Rozdział I
Otworzyłam oczy i spojrzałam na zwykły, staromodny budzik. Była godzina siódma rano. Wyszłam spod szarej kołdry i stanęłam przed szafą. Nie miałam dużego wyboru, więc ubrałam swój szary fartuch, umyłam zęby i uczesałam swoje śnieżnobiałe włosy, które były dla mnie tak wielkim brzemieniem... Następnie poszłam na śniadanie w przekonaniu, że znów będą się ze mnie śmiać. No cóż... Mówi się trudno, żyje się dalej. Szłam ciemnymi i surowymi korytarzami, aż w końcu weszłam na gwarną stołówkę. Cała ogromna sala była zapełniona dziećmi i opiekunami. Oczywiście nie obeszło się bez docinek, niestety, dzień jak co dzień... Zawsze się zastanawiałam, czy docinano mi przez moje włosy, oczy, które pod wpływem emocji zmieniały kolor (normalnie były brązowe), czy przez moje zdolności, czy jak to mawiają inni, moją klątwę. Kto wie, może by jeszcze się coś znalazło... Mogłam liczyć tylko na moją dyrektorkę, panią Mirienę. Była drobną i niską kobieciną z brązowymi włosami do ramion, zielonymi oczami, które były „chronione" przez okulary koloru złotego, które opierały się na jej lekko garbatym nosku. Ona jako jedyna mnie kochała i nie zwracała uwagi na to, że byłam inna. Ja też ją kochałam, dzięki niej jeszcze miałam siłę, by tu być. Uważała, że byłam wyjątkowa. Od zawsze wierzyłam, że ma rację.
Na śniadaniu usiadłam jak najdalej wszelakich dzieci, chciałam zjeść w spokoju. Kiedy już jadłam płatki z mlekiem, to podeszła do mnie pani Miriena.
- Agatko, dzisiaj przyjdzie do Ciebie pewien pan. Na rozmowę. - Uśmiechnęła się do mnie łagodnie i pogładziła delikatnie moją głowę.
- Ale dlaczego? - spytałam zdziwiona. Była to dla mnie nowość. Ludzie raczej nie chcieli mnie adoptować, czy nawet ze mną porozmawiać. Plotki robiły swoje.
- Nie jestem pewna, złotko. Może chce cię adoptować. Mówił, że chce ci dać dobrą przyszłość! - Rozpromieniła się. - Poczekaj na niego w swoim pokoju. Smacznego!
- Dobrze i dziękuję! - Uśmiechnęłam się do niej, co odwzajemniła.
Tak więc po śniadaniu poszłam do pokoju. Wspięłam się na duży, drewniany parapet i wyjrzałam przez okno. Inne dzieci z sierocińca bawiły się chyba w chowanego. Ja mogłam tylko patrzeć... Mimowolnie łza spłynęła mi po policzku. Zawsze marzyłam by mieć przyjaciół, rodzinę, kota... O tak, koty były przeurocze! Kochałam je, choć żadnego nigdy nie miałam, tylko o nich wiele czytałam... Po chwili w końcu powiedziałam sobie dość! Nie lubiłam się użalać nad sobą, ale niestety czasem mi się to zdarzało. Zeskoczyłam z parapetu, wzięłam książkę do ręki i zaczęłam czytać.
PUK, PUK!
- Proszę! - odpowiedziałam na pukanie do mojego pokoju. Zza drzwi wyszedł starszy mężczyzna średniego wzrostu. Miał naprawdę długie włosy i jeszcze dłuższą brodę w kolorze srebra. Na spiczastym nosie nosił okulary, przez które patrzyły na mnie jego bystre i (mimo wieku) młode oczy.
- Dzień dobry, Agatko!
- Dzień dobry. Yyy, kim pan jest? - Nie wyglądał mi na kogoś, kto chciał adoptować dziewczynkę.
- Jestem profesor Albus Dumbledore. – Ukłonił się lekko i podał mi dłoń, którą uścisnęłam.
- Miło mi profesora poznać! - Uśmiechnęłam się szczerze.
- Mi ciebie również! Moja droga, jestem również dyrektorem Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart – spojrzałam na niego jak na kosmitę. - i mam dla Ciebie list. Proszę przeczytaj go przy mnie. Na głos.
- Dobrze - odparłam zdziwionym tonem, niepewnie biorąc list od profesora. Naprawdę się zastanawiałam, skąd on się urwał. - Droga Panno Agato Riddle. Mamy zaszczyt powiadomić Panienkę o przyjęciu do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. W kopercie znajduje się pani bilet oraz lista rzeczy potrzebny na rok szkolny, pozdrawiam, wicedyrektor szkoły, Minerva McGonagall - skończyłam czytać i szczęka lekko mi opadła, ale tylko lekko... - Przepraszam, ale ja nie jestem czarownicą i to nazwisko... Riddle? - Spojrzałam na profesora w sumie lekko przerażona.
- Tak, to twoje prawdziwe nazwisko - odparł spokojnie i spojrzał na mnie nieodgadnionym wzrokiem.
- Ale skąd pan...
- Mam swoje sposoby, moja droga - przerwał mi ze śmiechem. - A co do tego, czy jesteś czarownicą, czy nie... Powiedz, nie zdarzało Ci się nigdy zrobić czegoś dziwnego pod wpływem emocji, hm? - Popatrzył na mnie znacząco, pochylając się lekko.
- Nooo, przy różnych emocjach mam inny kolor oczu i czasem, jak na kogoś się zdenerwowałam to mu pofarbowałam włosy... - odpowiedziałam cicho i niepewnie, rumieniąc się.
- No widzisz! - klasnął w dłonie, jakby to było coś cudownego. - Masz magiczne zdolności i jesteś również metamorfomagiem, choć jak nie zmieniają ci się włosy, to dziwne... - Pogładził swoją długą brodę w zamyśleniu.
- A kto to metaforomag?
- Metamorfomag – zaśmiał się z mojej wymowy - to osoba, która potrafi zmieniać swój wygląd.
- No dobrze, powiedzmy, że wierzę profesorowi, ale gdzie mam kupić te wszystkie rzeczy z listu?
- Zaraz pójdziemy na ulicę Pokątną. Och, jak ja dawno tam nie byłem! - odparł ze śmiechem.
Następnie profesor wyciągnął w moją stronę dłoń. Złapałam za nią już pewnie, sprawiał wrażenie człowieka, któremu można zaufać. Nagle zawirowało mi przed oczami, więc je zamknęłam, inaczej bym chyba zwymiotowała. Jak ponownie otworzyłam swoje ślepia, to nie byłam już w pokoju w sierocińcu, tylko na bardzo, ale to bardzo zatłoczonej ulicy. Zdębiałam, bo... matko, teleportowałam się! Spojrzałam na profesora szczęśliwym i lekko zdziwionym wzrokiem, a on mile rozbawiony pokazał, że mogę przed zakupami chwilę na wszystko popatrzeć. Śmiesznym i szybkim krokiem podbiegałam do stoisk i wystaw. Były cudowne, kolorowe i magiczne. Było wiele rzeczy, o których nie widziałam, a nawet nie śniło mi się, że takowe mogą istnieć. Ludzie (którzy byli moim zdaniem dziwnie i trochę staroświecko ubrani) patrzyli na mnie zdziwieni. Akurat to nie było dla mnie nowością, pani Miriena zawsze mi mówiła, że mam pokłady niezrównanej energii, co wygląda dosyć ciekawie, gdy ją pokazuję. Najbardziej podobała mi się wystawa z tym magicznym sportem. Podsłuchałam jakiś chłopaków i dowiedziałam się, że nazywają to quidditchem! Stałam tam najdłużej i pewnie stałabym jeszcze trochę, ale profesor Dumbledore mnie zawołał do siebie. Trzeba było wziąć się za te dziwne zakupy. No, nie wiem jak wy, ale ja kociołków nigdy nie kupowałam. Bałam się o pieniądze, ponieważ żadnych nie miałam, ale okazało się, że posiadałam skrytkę w jakimś tam banku i to z całkiem sporą sumką, tylko skąd? Profesor nie chciał mi na to pytanie odpowiedzieć. Najpierw poszliśmy po szatę, madam Malkin zdjęła szybko i sprawnie ze mnie miarę i po chwili, ku mojemu zdziwieniu, szata była gotowa. Wyglądała bardzo ładnie, podobała mi się, na szczęście, ponieważ miałam w niej chodzić przez następne lata. Następnie udaliśmy się po kociołek, kto by się spodziewał, że jest ich multum tysięcy rodzajów! Dobrze, że nie byłam sama, bo bym się naprawdę pogubiła. Z zapasem pergaminów i piórem nie było większego problemu, to nawet ja sama byłam w stanie kupić. Po tym udaliśmy się do księgarni Esy i Floresy. Po prostu nie byłam w stanie wyrazić wspaniałości tego sklepu. Było tu pełno książek, kochałam je, więc było tu dla mnie jak w niebie. Zapach, miła atmosfera, gwar kupujących, wszystko mnie tutaj zachwycało. Gdy się wybudziłam z transu, to zauważyłam, że profesor gdzieś zniknął. Rozglądałam się chwilę i zauważyłam, że rozmawia z jakąś starszą panią, więc uspokojona, że nie zgubiłam czarodzieja, poszłam wziąć wszystkie książki z listy do szkoły. Trochę to trwało, bo przy okazji troszku (czytaj:troszku bardzo dużo) czytałam inne pisma. W końcu miałam wszystkie księgi, choć wolałam jeszcze sprawdzić i oczywiście przez moje roztrzepanie jednej zapomniałam. Mianowicie podręcznika do eliksirów. Nie szukałam go długo, bo był tuż obok na wysokiej półce. Próbowałam go dosięgnąć, ale mimo, że byłam całkiem wysoka, jak na swój wiek, to dla książki i tak byłam za niska. Zbulwersowana wzięłam jakieś krzesło i weszłam na nie. Tak, dosięgnęłam jej! Lecz zbyt wcześnie się cieszyłam, ponieważ spadłam z mebla (było całkiem wysokie). Już miałam mieć bliskie spotkanie z drewnianą podłogą, gdy ktoś mnie złapał. „Ktośkiem" okazał się być całkiem wysoki chłopak o czarnych włosach i okularach kryjących wielkie brązowe oczy.
- Gdzie tak lecisz? - zapytał z figlarnym uśmiechem.
- Ano na randkę z podłogą - odparłam ze śmiechem.
- Czyli uratowałem Ciebie od najtwardszej randki świata! - Zażartował, stawiając mnie prosto.
- Najwyraźniej, a jak masz na imię, mój wybawco?
- James, a ty, łamagowa księżniczko? - Wyciągając do mnie rękę.
- Agata, bardzo dziękuję za uratowanie od tak sztywnej randki. - Zachichotałam i uścisnęłam jego dłoń.
- Proszę, a ty też pierwszy raz do Hogwartu? Niestety tego podręcznika też potrzebuję - jęknął z niezadowolenia.
- Tak, a czemu „niestety"? - zapytałam z nutką ciekawości w głosie.
- Coś czuję, że nie polubię się z tym przedmiotem. - Wzruszył ramionami.
- Agatka, chodź, musimy już iść! - zawołał mnie profesor.
- Już idę! Okej, to do zobaczenia w szkole! - Pomachałam chłopakowi i pognałam do dyrektora.
- Do zobaczenia! - krzyknął za mną i zajął się sięganiem podręcznika od eliksirów.
Przez całą drogę po różdżkę byłam bardzo szczęśliwa. W końcu poznałam kogoś, kto byłby w stanie mnie polubić i nie wyśmiewać się ze mnie! Fajny jest ten James, mam nadzieję, że dogadamy się w szkole i się bliżej poznamy.
Po paru minutach doszliśmy do sklepu z różdżkami. Była to dosyć ponura i zakurzona kamieniczka, która należała do niejakiego pana Ollivandera.
- Agatko, pójdziesz sama po różdżkę? Muszę coś prędko załatwić - zapytał profesor, zatrzymując mnie tuż przy sklepie.
- Dobrze - odparłam z delikatnym uśmiechem.
- Dzielna dziewczynka! - Klasnął w dłonie. - Jak skończysz, to poczekaj na mnie przed sklepem. - Puścił mi oczko, uśmiechając się i poszedł w głąb ulicy.
Weszłam do budynku, było w nim pełno nie za wielkich, podłużnych pudełek prawdopodobnie z różdżkami. Dzwoneczek nad drzwiami zadzwonił i zza ściany wyłonił się starszy mężczyzna. Był trochę niższy od profesora i miał naprawdę szaloną, siwą czuprynę na głowie. Patrzył na mnie przenikliwie, przez co miałam wrażenie, że wie już o mnie wszystko. Domyśliłam się, że to pan Ollivander. Jeszcze przez chwilę przyglądał mi się uważnie, ale ocknął się, gdy się przywitałam.
- Dzień dobry, przyszłam kupić tu różdżkę. - Uśmiechnęłam się do niego ciepło.
- A tak! Oczywiście, że przyszłaś to po różdżkę. Poczekaj chwilę... - Zniknął w głębi sklepu, ale po chwili wrócił z szarym pudełkiem w dłoni. - Która ręka jest silniejsza magicznie?
- Jestem leworęczna... - odparła niepewnie, nie rozumiejąc trochę pytania.
- Proszę, - podał mi ją - a teraz machnij nią! - Tak też zrobiłam i stos pudełek obok nas, spadł na podłogę z hukiem.
- O matko! Bardzo przepraszam! - pisnęłam przerażona, dopiero wzięłam różdżkę do ręki, a już coś popsułam, no świetnie!
- No właśnie, o matko. Myślałem że ta będzie idealna... - powiedział, tonąc we własnych myślach. - A co do pudełek, to nic się nie stało, moja droga. Nawet nie wiesz, jak często się to tu zdarza. - Zachichotał, co mnie uspokoiło.
- A dlaczego ta miała być dla mnie idealna?
- Dowiesz się w swoim czasie - odpowiedział i posłał mi miły uśmiech.
Poszedł w głąb sklepu, więc chwilę go nie było, ale wrócił z czarnym pudełkiem. Otworzył je i ujrzałam piękną białą różdżkę z wyżłobionymi płomieniami. Wzięłam ją do ręki i... wyleciała z niej bardzo jasna mgła, która mnie okrążyła tak, że nie widziałam nic innego prócz niej. W jasności dostrzegłam parę ludzi, chyba było to małżeństwo z dzieckiem o białych włoskach na główce. Kobieta była piękna, miała czekoladowe oczy i łagodny, szeroki uśmiech. Mężczyzna miał ciemno brązowe włosy i zielone oczy, był bardzo blady i wysoki. Mgiełka zniknęła i spojrzałam na Ollivandera, który miał zatroskaną minę.
- Coś się stało? - zapytałam zdziwiona.
- Co tam widziałaś, moja droga?
- Widziałam dorosłą parę z dzieckiem. Miałam wrażenie, że ich znam... To źle?
- Skąd! Ale ciekawe jest to, że akurat ta różdżka do ciebie pasowała... - odparł tajemniczym tonem wskazując na nią.
- Hm?
- Trzynaście cali, cis, włókno ze smoczego serca. A jednak ta jest Ci pisana... Ciekawe, niewątpliwie ciekawe...
Po chwili ciszy, zapłaciłam i wyszłam ze sklepu. Poczekałam chwileczkę przed budynkiem, aż nie przyszedł profesor... ale nie był sam. Trzymał w ręku KOTA! Pięknego, całego czarnego z ogromnymi zielonymi oczami.
- Agatko, to dla Ciebie byś nie była już samotna! - Uśmiechnął się do mnie wesoło, pokazując zwierzaka.
- Bardzo dziękuję! Jest śliczny! - Przytuliłam mężczyznę.
- Ma na imię Romi. - Zachichotał zadowolony, że sprawił mi taką radochę.
- Piękne imię!
- Cieszę, że ci się podoba. Masz już wszystko?
- Tak! - odparłam podekscytowana.
- To już wracamy. - Podał mi dłoń i przetransportowaliśmy się do mojego pokoju.
- Bardzo, ale to bardzo profesorowi dziękuję, to był mój najlepszy dzień w życiu! - Jeszcze raz przytuliłam profesora.
- Proszę bardzo, mi było równie miło! Teraz pójdę porozmawiać z twoją dyrektorką, dobrze?
- Dobrze!
- To widzimy się w szkole! A i pierwszego września przyjedzie po ciebie mój przyjaciel, Hagrid. Na pewno go bez problemu rozpoznasz! - Zaśmiał się i puścił mi oczko.
- Dobrze, nie mogę się już doczekać! - Pomachałam mu na pożegnanie.
Dumbledore zaśmiał się jeszcze i wyszedł. Resztę dnia czytałam swoją książkę. Wieczorem szybko zasnęłam, mimo że byłam bardzo podekscytowana.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro