Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

9. Czwarta rocznica

     Jednostka czasu Melanie uległa zmianie. Dotychczas odliczała dni do końca roku, czyli do zakończenia pierwszego kontraktu Hawkinsa. Można by się spodziewać, że po ostatniej wizycie na wyspie zacznie wykreślać budki w kalendarzu w oczekiwaniu na pierwszego lipca kolejnego roku. Tymczasem jej życie przeskakiwało z uśpienia w rozbudzenie w dokładnych, trzytygodniowych odstępach.

Bynajmniej, wcale nie szukała towarzystwa. Liczyła się tylko wyspa, a William był zaledwie jej chwilowym dodatkiem. Taktownym i tajemniczym, jednak wciąż dodatkiem.

Skarciła się wewnętrznie. To już kolejny raz, gdy w myślach nazywała go po imieniu. Wiedziała, że to spoufalanie się, a przecież chciała tego uniknąć. Nie potrzebowała w życiu kolejnych problemów w postaci przypadkowych przyjaciół. Zresztą, była przekonana, że plotki na jej temat prędzej czy później dotrą również na Wolf Rock i Hawkins podzieli nastawienie reszty mieszkańców Sennen Cove.

Tak więc po trzech tygodniach wymieniania się wiadomościami nigdy niewykraczającymi poza obręb ich stref komfortu, znów się spotkali. Melanie przypłynęła na wyspę wraz z Bobem, a potem we trójkę zjedli śniadanie w ogrodzie, bo koniec września nagrodził ich piękną pogodą.

Wizyta ta okazała się przyjemniejsza, niż przewidywała. Siedzieli za domem na zbitych z palet ławeczkach, przy podobnie skonstruowanym, zastawionym jedzeniem stoliku. Melanie opierała się plecami o chropowatą ścianę i z kubkiem herbaty w dłoniach wystawiała twarz do słońca. Jednym uchem przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn i w duchu cieszyła się, że żaden z nich nie próbował wciągać jej w wymianę zdań.

Mówili o rzeczach trywialnych, lekkich i w zasadzie nic nieznaczących. Zdawali sobie relację z problemów technicznych, jakie napotykali podczas swoich prac, albo po prostu rzucali dowcipami, których to Kapitan miał w zanadrzu całe mnóstwo. Właśnie tego chciała. Oczyścić myśli ze zmartwień i na chwilę skupić się na banałach.

Ostatecznie spędzili wspólnie miły poranek, a na sam jego koniec Melanie udało się nawet wejść do swojego byłego miejsca zamieszkania — przy okazji sprzątania po śniadaniu, na które tak nastawała, że William, choć nie chciał, musiał się zgodzić. Ze spokojem przyjęła fakt, że mieszkanie prawie wcale się nie zmieniło; Hawkins, wprowadzając się tutaj, musiał rzeczywiście mieć ze sobą niewiele.

Powrót do Sennen Cove jak zwykle rzucał się na jej humor cieniem powracającej apatii. Zwłaszcza gdy już następnego dnia nadeszły deszcze, które potrafiły utrzymywać się przez bity miesiąc, a nawet i dłużej.

Chociaż największy cios, jaki całkiem ostudził jej ledwie rozbudzone nadzieje, otrzymała dopiero w październiku i nie była to wcale paskudna pogoda. Nie nadszedł oczywiście znienacka, nie, spodziewała się go. Tej daty nie miała zapomnieć po kres swoich dni, ale kolejny już rok nie potrafiła przygotować się na niego psychicznie.

Tym razem jednak złożyło się tak, że tego pamiętnego dnia płynąć miała na wyspę.

Nocą nie zmrużyła oka, wiercąc się w łóżku, chodząc po pokoju, albo siedząc na parapecie i gapiąc się w okno. Nie wiedziała, co robić. Emocje roznosiły ją od środka, ale nie miała pojęcia, jak im ulżyć. Zbliżająca się podróż na wyspę wydawała się najlepszym lekarstwem, ale... Melanie nie miała pewności, czy w tych okolicznościach powinna w ogóle ruszać się z domu.

Rankiem, po wielu godzinach miotania się w sobie, spadło na nią psychiczne uderzenie. Czekała na nie.

Krótko po siódmej w pokoju rozległo się pukanie. Melanie, rzecz jasna, obudzona i w pełni ubrana, westchnęła cicho i słabym głosem zezwoliła na wejście.

Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, a tuż za nimi, w małym korytarzyku tłoczyli się rodzice dziewczyny. Choć był środek tygodnia, zamiast ubrań roboczych, mieli na sobie swoje odświętne stroje, które wkładali tylko w niedzielę do kościoła.

— O, nie śpisz już? — zaczęła zakłopotana Gianna, nawet nie wchodząc do pokoju.

— Wybierasz się gdzieś, Melly? — podjął ojciec.

Oboje byli wyraźnie czymś zakłopotani, a Melanie doskonale wiedziała czym. Dlatego milczała, czekając, aż zbiorą się w sobie i powiedzą wreszcie to, co muszą. Chciała mieć to w końcu za sobą.

— Wiesz... — chrząknął — idziemy z mamą na cmentarz i pomyśleliśmy sobie, czy...

— Pójdziesz z nami? — wyrzuciła z siebie matka dziewczyny, wciąż nie mogąc zapanować nad nerwowością.

Zamiast odpowiedzieć, pokręciła głową. Nie mogła się zgodzić. Nie mogła tam pójść. Jeszcze nie teraz.

Zapadła cisza przerywana jedynie szmerem uderzających w okno kropel deszczu. Melanie nie potrafiła zdobyć się choćby na kilka słów wyjaśnienia. Po prostu siedziała na łóżku i w pozornym spokoju zerkała na rodziców, oczekując ich rychłego wyjścia. Błagam, nie namawiajcie mnie do tego, myślała.

— Minęły już cztery lata, Mel... — zaczęła jej matka z budzącą się pretensją, ale ojciec wszedł jej w słowo.

— Chodźmy, kochanie... — powiedział ciszej i objął Giannę ramieniem, kierując ją w stronę schodów.

— Ale Jowan, przecież-

— Chodźmy. Gdzie zostawiłaś kwiaty?

— W wazonie w kuchni, ale...

— Chyba nie będziemy musieli pielić, jak myślisz? — pytając, sięgnął do drzwi i po cichu je przymknął, uprzednio posławszy córce porozumiewawcze spojrzenie.

Ona skinęła lekko głową, wdzięczna za okazane zrozumienie. Trwała nieruchomo tak długo, aż usłyszała trzaśnięcie frontowych drzwi, obwieszczające, że rodzice w końcu wyszli z domu.

Dopiero wtedy gruby mur, którym odseparowała od siebie emocje, skruszył się i rozpadł. Całe napięcie, tęsknota, żal i wstyd uderzyły w nią, zupełnie jak fale rozbijające się o klify podczas sztormów. Niewidzialna dłoń zacisnęła się na jej gardle, coś skręciło żołądek w ciasny supeł, a płuca skurczyło o połowę ich objętości. Oddychała szybko i niespokojnie.

Wyspa. Tak! Musi udać się na wyspę, tylko tam zdoła odzyskać równowagę. Już nie raz przez to przechodziła i już nie raz radziła sobie z tymi emocjami. Wcześniej jednak przebywała w latarni i wokół nie było nikogo, kto przypomniałby jej o tym przykrym dniu.

Zerwała się z miejsca i pognała na parter uśpionego domostwa. Szybko wsunęła stopy w swoje wysłużone kalosze, narzuciła na siebie obszerną kurtkę przeciwdeszczową, a na włosy wcisnęła czapkę. Pospiesznie wyszła z domu, gdzie przywitał ją nieprzyjemny, zimny deszcz. Nałożyła na głowę kaptur i wyszła na lśniący od wody asfalt.

Zatrzymała się jeszcze na chwilę i wyjrzała w stronę wzgórza. Dostrzegła w oddali dwie idące blisko siebie postacie, stłoczone pod jednym parasolem. Wiedziała, że powinna była iść tam razem z nimi, że powinna wreszcie zdobyć się na odwagę i odwiedzić na cmentarzu ten jeden nagrobek, ale...

Przełknęła ślinę.

To by ją zniszczyło.



     Tego ranka nawet Bob nie był w nastroju do rozmów. Nie, żeby trafiła mu się gadatliwa towarzyszka, ale ponura aura sprawiła, że sterował kutrem w całkowitej ciszy, której nie wypełniał chociażby swoim odwiecznym gwizdaniem. Cały rejs siedzieli zatem w ciasnej sterówce, potrząsani i bujani niespokojnymi falami, nie widząc świata za co chwilę zalewanymi wodą bulajami.

Gdy dobili do wyspy, na pomoście czekał już na nich William. Tym razem pasował do nich strojem; najwidoczniej praca na otoczonej morzem wyspie czegoś go nauczyła, pomyślała.

— Skrzynki mogą poczekać, Bob! — rzucił latarnik, kiedy jego goście do niego dołączyli. — Jest okrutnie zimno. Najpierw się ogrzejcie, później się tym zajmiemy.

Kapitan od razu przystał na propozycję, a Melanie, wciąż nieobecna duchem, bezwiednie skinęła głową i podążyła za mężczyznami. W ogóle nie zauważyła ukradkowych spojrzeń, które posyłał jej Will, kiedy wspinali się po kamiennych schodach na górę.

Kuląc się przed deszczem, dotarli pod drzwi domostwa. Latarnik otworzył je prędko i puścił przodem Kapitana, a potem zerknął wyczekująco na Mel, która nagle przystanęła.

Dotychczas myślami krążąc przy cmentarzu i rodzicach zapewne wracających już do domu, oprzytomniała nieco i trzeźwym okiem oceniła swoją sytuację. Zadarła głowę i spojrzała na wyrastającą tuż obok potężną latarnię, której metalowo-szklany szczyt nikł odrobinę w szarym szumie deszczu.

— Melanie?

Usłyszawszy swoje imię, wlepiła wzrok w stojącego przed nią mężczyznę. Czekał, aż wejdzie do środka, chciał pewnie zaproponować coś ciepłego do picia, zachęciłby do zdjęcia mokrych kurtek i butów i umoszczenia się w przytulnym i suchym salonie. Jej przemarznięte ciało było gotowe przestąpić próg i dać na to wszystko przyzwolenie, jednakże...

Nie. Nie po to tu przypłynęła.

Może i unikała cmentarza, nie mogła jednak pozwolić sobie na zapomnienie. Nie teraz. Nigdy.

— Ja... — zaczęła i urwała na moment, ale on cierpliwie czekał. — Właściwie to nie jest mi zimno. Poczekam na zewnątrz, nie krępujcie się — powiedziała na jednym oddechu i nawet nie zaczekawszy na odpowiedź, odeszła w bok, w stronę zamkniętego kurnika.

Minęła go i skręciła za róg domostwa. Szybkim krokiem przeszła obok ogródka, a potem w mig pokonała łączkę i dotarła do skał na tyłach wyspy.

Nieprzyjemne uczucia nadal dławiły ją od środka; nawet towarzystwo latarni nie zdołało ich przytłumić. Wspomnienia wracały do niej same, nieproszone, wciskały się bezczelnie pod powieki, przypominały o sobie, o tragedii i traumie, jakich wówczas doświadczyła. Dokładnie cztery lata temu...

Nieudolnie tłumiąc łzy, sięgnęła dłonią do gładkiego kamienia i palcami odszukała literę „T", wyrytą własnoręcznie zaraz po przeprowadzce na wyspę, krótko po zawarciu umowy o pracę.

Znów się tam znalazła. Znów patrzyła na niego i starała się utrwalić w pamięci każdy detal jego twarzy. Znów przyciskała go do siebie, wiedząc, że już nie może mu pomóc. Że wszystko stracone. Że go zawiodła...

Stała nieruchomo, zagryzając wargi i pozwalając łzom spływać po policzkach tak długo, aż deszcz ustąpił, a wiatr uspokoił się nieco.

— Melanie?

Nie słyszała jego nadejścia, ale nawet nie drgnęła, ani nie obejrzała się za siebie. Zapłakanymi oczami wpatrywała się w dal, wciąż przesuwając palcami po zagłębieniu w skale. Nie obchodziło jej już, że Hawkins odkryje tajemniczą literę. Nic nie robiła sobie również z tego, że przyłapał ją na chwili słabości, które zawsze zwykła przeżywać w samotności. Tego dnia... było jej wszystko jedno.

— Will... — zaczęła bezwiednie, po raz pierwszy zwracając się do niego skróconą wersją imienia. Jej głos był cichy i lekko zachrypnięty. — Wierzysz w Boga?

Nie odpowiedział od razu. Chyba go zaskoczyła. Szum fal wypełniał ciszę.

— Tak — powiedział w końcu, ale nie brakowało mu pewności. — Choć... myślę, że moja wiara nie wpasowuje się w żadną ze znanych religii. — Usłyszała szelest trawy, kiedy robił powolne kroki w jej stronę. — A ty?

— Nie — odparła od razu. — Gdyby istniał... nie pozwoliłby... — zawahała się, ale zaraz wzięła głębszy oddech. — Zaopiekowałby się nami. Zadbałby o nas. Nie dopuściłby do tylu... nieszczęść.

Nie wiedziała, dlaczego to powiedziała. Po co? Ta rozmowa z całą pewnością prowadziła donikąd, mogła tylko co najwyżej pogłębić jej paskudny stan.

— To prawda — przyznał, zatrzymując się obok niej. — I właśnie to skłoniło mnie do obrania innej perspektywy.

Teraz oboje wpatrywali się w horyzont, oboje we wciąż mokrych od deszczu kurtkach i głowach skrytych pod kapturami. Na dłuższą chwilę milczenie zamknęło im usta.

— Jakiej? — zapytała wreszcie i pociągnęła nosem.

— Takiej, że Bóg... to my. To wszystko, co nas otacza. Cały wszechświat chaosu atomów, z którego powstaliśmy, by spojrzeć na samych siebie i podumać nad sensem istnienia.

Czekała na rozwinięcie owej myśli, liczyła, że wytłumaczy jej szerzej swój punkt widzenia, ale on znów zamilkł.

— I już? To wszystko? — podjęła, z pretensją wpatrując się w rozbijające się o skały fale. — Jesteśmy skazani na chaos? Na niesprawiedliwość? W to wierzysz?

On pokręcił spokojnie głową akurat w momencie, gdy przez kłębowisko gęstych chmur przebił się promień słońca, który roziskrzył swym blaskiem niewielki fragment niespokojnej tafli morza.

— Jeśli chcemy, żeby Bóg był dla nas dobry... sami musimy być tacy dla siebie. Skoro Bóg to my, to w naszej mocy leży decyzja, czy będzie tym kochającym i opiekuńczym, czy raczej gniewnym i niesprawiedliwym.

Jego słowa wprawiły ją w zadumę, jednak nie na długo. Hawkins bowiem zwrócił się przodem do niej i po raz pierwszy spojrzał na zaschnięte ślady łez na jej policzkach. Nie skomentował ich, tylko wystawił do Melanie otwartą dłoń. Zerknęła na nią, a potem uniosła wzrok i posłała mężczyźnie niepewne spojrzenie.

— Co robisz? — zapytała, z wolna się dystansując.

— Podejmuję decyzję — odparł, a potem ciszej dodał: — Podasz mi swoją dłoń, Melanie?

— Po co? — rzuciła od razu, choć w pierwszym odruchu jej ramię drgnęło, zupełnie jakby samo chciało spełnić prośbę Willa.

Patrzył na nią chwilę w napiętym oczekiwaniu, aż w końcu z jego ust padło tylko jedno słowo:

— Proszę.

Stłumiła westchnięcie. Nie potrafiła doszukać się w jego postawie czy w mowie ciała czegokolwiek niepokojącego, wciąż jednak...

To tylko zwykły gest, pomyślała. Przecież nie zrobi mi krzywdy.

Z pewnym wahaniem podała mu swoją wilgotną po deszczu dłoń, a on chwycił ją delikatnie i zamknął między swoimi. Po jej skórze rozlało się ciepło zmieszane z osobliwym prądem, który czuła już wcześniej, gdy ich palce przypadkiem się dotknęły.

Miłe. Ale co z tego?

— Ciężki dzień? — usłyszała miękki pomruk, więc oderwała wzrok od męskich palców i uniosła go.

— To nic ta-

Urwała, bo napotkała intensywnie wpatrujące się w nią niebieskie oczy i w jednej chwili... po prostu w nich utonęła. Ich niebieska barwa znów nabrała fioletowego odcienia, gdy z całkowitym i niezachwianym spokojem patrzył na nią i wtedy...

Wszystko zaczęło się zmieniać.

Nagle spadła na nią... ulga. Uczucie ciężkości w żołądku, uścisk w gardle, kłucie w mostku... wszystko ustąpiło. Zupełnie jakby spokój, którym emanował Will, udzielił się i jej. Jakby jakimś magicznym sposobem przekazał jej cząstkę swojego stoicyzmu. Jej oddech wyrównał się, serce znów biło miarowo, ogarnęła ją nawet przyjemna senność. Co to za czary?

Nie był to jednak koniec dziwów. Dokładnie w tej samej chwili zmianom uległo również jej otoczenie. Oderwała wzrok od przystojnej twarzy mężczyzny i mrugając raz po raz, rozejrzała się wokół. Otaczająca ich trawa mieniła się teraz intensywną zielenią, wilgotne nierówności skalne lśniły niby lustro, a woda u podnóża wyspy zdawała się niczym płynne srebro. Najpiękniejsze jednak stało się niebo. Dotychczas szare sklepienie gęstych, deszczowych chmur zabarwiło się odcieniami wrzosu i lawendy, absolutnie zniewalającej mieszanki.

Urzeczona wiodła spojrzeniem po magicznie upiększonym świecie wokół niej, nie do końca wierząc w swój zdrowy rozsądek. Czyżby miesiące słabego snu i marnej diety w końcu zaczęły zbierać żniwo? Czy to, na co teraz patrzyła, było zwykłymi halucynacjami spowodowanymi wyczerpaniem? A może po prostu zaczynała świrować? Jak inaczej wytłumaczyć to, czego właśnie doświadczała?

Te pytania rozbijały się w jej głowie, jednak... Wcale ich nie poczuła. Stres i niepokój nie przyszły do niej, tak, jak zwykły w podobnych momentach. Był tylko... spokój. Wyciszenie.

Zapomniała już, jakie to przyjemne uczucie!

Znów spojrzała w oczy Willa, które przez cały ten czas nawet na sekundę nie skupiły się na niczym innym. Patrzył na nią i jedyną zmianą, jaką mogła w nim zaobserwować, był brak delikatnego uśmiechu, którym zazwyczaj ją raczył. Był poważny, może nawet skupiony.

Ten obcy człowiek... Nie znała go. On najpewniej nie znał jej. Jakim cudem zdołał ukoić ból, który towarzyszył jej nieustannie od ponad czterech lat? Nawet gdy zdarzyło jej się zaśmiać w rozmowie, kiedy sprawiała wrażenie zadowolonej, cierpienie było z nią zawsze, bez ustanku pożerało jej duszę, kawałek po kawałeczku. Jakim cudem teraz... zniknęło?

— Will!

Tubalne ryknięcie Kapitana wdarło się w ciszę między nimi, przez co oboje otworzyli szerzej oczy, zdziwieni, że prócz nich na wyspie znajduje się ktoś jeszcze. Zapomnieli o nim.

— Przestało lać! Idziem do kutra?!

Hawkins w końcu zdołał oderwać wzrok od twarzy Melanie, a ona zmieszana cofnęła dłoń, którą on bez protestów uwolnił.

— Idę! — zawołał latarnik w stronę Boba, a potem z poczuciem winy zerknął na dziewczynę. — Muszę iść.

Nagle, wraz z ciepłem i delikatnym mrowieniem, które dostarczał jej dotyk Willa, zniknęła cała reszta. Świat zaczął tracić barwy, płowiał i smętniał, a poczucie równowagi emocjonalnej z wolna znów traciło balans. Spokój nikł na rzecz nieprzyjemnego napięcia, tak dobrze jej znanego.

Gdy z żalem obserwowała zachodzące zmiany, Hawkins już się od niej oddalał. Patrzyła za nim, śledziła, jak szybkim krokiem odchodzi, jak kaptur zsuwa mu się z głowy, uwalniając na wiatr burzę brązowych włosów, jak w końcu znika za ścianą starego domku, a w jej przepełnionych smutkiem myślach rozbijało się tylko jedno pytanie:

Jak?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro