8. Ziemia obiecana
Melanie miała wrażenie, że czas stanął w miejscu. Już wcześniej odczuwała jego spowolnienie; od kiedy wróciła do domu rodziców, zdawał się dłużyć i ciągnąć w nieskończoność. Dni mozoliły się, jeden za drugim, a wakacje wydawały się trwać tyle, co pełen rok, ale jeszcze nigdy nie doświadczyła czegoś takiego. Od niedzieli do środy dzieliły ją zaledwie trzy noce, ale czekając na ich nadejście, czuła, że zdąży się zestarzeć.
W końcu jednak, po dwóch pełnych dniach unikania rodziców jak ognia, w środowy poranek narzuciła na siebie byle co i bez śniadania wymknęła się z domu. Aura była całkiem niezła, sucha i dość ciepła, ale dla niej mogła rozpętać się nawet burza śnieżna, i tak gnałaby do portu ile sił w nogach.
Truchtem pokonała całą drogę na wybrzeże, nie dając sobie szansy na usłyszenie choćby jednego zgryźliwego komentarza mieszkańców miasteczka. Dotarła na pomost, gdzie ku swojej radości dostrzegła kręcącego się przy kutrze Wilsona. Zaraz jednak poczuła się niepewnie.
— Cześć, Bob! — zawołała, podchodząc bliżej.
— O, cześć, mała! — ucieszył się.
— Słuchaj, nie wiem, czy wiesz, ale dzisiaj...
— Dzisiaj płyniesz ze mną, wszystko już wiem — wszedł jej w słowo i wyszczerzył żółte zęby w uśmiechu. — Will mówił, że możesz się tu dziś pojawić.
— Will? — podłapała, unosząc jedną brew. Jeszcze niedawno Bob zwracał się do niego per „pan".
— Ano, mówimy se po imieniu, tak jest łatwiej — zaśmiał się chrapliwie i klasnął w dłonie. — Jeszcze tylko kilka skrzynek i możem ruszać.
— Pomogę ci — zaoferowała się i razem udali się do magazynu.
Wspólnymi siłami przenieśli pozostałe pakunki na łódź i kilkanaście minut później rzężący silnik kutra wprowadził ich w ruch.
Bob stał przy sterze i nucił coś pod nosem, ucieszony, że tym razem ma towarzystwo, a Melanie stojąc na zewnątrz i kołysząc się wraz z łajbą, wdychała cudny zapach morza i z coraz większym spokojem obserwowała zmniejszający się za nimi ląd. Och, tak, im dalej od tego miejsca, tym lepiej, myślała.
Wtedy jednak znów zaatakowała ją niepewność. Cóż takiego miała zastać na wyspie? Ile zmian wprowadził tam jej nowy gospodarz? Nie miała na to ochoty, ale uznała, że lepiej dowiedzieć się wcześniej, niż dać się zaskoczyć.
— Bob, jak się sprawy mają na Wolf Rock?
Kapitan znów krótko się roześmiał i zawołał z wnętrza kabiny:
— Will sam ci pokaże!
— No weź, powiedz mi! — rzuciła przesadnie udręczonym głosem.
— Widzisz te niebieskie pudła?
Melanie spojrzała na cztery wspomniane plastikowe pojemniki. Były całkiem spore.
— No?
— Są tam głównie książki i pełno złomu. Wszystko i nic w zasadzie. Jakieś stare części od komputerów, kable i inne takie — wyjaśnił. — Will robi z nich użytek, tylko tyle ci powiem.
Miała ogromną ochotę zajrzeć do tych skrzyń, ale się powstrzymała. Byłaby niezłą hipokrytką, denerwując się na rodzinę za ich wścibskość, a sama zachowując się dokładnie tak samo.
Porzuciła ten temat. I tak nie zamierzała urządzać sobie zwiedzania starych kątów. Dom był teraz prywatną strefą Hawkinsa, a latarnia jego miejscem pracy, a nie atrakcją turystyczną. Było jednak na wyspie jedno miejsce, które już zawsze miała uznawać za swoje. I właśnie na nim się skupiła. Tam z pewnością nowy latarnik nie wprowadził żadnych zmian.
Pogoda im sprzyjała, morze było spokojne, więc po niespełna godzinie rejsu dobili wreszcie do pomostu przy Wolf Rock. Nikt nie wyszedł im jednak na spotkanie. Zacumowali, ale nawet wtedy gospodarz do nich nie zszedł. Melanie już chciała zabrać się za pomoc Kapitanowi, ale ten przyjaznym gestem odpędził ją od ciężarów.
— Może lepiej skocz po Willa, co? — zaproponował i ponaglił ją do zejścia z łajby.
Bez słowa wyszła na pomost i ruszyła stromymi schodami na górę. Wewnątrz czuła drżenie podekscytowania. Minęło dwa i pół miesiąca od jej ostatniej wizyty, ale ona miała wrażenie, że odseparowano ją od wyspy na całą wieczność. Wciąż jednak ogarniała ją czułość, ilekroć spoglądała na znajome skały, pomost, stopnie i górującą nad tym wszystkim ogromną, zaskakująco czystą latarnię. Ludzie twierdzili, że z daleka wyglądała upiornie i złowrogo, ale dla Melanie stanowiła jeden z najpiękniejszych widoków na świecie.
Gdy wreszcie dotarła na samą górę, od razu odnalazła latarnika. Siedział na dachu jej ukochanego domku i w skupieniu się nad czymś pochylał. Miał na sobie robocze spodnie, na biodrach ciążył mu pas pełen różnych narzędzi, a ramiona okrywał gruby, wełniany golf w jasnym odcieniu szarości.
Nie poświęciła mu z początku zbyt wiele uwagi, bo jej myśli, a zaraz i spojrzenie, krążyły pośród dawno niewidzianych zakątków. Chłonęła wzrokiem świeżo odmalowany dom, schody prowadzące do latarni, po których tysiące razy wbiegała, kurnik z odnowionym, wyglądającym na solidny dachem, obejściu, które w zasadzie dużo się nie zmieniło. Z głęboko tłumioną radością przyjęła fakt, że Hawkins jednak nie zbezcześcił jej świętego miejsca.
Znów zadarła lekko głowę, aby na niego spojrzeć. Zdawał się całkowicie oderwany od otaczającego go świata, tak bardzo pogrążony był w swoim zajęciu. W ogóle nie zauważył, że na wyspie pojawili się ludzie. Wolała tego uniknąć i udać się od razu tam, gdzie chciała, ale Bob wciąż czekał, aż zrobi to, o co ją poprosił, więc nie miała wyboru. Chrząknęła cicho.
Hawkins na sekundę zastygł w bezruchu, a potem ze spokojem obejrzał się przez ramię. Kiedy spostrzegł Melanie, jego usta wykrzywił lekki uśmiech. Z łatwością wyczytała w jego oczach nieme „jednak się pojawiłaś".
Poczuła się dziwnie. Jakoś nie potrafiła poskładać w głowie tego, że tutejszy Hawkins i ten, z którym wymieniała się wiadomościami, to ta sama osoba.
— Hej — przywitał się.
— Hej — rzuciła odruchowo, obserwując, jak sięga nogami do drabiny opartej o ścianę domu. — Bob czeka na ciebie w kutrze — dodała pospiesznie, chcąc uniknąć rozmowy.
Nie przypłynęła tu się socjalizować, ale pobyć sama w miejscu, które kochała. Tylko tyle i aż tyle. Nie zaczekała na jego odpowiedź, tylko skorzystała z chwili, gdy tyłem do niej schodził na ziemię i zwyczajnie czmychnęła, nim zdążył się znów odwrócić.
Kiedy tylko znalazła się za węgłem, pierwszym, co zobaczyła, były kury, kręcące się między kurnikiem i szopką. Zupełnie jakby rozpoznały swoją starą znajomą, przyczłapały bliżej Melanie, a Biała niemalże otarła się o jej nogi jak kot. Rozczulona, wzięła kurę na ręce i podrapała ją delikatnie pod dzióbkiem. Ptak wydawał się zadowolony.
— Tęskniłam za wami, moje agentki — rzuciła do nich cicho, ciesząc oczy ich zdrowym wyglądem.
Wtedy jej wzrok napotkał ogródek. Była pewna, że ostatni sztorm doszczętnie zniszczył jej z tak wielkim trudem pielęgnowane grządki, ale to, co zobaczyła, przekroczyło jej oczekiwania. Rośliny wyrosły bujne i pięknie zielone i wszystko wskazywało na to, że już wkrótce szykowały się bogate zbiory. Hawkins jakimś cudem zabezpieczył je przed ulewnym deszczem i zawieruchą. Melanie była pod wrażeniem, choć niechętnie to przed sobą przyznała.
Z kurą pod pachą odeszła od ogródka i ruszyła na tyły domu, gdzie rozpościerała się całkiem spora łączka, zakończona naturalnym ogrodzeniem z ostrych, czarnych skał. Przeszła pod linkami na pranie i zwolniwszy kroku, weszła w sięgającą połowy łydek trawę. Dotarła na sam kraniec łączki i przystanęła.
Wiatr muskał jej twarz i włosy; przesycał go zimny zapach morza, surowy i wilgotny oddech bezkresnego żywiołu. Witał ją, przyjmował znów w swoich progach niczym marnotrawną córkę. Melanie przesunęła spojrzeniem po prostej linii horyzontu, gdzie szarość chmur powoli stapiała się z ciemną taflą morza. Jej wolna ręka sama odnalazła największy i najgładszy kawałek skały tuż obok. Przymknęła oczy, gdy pod palcami wyczuła wyraźne, poszarpane zagłębienie w kształcie litery „T".
Ciepło napłynęło pod jej zamknięte powieki. Otulała ją tęskna woń, a w uszach dźwięczał jedynie szum fal. Pulsująca, miękka kulka, którą nadal trzymała pod pachą, również była częścią tego raju. Przytuliła ją delikatnie. W ostatnich latach oddawała swoje prawdziwe emocje tylko kurom. Objęcia z rodziną taktowała całkowicie formalnie.
Tkwiła w tym samym miejscu i pozycji przez długi czas, tyle, by napięcie, które dotąd w ogóle jej nie opuszczało, choć odrobinę zelżało. Podziałało. Smutek i zagubienie wciąż ją męczyło, ale już nie tak silnie, jak wcześniej.
Nagle usłyszała ciche chrząknięcie. Drgnęła na ten dźwięk, choć wśród wszechobecnego chlupotania wody był niemal nie do uchwycenia. Szybko przetarła wilgotne oczy, złapała znów kurę tak, jak wcześniej i obejrzała się przez ramię.
Obok słupka z linkami na pranie stał Hawkins, wciąż w tym samym, roboczym ubraniu, jedynie bardziej ubrudzonym. Jego usta wykrzywiał nieznaczny uśmiech, ale zerkał na nią z pewnym wahaniem. Jakby nie wiedział, czy powinien podchodzić, czy nie. Uniósł nieco brwi i przechylił głowę, niemo pytając o pozwolenie.
Gdyby tego nie zrobił, Melanie z pewnością poczułaby się urażona, że narusza jej prywatność i burzy tak długo wyczekiwaną przez nią chwilę samotności w miejscu, którego przecież nie mogła mieć na co dzień. Jednak jego ostrożne podejście sprawiło, że zwyczajnie zmiękła. Nie mogłaby go teraz ofukać, to by było po prostu nieludzkie. Obróciła się przodem do niego, dając mu znać, że nie przeszkadza jej jego towarzystwo.
Hawkins ruszył w jej stronę, ale wtedy dotarło do niej, że nie powinni rozmawiać akurat w „tym" miejscu. Nie chciała, żeby poruszył temat tajemniczej litery wyrytej w kamieniu, więc musiała szybko wymyślić coś, by nawet jej nie zauważył. Z wolna zaczęła poruszać się wzdłuż linii skał, z zamiarem obejścia całej łączki, która wcale nie należała do najmniejszych.
Mężczyzna dołączył do niej, posłał jej wdzięczny uśmiech i przez chwilę szli ramię w ramię, w totalnym milczeniu. Trawa szeleściła pod ich stopami, a wiatr co chwilę wzbijał w powietrze kosmyki ich włosów. Melanie przyciskała do siebie Białą i poruszała się ze wzrokiem wbitym w ziemię, ale była całkowicie pewna, że jej towarzysz rzuca jej ukradkowe spojrzenia.
— Rok — odezwał się nagle, co sprawiło, że jednak podniosła wzrok i wlepiła go w męski profil.
W pierwszej chwili zaskoczyła ją jego bliskość, w drugiej zdziwiło ją własne onieśmielenie, a dopiero w trzeciej zainteresowała się tym, co powiedział. Zmarszczyła brwi.
— Spędzę tutaj rok. Ani dnia dłużej — oznajmił, a uśmiech na jego twarzy jakby przygasł.
Oszołomienie sprawiło, że przystanęła, więc i on zaraz zrobił to samo, tyle że o wiele swobodniej.
— Dwa kontrakty? — bąknęła. Ostatnio właśnie to było miarą jej czasu.
— Dwa kontrakty — potwierdził. — Pierwszego lipca następnego roku latarnia znów będzie wolna.
— I wtedy tutaj wrócę? — mruknęła bardziej do siebie niż do niego. Czuła, jak budzi się w niej nowa nadzieja.
— Jeśli tylko będziesz chciała... — odpowiedział, obserwując zmiany zachodzące na jej obliczu.
Z wielkim trudem stłumiła westchnienie radości, bo uznała, że nie powinna tak ostentacyjnie się cieszyć. Pokazałaby tylko, że traktuje Hawkinsa jak zło konieczne, którego najchętniej pozbyłaby się nawet zaraz.
Mamy połowę września, myślała. To oznacza, że muszę wytrzymać nieco ponad dziewięć miesięcy. Po tym czasie wszystko wróci do normy. Życie znów nabierze sensu.
Prawda była taka, że Hawkins właśnie przekazał jej pierwszą tak pozytywną wiadomość od... od momentu, gdy została zatrudniona do pracy na wyspie, toteż postanowiła wysilić się na chociaż odrobinę uprzejmości:
— Zamierzasz za rok wrócić do Londynu? — zapytała, choć nie za bardzo ją to obchodziło.
Mężczyzna bezwiednie zmierzwił swoje rozwichrzone, brązowe włosy, które, jak zauważyła, naturalnie tworzyły ledwie widoczny przedziałek na boku głowy.
— Nie — odparł. — Ale wyjadę stąd. To już pewne.
Znów to zrobił. Zaintrygował ją. Tym razem naprawdę chciała się dowiedzieć, jakie kierują nim motywy, ale wiedziała, że sama nie chciałaby być wypytywana o swoje życie, więc po prostu w milczeniu przyjęła jego słowa do wiadomości. Odnosiła wrażenie, że i on dość niechętnie odpowiedział na jej pytanie.
Postanowiła zmienić temat:
— Bob wspominał, że dużo majsterkujesz — zaczęła, a chęć porównywania się do niego w kwestii zawodowej nagle całkiem ją opuściła. — Ponoć naprawiłeś agregat. Jesteś elektrykiem?
To pytanie było niewinne i, co najważniejsze, szczere. Podszyte najzwyklejszą, nienachalną ciekawością. Hawkins zaśmiał się cicho, co uznała za całkiem przyjemny dźwięk. Ku swemu zdziwieniu, rzecz jasna.
— Może trochę — odpowiedział, co w zasadzie nic jej nie mówiło. — Okropnie hałasował. Musiałem coś zrobić.
A więc nie ma zamiaru się uzewnętrzniać, pomyślała. Sama pewnie też zbyłaby każde pytanie na swój temat, choć już raz zdarzyło jej się popełnić błąd. Wtedy, gdy w przypływie emocji napisała mu, że tęskni za latarnią. Czy planował poruszyć tę kwestię? Miała wielką nadzieję, że jednak o tym zapomniał.
— Chciałabyś zobaczyć, co jeszcze szykuję? — zapytał po chwili milczenia. Znów zdawało jej się, że próbował być ostrożny.
Odmowa pchała jej się na usta, ale była to raczej bezwiedna reakcja. Ostatnimi czasy na wszystkie propozycje odpowiadała tak samo. W porę ugryzła się w język i zgodziła skinieniem głowy. Mężczyzna uśmiechnął się w odpowiedzi, po czym wspólnie wrócili przed dom. Minął ich Kapitan, który z małą skrzynką z narzędziami spieszył w kierunku zejścia na pomost.
Melanie zadarła znów głowę, aby zerknąć na to, przy czym wcześniej zastała Hawkinsa. Dostrzegła na dachu coś, co przypominało mocowanie, czy może bardziej stalową ramę, układającą się w całkiem spory prostokąt.
— Co tam będzie? — zadała pytanie, gdy jednak spojrzała na swojego towarzysza, ten stał już w otwartych drzwiach domu i gestem zapraszał do środka.
Uwolniła kurę z objęć i podążyła za nim, ciesząc się w duchu z okazji wejścia do swojej dawnej świątyni. Gdy przestąpiła próg i znalazła się w sieni, z rozczarowaniem spostrzegła, że drzwi prowadzące w głąb domu były zamknięte. Hawkins otworzył za to te wiodące do pokoju gospodarczego. Nie wszedł jednak pierwszy, tylko zaczekał, aż ona to zrobi.
Kiedy znalazła się w środku, ze zdumieniem odkryła, że dotychczas zawalone gratami prawie po sam sufit pomieszczenie, nagle odzyskało swoją przestrzeń — doczekało się wreszcie solidnych porządków. W oczy od razu rzuciła się maska spawalnicza, spawarka i dziwna, przypominająca ogromną misę konstrukcja zbudowana ze zlepek różnego kształtu i wielkości skrawków blach. Zauważyła też, że piec gazowy, dotychczas usytuowany na ścianie, leżał teraz na podłodze w totalnej rozsypce.
— Okej. Zaciekawiłeś mnie — powiedziała. — Co tutaj powstaje?
— Zbiornik na wodę — odparł, a jego głos rozbrzmiał zaskakująco blisko jej ucha.
— Nie powiesz chyba, że na... — odwróciła się, zaskoczona, bo w końcu do niej dotarło — ...ciepłą?
Niby miała świadomość, że składzik, nawet posprzątany, był niewiele większy od ciasnej sieni. I jeśli oboje chcieli się w nim zmieścić, musieli stać tuż obok siebie. Kiedy zwróciła się z pytaniem do Hawkinsa, okazało się, że był tuż za nią. Zdążyła zauważyć, jak oderwał wzrok od swojego projektu i wpatrzył się w nią, znów z całkowitym spokojem.
— Na ciepłą — potwierdził, odrobinę za długo zwlekając z odpowiedzią.
Melanie zapomniała nagle, o czym mówili i jak zahipnotyzowana skupiła wzrok na rozmazanej smudze smaru, którą miała aktualnie przed oczami. Ślad zdobił proporcjonalny podbródek Hawkinsa, więc odruchowo uniosła rękę z zamiarem starcia plamy, ale w porę się powstrzymała. Zdezorientowana, zadarła wyżej głowę i ich spojrzenia się spotkały.
Poczuła, jak robi się jej gorąco.
I wtedy ciszę między nimi przerwało wyraźne burczenie.
W jej brzuchu.
Miała wrażenie, że ze wstydu zapadnie się pod ziemię. Nie wiedziała, gdzie podziać wzrok.
— To ja lepiej... — zaczęła, wyminęła go i już chciała wyjść, ale on z uśmiechem wszedł jej w słowo.
— Właśnie miałem jeść śniadanie — powiedział do jej pleców. — Może się przyłączysz? Bob z pewnością też by coś przekąsił.
Ale w tej chwili nic nie byłoby w stanie jej przekonać. Czerwona z zakłopotania bąknęła pod nosem, że i tak są już za długo na wyspie, więc czas najwyższy wypływać w powrotny rejs. Nie czekając na kolejne zachęty, po prostu wydostała się na zewnątrz, gdzie delikatny wiatr ostudził nieco jej policzki.
Wytrącona ze swojego wcześniejszego, melancholijnego nastroju, stwierdziła, że nie będzie w stanie do niego powrócić. Spiesznym tempem ruszyła w stronę zejścia na pomost. Słyszała za sobą kroki i idąc, miała wrażenie, że przed nimi ucieka.
Gdy dotarła do kołyszącego się na wodzie kutra, od razu doszły do niej wypowiadane w gniewie przekleństwa. Tuż za kabiną sternika, przy otwartej klapie w pokładzie klęczał Kapitan i z kluczem francuskim w ręku wygrażał się silnikowi, używając przy tym soczystej łaciny podwórkowej.
Zdenerwowany Bob Wilson był tak rzadkim widokiem, że ktoś inny mógłby się naprawdę zdziwić, widząc jego rozpaloną z wściekłości twarz. Melanie miała już okazję zobaczyć go w takim stanie i to nawet dwa razy, dlatego wiedziała, że najlepszym wyjściem jest zejść mu z drogi i pozwolić mu się uspokoić. Nie bywał oczywiście agresywny, ale klął jak szewc i czasem nawet rąbał na oślep narzędziami. Bo zawsze denerwowały go tylko niedziałające albo szwankujące maszyny. Nigdy ludzie.
Melanie przystanęła na pomoście, zerkając w lekkim zdezorientowaniu na białe włosy staruszka, coraz bardziej kontrastujące z czerwienią skóry. Akurat teraz nie mogła sobie pozwolić na czekanie. Ale jakie miała opcje? Żadne.
Wtedy dołączył do niej Hawkins. Już zamierzał do niej zagadnąć, może raz jeszcze spróbować namówić ją na wspólny posiłek, kiedy dotarły do niego wyzwiska starego Kapitana. Wlepiła wzrok w mężczyznę, z bezwiedną ciekawością obserwując zmiany na jego twarzy.
William zmarszczył brwi z wyrazem zainteresowania i szczerej obawy. Nie strachu, ale troski. Nie zapytał jej o wyjaśnienie, o radę, a przecież z ich dwojga, to ona znała Boba najlepiej. Nie, Hawkins bez słowa wszedł na pokład kutra i zbliżył się do kipiącego złością Wilsona.
Oczyma wyobraźni już widziała, jak młodszy z mężczyzn przypadkiem obrywa w nos z francuskiego klucza, wyrzuconego w powietrze w przypływie irytacji. Nic takiego nie miało jednak miejsca, bo William przykucnął obok Kapitana, który zdawał się go w ogóle nie dostrzegać.
Hawkins, mówiąc coś do niesłyszącego go staruszka, położył dłoń na jego ramieniu. Zwykły gest, ot, próba pokrzepienia, dodania otuchy. Melanie też kiedyś tego próbowała, ale to nigdy nie zdawało egzaminu.
Lecz wtedy stała się rzecz niemożliwa.
Bob zamilkł, skupił wzrok na oczach Hawkinsa i... już. Czerwień zaczęła ulatywać z jego twarzy, gdy na powrót opanowany wsłuchiwał się w słowa latarnika. Kapitan odzyskał spokój. W kilka sekund.
Melanie żałowała, że nie słyszy ich jednostronnej rozmowy, bo nawet do głowy jej nie przychodziło, cóż tak skutecznego mógł w tej sytuacji powiedzieć Hawkins. Oniemiała wpatrywała się w mężczyzn, których uwagę tym razem pochłaniał silnik, w Williama, który w mig odnalazł przyczynę problemu i w Boba, który szybko nareperował usterkę. Kuter znów był gotów do drogi.
Gdy obaj zbliżyli się do prawej burty, a William wyszedł na pomost, na ich twarzach gościły szerokie uśmiechy. Dziewczyna już zamierzała wypytać o sekret tego przedziwnego zjawiska, ale nie chciała się wtrącać we wciąż trwającą wymianę zdań:
— Naprawdę nie musisz, Bob. Zresztą, i tak się zmarnuje.
— Już ja dopilnuje, żeby sie nie zmarnowało — odrzekł z rubasznym śmiechem Kapitan. — No, mała, wskakuj, pora na nas! — rzucił do Melanie i zniknął za sterówką, by posprzątać narzędzia.
— Nieźle — skomentowała, upewniwszy się, że słyszy ją tylko Hawkins. — Psycholog i mechanik w jednym. Kim jeszcze jesteś, Williamie H.?
Zaśmiał się cicho, czym prawie ją zaraził. Na jej ustach pojawił się mocno powstrzymywany uśmiech. Gdy Hawkins spojrzał jej prosto w oczy, już miała nadzieję na szczerą odpowiedź, ale on zapytał tylko:
— Do następnego razu?
Przez chwilę odwzajemniała jego spojrzenie, analizując w myślach ostatnie słowa.
— Czy to zaproszenie?
Zrobił krok w jej stronę.
— Ty i Bob jesteście mi winni wspólne śniadanie. Może nie widać, ale ciężko tu o towarzystwo.
Ton, jakim to powiedział, sprawił, że jej uśmiech się poszerzył.
— Jestem prawie pewna, że Bob myśli, że jest ci winien coś innego. Coś płynnego i palącego w przełyk — rzekła, gramoląc się na pokład kutra.
Kiedy znów na niego spojrzała, żartobliwa atmosfera nagle się ulotniła, ustępując miejsca dziwnemu napięciu. Takiemu, towarzyszącemu zwykle niewypowiedzianym, natarczywym myślom.
Silnik ryknął pod deskami, wprawiając je w drżenie, a łajba z wolna zaczęła ruszać. Melanie wyjrzała ku latarni i chwilę na nią patrzyła. W jej sercu coraz śmielej kiełkowała nadzieja na powrót. Jeszcze tylko kilka miesięcy wegetacji w miasteczku i odzyska dawne życie.
Gdy zwróciła się do milczącego Hawkinsa, był już za daleko, by swobodnie ją usłyszeć, więc poruszyła tylko ustami w niemym „dziękuję".
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro