś odszukał Edmunda, filującego przy wywarzonych drzwiach. Ich spojrzenia się spotkały, chłopiec speszył się i prędko odwrócił wzrok — cokolwiek wyczytał z jej oczu, wyraźnie wolał tego uniknąć. ,,Nie czas na czcze oskarżenia", pomyślała, nim Zuzanna postanowiła odezwać się:

           — Ta sytuacja zrobiła się zbyt poważna. Powinniśmy wracać do posiadłości póki nikt nie wie, że tu jesteśmy.

          — A co z panem Tumnusem? Nie możemy go zostawić! — oburzyła się Łucja.

          — Nie martw się. — Piotr kucnął obok siostry. — Pomożemy mu.

          — A niby jak chcesz to zrobić, geniuszu? — burknął Edmund, krzyżując ręce na piersi. — Mamy walczyć z policją? Poza tym, to przestępca! Czemu mamy mu pomagać?

           — Wiesz, Edmundzie — wycedziła do niego Ella. — Odrobina empatii jeszcze nikogo nie zabiła, powinieneś kiedyś spróbować z niej skorzystać. — Spojrzenie z kategorii ,,O co ci chodzi" było ostatnim, co zdołał Elli przekazać, zanim przeszła obok niego — szturchając go ,,niechcący" ramieniem — i wyszła na zewnątrz by zaczerpnąć powietrza. Teraz potrzebowała przede wszystkim chwili ciszy i spokoju. Gdzieś w tyle głowy miała nadzieję, dość niemałą, że faun wyjaśni jej znaczenie kształtów, które ujrzała w trakcie wizyty w jego kominku. ,,Cóż...najwyraźniej będziesz musiała nieco poczekać", pomyślała. Chwila ciszy i samotności nie trwała długo, bo ledwie zdążyła doliczyć w myślach do dwudziestu, a usłyszała za sobą chrupot śniegu i już po chwili Piotr wyrósł tuż obok niej.

          — Nie złość się na mojego brata. On po prostu nie wie, gdzie leży granica. — Ledwie rozchyliła usta by dać upust swojej frustracji, gdy zza pobliskiego głazu wyszedł jakiś zwierz.

          — To bóbr? — spytała Łucja, razem z pozostałą dwójką wychodząc z jaskini. Owszem, był to bóbr: porośnięty brązowym, gęstym futerkiem zwierz zbliżył się do nich odrobinę, przed każdym krokiem uważnie obniuchiwał wszystko dookoła, jakby chciał się upewnić, że jest w pełni bezpiecznie. Piotr wykonał kilka ostrożnych kroków, wyciągnął rękę w stronę bobra i zacmokał nań kilka razy.

          — Po co mi ta łapa, mam ci paznokcie poobgryzać? — Zuzanna i Edmund wytrzeszczyli szeroko oczy, gdy zwierzak odezwał się za pomocą chrapliwego, gardłowego głosu. Ella i Łucja spojrzały na siebie, mile zaskoczone. ,,Ta kraina robi się coraz lepsza i lepsza". — Czy któreś z was nazywa się Łucja lub Ella?

          — Tak, to my. — Łusia chwyciła Ellę za rękę i pociągnęła ją energicznie przed szereg. Bóbr wyciągnął w stronę dziewczynki łapkę, w której to ściskał jeden z rogów chusteczki z inicjałami Łucji, którą to ofiarowała faunowi przy ich pierwszym spotkaniu. — Ale to jest...

          — Dał mi ją, zanim go złapali. Powiedział, że jeśli do tego dojdzie, będę musiał was znaleźć i zabrać do... — W tym miejscu przerwał i rozejrzał się dookoła, jakby coś usłyszał. Cokolwiek to było, musiało wzbudzić jego zaniepokojenie, gdyż prędko porzucił temat i dodał: — Chodźcie za mną, las jest wyjątkowo kiepskim miejscem na pogawędki. — Nie mając innego wyjścia, całą piątką ruszyli za bobrem, ciągnącym ich przez najbardziej strome i zarośnięte krzakami miejsca. Zwierz za punkt honoru obrał sobie zacieranie śladów, toteż kazał Edmundowi i Elli — noszącym zdecydowanie za długie, nieco ciągnące się za nimi futra — machać nimi nieco na boki, aby ich krawędzie niszczyły pozostawiane przez nich ślady.

          Podróż trwała nieco godzinę. W tym czasie zdążyli już porządnie przemarznąć i zgłodnieć. Słońce zdążyło zajść już za horyzontem, przez co zrobiło się jeszcze chłodniej. Na szczęście bezpiecznie dotarli na miejsce.
          Stojąc na zboczu jednego z pagórków obserwowali dym, który wydobywał się z kominka na szczycie zbudowanego z patyków domku, znajdującego się na środku jeszcze nie ukończonej tamy i zamarzniętego, okrągłego koryta. Cała posiadłość była otoczona najeżonym ostrymi palami płotem, mimo to konstrukt, w połączeniu z zimowym krajobrazem, prezentował się naprawdę malowniczo.

          — Jak tu ładnie! — Zachwyciła się Łucja, na co bóbr zareagował dość lekceważąco.

          — E tam, nic specjalnego! To nic nadzwyczajnego! Nawet nie jest jeszcze ukończona. Chodźcie, chodźcie! Małżonka zaparzy herbatę i da coś ciepłego do jedzenia! — Pan Bóbr prowadził ich po tamie, gęsiego, aby żadne z nich przypadkowo nie zleciało na zamarzniętą rzekę. Gdy znaleźli się na środku tamy, tuż przy domku, otworzył drzwi i ponaglająco zapędzał ich do domu, jedno za drugim. — No już, żwawo, żwawo! Bo jeszcze mi tu zamarzniecie. — Pod koniec spuścił z tonu i zaczął mówić ciszej. Ella, idąca na samym końcu, kucnęła w progu i przyjrzała mu się bacznie. Mogłaby przysiąc, że spojrzenie Bobra utknęło w czymś za nią. Zwróciła wzrok za siebie, ku linii drzew, zza których chwilę temu wyszli, wytężyła go i uważnie omiotła nim pnie, ale nie dostrzegła tam nic godnego uwagi.

          — Wszystko w porządku? — Bóbr, jakby wyrwany z zadumy głosem działającym jak zaklęcie, machnął ponaglająco łapą i odpowiedział prędko:

          — W najlepszym, Złociutka.


☼TEODOR☼

           Słońce zdążyło już zajść, gdy Teodor March wreszcie przestał kręcić się w koło po swojej klaustrofobicznie małej celi i usiadł na podłodze, a mimo to wciąż gorączkowo kontemplował na temat swoich dzisiejszych przeżyć.
          W ogromnym skrócie, ustalił jeden absolutnie niepodważalny fakt — nic nie miało tu żadnego sensu.
          Burza, której nie powinno być, a jednak zaistniała.
          Wiatr, który jedynie on odczuwał i samotny piorun uderzający w akurat to drzewo, którego gałąź spadła akurat na niego, a która wyparowała.
          Tonięcie w rzece, która nie była rzeką a wanną, wśród liści, które tak naprawdę były płatkami tropikalnych kwiatów, choć spadły z drzewa.
          Gwałtowna zmiana temperatury wody.
          Ludzie w cudacznych strojach i z hełmami w kształcie cebuli, mówiący dziwnym językiem.
          I przede wszystkim — nagłe przeniesienie się z mokrych i zielonych łąk Anglii do zasypanego piaskiem i zalanego skwarem miejsca, które Z PEWNOŚCIĄ nie było Syrią. Ani Egiptem. Ani żadnym innym miejscem, w którym nosiło się takie stroje i krajobraz miał w zasadzie tylko ciepłe barwy.
          A jednak, tak właśnie było — w dziwny, absolutnie niemożliwy do wyjaśnienia sposób, wpadł do rzeki i trafił do zupełnie innego miejsca, jakby wyrwanego z jakiegoś opowiadania w tomie ,,Baśnie Tysiąca i Jednej Nocy". I zdaje się, że wpakował się w całkiem solidne tarapaty...no chyba że w tym dziwnym miejscu łatwo o wizytę w lochach, bo jeśli tak, to choć na moment mógłby odetchnąć. 

          — Na Wielkiego Tasza, możesz się wreszcie uciszyć? — wyjęczał więzień z sąsiedniej celi, którego Teodor wcześnie w ogóle nie zauważył. Normalnie pewnie by mu nie odpowiedział, raczej przyjrzałby mu się uważnie, zastanowił, z kim ma do czynienia, dopiero potem rzucił czymś oczywistym, aby jakkolwiek wybadać, czy warto z nim rozmawiać. Tym razem kompletnie pominął wszystkie z tych kroków. Obchodziło go tylko jedno: wreszcie kogoś tu zrozumiał.

          — Ja cię rozumiem. — Chłopak przyległ brzuchem do krat, zacisnął na nich dłonie i zaczął jeździć po nich kciukiem w górę, w dół i od nowa. Więzień zarechotał szyderczo.

          — Może i jestem w więzieniu, ale to nie znaczy, że jestem ignorantem! W przeciwieństwie do ciebie miałem na tyle oleju w głowie by zadbać o znajomość innych języków!

          — Znam parę języków, ale o waszym nigdy nie słyszałem. — Więzień usiadł na wiszącej pryczy i zarechotał, tak ostro, że aż zaczął dławić się powietrzem.

          — ,,Nie słyszałem"? — powtórzył drwiąco, przez łzy. — Nie słyszał, panie i panowie! Toś baran i gamoń, panie! Przybyć do największego królestwa świata i nie wiedzieć nic o jego zwyczajach!

          — O ile mnie pamięć nie myli, w Rosji nie ma pustyni, a już na pewno nie tak brzmi ich język. I daleko jej do królestwa.

          — ,,Rosja"? — Więzień powtórzył po nim, ale nie szyderczo — w jego głosie było coś z ciekawości, coś z kompletnego zagubienia. — A co to ,,Rosja"?

          — No — wydukał Teodor. — taki...kraj? Toczymy z nimi wojnę.

          — ,,My" znaczy kto?

          — Anglicy.

        — Że jacy licy?

        — Nie licy — powtórzył ostro. — ANGlicy. Anglia, taki kraj.

         — Te kraje, rodzą się i upadają, jak Archenlandzkie grzyby w lesie — zadrwił więzień. — Jesteśmy w Kalormenie, baranie! Nie w jakiejś tam Rosji czy Ang czymś tam! W Królestwie Słońca i Pustyni, Klejnocie Południa!

          —...nie, dalej nic mi to nie mówi. — Więzień westchnął ciężko i cisnął spiczasto zakończonym butem w kraty.

          — Dobrze ci radzę, nie mów tego kapitanowi. A już ZWŁASZCZA Złotoustemu. Będziesz miał szczęście, jeśli wyjdziesz stąd bez obu dłoni.

          — To sen. — Teodor wzruszył energicznie ramionami; z jego gardła wyrwało się nerwowe prychnięcie. Tak, to musiał być sen, no bo cóżby innego? Wprawdzie jak na niego jest to sen wyjątkowo wyszukany — takich opowieści mógł się spodziewać po swoich małych kuzynach, ewentualnie po Elli. Z drugiej jednak strony...nie, to musiał być sen. — Tak, to sen. Przecież to oczywiste. Spadłem z konia, uderzyłem się w głowę i śnię.

          — Jasne! — zarżał więzień. Jego śmiech przywodził na myśl widelec ocierający się o żelazną tarkę. — Ależ oczywiście, że to sen! A ja jestem Srebrną Wiedźmą z Zachodniej Kniei! Hokus pokus, czary mary, uważaj, bo cię zmienię w wiewiórkę! — Teodor nie odpowiedział, jedynie podszedł do ściany, sięgnął rękoma do krat umieszczonych w średniej wielkości dziurze i zacisnął nań dłonie; były gorące, choć nie na tyle by poparzyć mu dłonie. Podciągnął się, oparł stopy na odstającym kawałku piaskowca i wyjrzał na zewnątrz.

          Potężne wieże zakończone rzeźbami słońca ze szczerego złota mieniły się w gorejącym na niebie pustynnym słońcu. Konstrukcje — od placów poprzez fontanny, po wielopiętrowe pałace — zdobiły rzeźby różnorodnej maści, baldachimy kolorach tak żywych, że od patrzenia bolały go oczy oraz soczysto zielone rośliny, których nazw nawet nie znał, a które widywał wyłącznie w atlasach botanicznych. Wszystko to, wyrwane rodem z ,,Baśni Tysiąca i Jednej Nocy", które tyle razy czytała mu Ella, ciągnęło się aż po horyzont, gdzie rozpływało się w wirze złota i żółci, jakim była pustynia. 

          — Kalormen...— powiedział do samego siebie, niby półszeptem, jak gdyby próbował oswoić się z brzmieniem tego słowa. Było w nim coś ostrego, ale i szlachetnego, gdy powtórzył je raz jeszcze zrobił to z niejakim respektem; nie mógł odpędzić od siebie wrażenia, iż wspominał o czymś, co już z samej nazwy powinno wywoływać w nim lęk.
          Teodor poczuł odór spoconego ciała i usłyszał odgłos ciężkich kroków. Miedź i złoto błysnęły mu prosto w oczy, gdy do lochów wmaszerowało trzech mężczyzn. Tylko jeden z nich był mu znajomy.
          Ciężki miedziano-złoty rynsztunek jasno dawał mu do zrozumienia, że ma do czynienia z kimś ważnym — od opalonego mężczyzny z czarną, ładnie przystrzyżoną brodą biła łuna wysokiego statusu. Rękojeść miecza dopiętego do ciemnobrązowego pasa mieniła się kolorowymi klejnotami i szczerym złotem, płaszcz dopięty pod naramiennikami z rzeźbieniem ostro zakończonej ptasiej czaski szeleścił ilekroć stawiał krok. Jeden z towarzyszących mu żołnierzy odpiął od pasa pęk kluczy, otworzył celę Teodora i wpuścił mężczyznę do środka. 

          Dłoń skryta w rękawicy uderzyła go w twarz, poczuł dziwny przypływ energii, piekący i gryzący. Głowę Teodora odrzuciło mu nieco w tył, skulił się. Wiedział, czym jest ból, zaznał go już wielokrotnie, czy to z przypadku, czy celowo, ale w porównaniu z tamtymi bólami...nie, nie było porównania. Dwóch żołnierzy w ciężkim, pełnym rynsztunku chwyciło za stołek, na którym siedział i szarpnęło a stołek wraz z Teodorem powędrował w górę i dalej, aż pod ścianę, gdzie odstawili go i dopchnęli doń kopniakiem. Odprowadzał ich wzrokiem póki nie wyszli do sąsiedniej celi i chwycili drugiego więźnia, równie bezceremonialnie, co jego, i wynieśli go z lochów; bose, brudne stopy więźnia bezwładnie wlokły się za nimi, pozostawiając za sobą długie maźnięcie czegoś, co do bólu przypominało wymiociny. 

          — W tym kraju niewolnicy i więźniowie składają ukłon swoim panom. — Głos mężczyzny, teraz siedzącego na drugim stołku tuż przed nim, był ochrypły i nieprzyjemny, nawet gdyby szeptał mu do ucha najsłodsze pochlebstwa Teodor nie byłby w stanie obdarzyć go choćby krztyną zaufania. A może chodziło o te surowe i ostre rysy twarzy, podkreślane wiązkami światła przebijającymi się przez dziurki pomiędzy kamieniami w ścianie celi. — Jak ma się nasz więzień?

          — Wciąż nie wie, dlaczego wylądował w celi — wycedził chłopak. Prędko pożałował, że w ogóle to powiedział, bo mężczyzna naszykował już rękę by zadać mu w twarz kolejny cios.

          — Nie tak ostro, Hasimie. — Mięśnie w ciele Teodora spięły się na zawołanie, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Z ciemności wyłoniła się stopa; szare but przykrywała srebrna nagolenica z wytłoczoną nań podobizną węża. Szmaragdowe klejnoty w oczodołach węża były w zasadzie jedynym kolorowym akcentem, jaki dostrzegł. Nie miał zielonego pojęcia, kiedy pojawił się w lochach; nie widział, jak wchodził, nie usłyszał ani kroku, trzasku, choćby świstu powietrza czy szelestu lekkiego napierśnika, który zdołał właśnie dostrzec. W przeciwieństwie do towarzysza, zbroja nie przykrywała każdego fragmentu jego odzieży. Teodor mógł bez problemu dostrzec lniane fragmenty koszuli wystające spod srebra i żelaza, nie mówiąc już o jedwabiu zawiązanym na jego pasie i przewiązanym przez tułów niczym sari, w najpiękniejszym i najintensywniejszym odcieniu akwamarynu, jaki kiedykolwiek widział. — Chcesz zmiękczyć skorupkę, nie roztrzaskać ją na kawałki.

          — Co robiłeś w komnatach Tarkheeny? — ,,Hasim" najwyraźniej postanowił usłuchać, choć w jego surowym spojrzeniu wciąż tliła się ta iskierka agresji, którą Teodor wyłapał na chwilę przed uderzeniem.

          — Kogo? — Młody March ugryzł się w język. Hasim wyglądał, jakby właśnie zjadł coś niewyobrażalnie kwaśnego, go skrzywił się paskudnie. Jego kompan wyszedł z cienia; idealnie wyregulowane, czarne brwi miał lekko zmarszczone. Uwagę nastolatka przykuły jego oczy — niby czarne, gdyby nie szczerosrebrne łuny, przypominające chmurę piasku mieniącego się w świetle na bezgwiezdnym niebie. Zatrzymał się za plecami Hasima i położył mu dłoń na rynsztunku, jakby chciał mieć pewność, że ten nie zeskoczy ze stołka i nie rzuci się na niego z kolejnym atakiem. — Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem. Spadłem z konia i wleciałem do rzeki, kiedy wypłynąłem na powierzchnię znalazłem się w...wannie, o ile mogę to tak nazwać. To tyle.

          — Czyli ,,magicznie" trafiłeś do łaźni Tarkheeny? — zadrwił Hasim. 

          — Tak, panie.

          — Gdybyś był jednym z naszych szpiegów, wylądowałbyś w Domu Płaczu na resztę swojego nędznego życia. — Ciało Teodora przeszedł dreszcz, gdy Hasim strzelił palcami. — Kto cię wysłał? Telmar? Archenlandia? Z taką niedojdą Tisrok zrobi wam przysługę, kiedy wreszcie was podbije.

          — Uważa pan, że jestem szpiegiem?

          — Żałośnie nędznym — Młodzian przeniósł wzrok na cichego kompana, stojącego w ciszy. Mógłby przysiąc, że tęczówki jego oczu zmieniły kolor — srebro zalało całą jej powierzchnie, gdzieniegdzie upstrzoną czarnymi kropeczkami.

          — Nie, to pomyłka — wydukał Teo. — Nie jestem żadnym szpiegiem. 

         — To KIM jesteś? — March machinalnie skulił ramiona; władczy ton głosu Hasima jasno dawał mu do zrozumienia, że powoli tracił doń cierpliwość. 

          — Teodor March. — Przełknął nerwowo ślinę. — Pochodzę z okolic Glastonbury, pomagam dziadkom w stadninie.

          — W życiu nie słyszałem gorszego kłamstwa — zadrwił Hasim. Chciał coś dodać, jednak jedno zaciśnięcie palców towarzysza na jego ramieniu wystarczyło, aby zamilkł.

          — Chłopak nie kłamie, przyjacielu — wtrącił się nieznajomy o srebrnych oczach...które właśnie na powrót stały się przeważnie czarne. — Jeśli pozwolisz, chętnie go...przechowam. — Hasim milczał przez moment, nie spuszczając wzroku z Teo choćby na sekundę. Wreszcie, po pauzie zdającej się trwać całą wieczność, wstał ze stołka, podniósł go jakby nie ważył absolutnie nic i cisnął nim w kąt. Trzask zadudnił młodzieńcowi w uszach, mimo to nawet nie drgnął; czekał na uderzenie.
          Ono jednak nie nadeszło.
          Hasim pociągnął nosem, poprawił rękawice.

          — Niech tak będzie, jest twój. Ale miej go na oku.

          — Zawsze mam wszystkich na oku, przyjacielu. — Hasim opuścił lochy, trzaskając za sobą głośno drzwiami, Teodor zaś został sam na sam z mężczyzną w srebrze i akwamarynie...który zniknął mu z pola widzenia. — Jak twarz? — March odskoczył od stołka i przyległ plecami do przeciwległej ściany, gdy mężczyzna szepnął mu do ucha. Nie miał zielonego pojęcia, jak to zrobił — żadnego świstu, trzasku, tupnięcia, nawet szelestu odzieży. Jakkolwiek tego dokonał, mężczyzna znalazł się tuż za nim, skąpany w ciemności okalającej tamtejszy kraniec celi. Umysł Teodora nie potrafił poskładać tego w logiczną całość — jak człowiek odziany w odbijające światło srebro i rzucający się w oczy akwamaryn zdołał zlać się z cieniem tak głęboko, że pozostawał nieuchwytny dla oka nawet w świetle dnia? — Wybacz, przestraszyłem cię?

          — J-jak pan to zrobił? — wydusił wreszcie przez zaciśnięte z nerwów gardło. Serce wciąż kołotało mu w piersi. — Co to za kuglarskie sztuczki?

          — ,,Sztuczki"? — powtórzył z rozbawieniem. — Tak, pewnie dla kogoś z zewnątrz może to tak wyglądać. Z chęcią opowiem ci więcej, jeśliś ciekaw, jednak lepiej będzie, jeśli zrobimy to już na miejscu, w...lepszej atmosferze.

          — ,,Na miejscu"? — zająknął się Teo. — Wypuści mnie pan?

          — Nie, skądże, tego zrobić nie mogę — odpowiedział mu, a Teodor poczuł, jak iskierka nadziei na odzyskanie wolności gaśnie równie szybko, jak się pojawiła. — Ale po co tłamsić roślinę w cieniu, gdzie tylko się zmarnuje, skoro na słońcu może zakwitnąć i rozwinąć swój potencjał? 

          — A dlaczego miałbym panu ufać? — Mężczyzna wyszedł z cienia; prawe oko miał srebrne, lewe czarne.

          — A jakie masz alternatywy? — Teodor rozejrzał się po celi i przygryzł policzek. Jakkolwiek beznadziejna nie wydawała się jego sytuacja, w ostatecznym rozrachunku mógł pozostać tu, w brudzie, z przeżutymi ochłapami do jedzenia i odgłosami tortur dobiegającymi z głębi lochów.

          — W porządku, przystaję na pana warunki.

          — Srebrnousty — poprawił go prędko. — Zwracaj się do mnie Srebrnousty.

          I ruszył za nim, w kompletnej niemocy i z mętlikiem w głowie. Na progu wysokich na siedem metrów wrót, u szczytu szerokich schodów — szerokich na co najmniej piętnaście — gdy ostatnie ciepło dnia popieściło mu twarz a przed oczami rozlały się potężne mury i setki budynków biegnących we wszystkie strony świata, w myślach Teodora zamigotała pojedyncza myśl, którą obracał w nich przez całą podróż po szerokich i wąskich ulicach, przez zatłoczony i kolorowy bazar, pomiędzy glinianymi dzbanami i fontannami zdobionymi ptasim emblematem, po dziedziniec z palmami i fontanną z podobizną węża o srebrnych oczach:

          ,,Ella mnie zamorduje"


_______________________________
WRESZCIE. Wreszcie, po MIESIĄCACH patrzenia się na jeden i ten sam akapit, odblokowałam się! Przepraszam Was za te opóźnienia i braki jakichkolwiek wrzutek, ale niestety żyćko potoczyło się tak a nie inaczej i nie miałam czasu na absolutnie nic, a jak już miałam, to wskoczyła blokada i żadne pisanie mi najzwyczajniej w świecie nie wychodziło. Niemniej wracam, Teodor jest doklepany, jesteśmy w Narnii i Kalormenie, możemy wreszcie RUSZAĆ.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro