4. Centrum jej świata
Dobili do brzegu wyspy, w miejscu, gdzie woda co jakiś czas przykrywała niewielki pomost. Melanie z nową energią zabrała się za pomoc przy cumowaniu. Wyminęła zdziwionego Hawkinsa i wyskoczyła na śliskie deski. Przywiązała kuter do samotnego polera z wprawą godną mistrzyni.
— Dzięki, mała! — rzucił Bob, wynurzając się z kabiny.
— Pójdę przodem, okej? — powiedziała i nie czekając na odpowiedź, odeszła w stronę stromych, kamiennych schodów z obu stron otoczonych piętrzącymi się skałami, o które raz po raz rozbijały się fale.
Gdy dotarła na szczyt, jej oczom ukazał się najpiękniejszy widok na świecie. Poczuła przyjemne ciepło w okolicach serca, kiedy zadarła głowę i popatrzyła na swoją ukochaną latarnię, tę dumną jasną wieżę, zerkającą opiekuńczym okiem na morze rozpościerające się wokoło. Obok, jakby przytulony do jej ściany stał mały domek, akurat spowity w cieniu kilka razy większej latarni. Obie budowle z założenia były białe, jednak czas i wilgoć zrobiły swoje, oblepiając ich ściany ciemnozielonymi porostami.
Melanie ruszyła krótką ścieżką w stronę domostwa, mając wrażenie, jakby minęły długie miesiące od dnia, kiedy ostatni raz zamykała te stare drzwi, od których odklejała się niebieska farba. Otworzyła je — nie potrzebowała klucza, bo właściwie nigdy go nie używała. Kto miał ją okraść na tym pustkowiu? Owionął ją znajomy zapach starych mebli. Och, jak bardzo za nim tęskniła!
I właśnie wtedy, gdy wiodła spojrzeniem po starych kątach, czując głęboko w sercu, że wróciła do domu, właśnie wtedy nadszedł smutek. Przykra realizacja. To miejsce przestało już do niej należeć.
Nie, nie mogła pozwolić sobie na słabość. Nie mogła rozkleić się na czyichś oczach. Musiała wyłączyć emocje. Z zimnym dystansem zrobić to, co trzeba, nawet jeśli wewnątrz miała ochotę paść na podłogę i po prostu zacząć szlochać.
— Przepraszam? — usłyszała za plecami głos, przez który omal nie dostała zawału.
Zebrała w sobie wszystkie siły, aby zmusić obojętność do zapanowania nad jej obliczem. Odwróciła się i spojrzała na trzymającego torbę podróżną Hawkinsa.
— Pan Wilson wspominał, że oprowadzi mnie pani po wyspie — zaczął i chociaż znów się uśmiechał, było w nim trochę niepewności. — Chyba że woli pa-
— W porządku — przerwała mu, uznając, że i tak nie dałaby rady się teraz spakować. — Zacznijmy od latarni.
Zaczekała, aż odłoży swoją torbę w sieni, a potem wyminęła go i poszła w stronę wieży. Aby wejść do środka, musieli wspiąć się po stalowych schodach mniej więcej na wysokość drugiego piętra. Ciężkie, metalowe drzwi szczęknęły złowieszczo i chwilę później znaleźli się wewnątrz, w idealnie okrągłym pomieszczeniu o ceglanych ścianach.
— Każde piętro jest ważne, więc proszę uważnie słuchać — zaczęła przesadnie srogim tonem, przypomniawszy sobie o swoim wcześniejszym pomyśle. — Jesteśmy w kotłowni. — Stanęła na środku pokoju i wskazała na wielką, dość głośno buczącą, umorusaną maszynę, zajmującą sporą część wolnej przestrzeni. — Tutaj był kiedyś piec węglowy, ale po wojnie wymienili go na agregat. Ten też już swoje przeżył, więc trzeba się z nim obchodzić jak z jajkiem. Nie można go pod żadnym pozorem wyłączać, bo trzeba będzie cudu, żeby znów się uruchomił. Agregat zasila nie tylko latarnię, ale także dom, więc radzę uważać.
Przeszła kilka kroków w bok, gdzie pod ścianą stały poukładane schludnie kanistry.
— Tu ma pan paliwo. W kotłowni trzyma się również zapasy. Tam, za panem, jest zamrażarka, a tam, po drugiej stronie była kiedyś studnia, ale i ją usprawnili, więc jest tylko kran. W domu też ma pan bieżącą wodę. Zimną.
Nawet nie dała mu chwili na zadanie ewentualnych pytań, bo od razu ruszyła w stronę schodów.
Weszli po stopniach zakręcających łagodnie wraz ze ścianą i wkroczyli do trochę mniejszego pokoju, tak samo jednak okrągłego, jak poprzedni.
— Warsztat — oznajmiła Melanie, zatrzymawszy się przed umieszczonym na środku stołem, zapełnionym ustawionymi w równych rzędach dużymi żarówkami. Wskazała na leżące pod spodem wielkie skrzynie. — Znajdzie pan tu wszystkie narzędzia potrzebne do napraw i konserwacji tego miejsca. Częściej przydają się w domu, ale to szczegół. Przyrządów nie będę opisywać, bo podstawy chyba zdążył już pan przyswoić, prawda?
— Na szkol-
— Wspaniale, ruszajmy dalej — przerwała mu, ale wcale się nie uśmiechała, jak sugerowałyby jej słowa. Minę miała raczej nieprzyjemną.
Wspięli się na kolejne piętro, znów o mniejszej średnicy niż wcześniejsze. Tutaj ściany nie były już ceglane, ale otynkowane i pomalowane na biało. Po latach farba nabrała jednak kremowego odcienia.
— Sypialnia — wyjaśniła, wskazując na cztery stojące w metrowych odstępach jednoosobowe łóżka.
Prycze miały metalowe ramy i gołe materace. Między każdą stał niewielki stolik nocny.
— Jeśli na wyspę przybije szalupa ratunkowa albo jeśli wyłowi pan z morza rozbitka, to jest to pokój dla tego typu gości. Kiedyś nocowali tu odwiedzający oficerowie, ale już od lat stoi nieużywany. Gdyby jednak zaszła potrzeba, nie wiem, zachoruje pan i Trinity House przyśle kogoś do pomocy, tam, w szafie są poduszki i kołdry. O ile nie dobrały się do nich mole.
Na kolejnym piętrze zatrzymali się nieco dłużej. Tutaj ściany szły w górę po prostej, a nie po lekkim skosie jak na niższych poziomach. Jedną stronę zajmowały schody prowadzące wyżej, drugą zaś obstawiały trzy obszerne półki zapełnione książkami, segregatorami, stosami papierów, teczek i grubych ksiąg. Obok nich stał duży, typowo babciny fotel, a przy nim podnóżek, na którym spoczywał wełniany koc złożony w pulchną kostkę. Był też stolik, a na nim okrągłe ślady po kubkach oraz mała lampka z kwiecistym abażurem.
— Biblioteka. Tutaj... — zaczęła, ale urwała, zaskoczona.
Pan Hawkins, który do tej pory podążał za nią jak cień i w milczeniu słuchał wykładu, po raz pierwszy podjął inicjatywę i wystrzelił do przodu. Wyminął Melanie i stanął przed jedną z półek, z ogromnym zainteresowaniem przesuwając wzrokiem po grzbietach książek.
Podeszła bliżej i zatrzymała się przy swoim ukochanym fotelu. Nie zamierzała wspominać swojemu zastępcy, że znajdowali się właśnie w jednym z kilku miejsc na wyspie, które ceniła najbardziej. Melanie bardzo lubiła czytać i spędzała w latarnianej bibliotece wiele swoich wolnych godzin między wykonywaniem obowiązków.
— Proszę kontynuować — odezwał się Hawkins łagodnym tonem, choć jego oczy wciąż zajęte były przeczesywaniem tytułów.
Odchrząknęła i zbliżyła się do regału obok. Nie należała do wysokich osób, więc przysunęła sobie niski stołek skryty dotąd w cieniu fotela i z jego pomocą ściągnęła z najwyższej półki opasłe tomiszcze. Potem następne z poziomu niżej.
— Tutaj odnajdzie pan instrukcje i objaśnienia na każdy możliwy problem, który może zaistnieć w latarni — mówiąc, sięgnęła po kilka dodatkowych książek. — Te powinny być dobre na początek — dodała, w duchu będąc pewną, że taki nawał lektury z pewnością go zniechęci. Większość mężczyzn, których znała, nie przepadała za czytaniem, więc i ten z pewnością nie mógł się od nich zbytnio różnić.
Zeszła ze stołka i skinęła do swojego zastępcy. Ten nieco zaskoczony, wyciągnął w końcu ręce, a ona podała mu stos papierów.
I wtedy stało się coś dziwnego. Podczas wymiany palce mężczyzny przez przypadek musnęły jej dłoń, a ją jakby... jakby zelektryzowało. Zupełnie jakby doszło do spięcia, zwarcia. Melanie zmarszczyła brwi i cofnęła pospiesznie ręce. Uniosła wzrok i po raz pierwszy spojrzała mu w oczy.
Wpatrywał się w nią, opanowany i milczący. Jego twarz... tak, już wcześniej zauważyła, że był przystojny. Miał prosty, proporcjonalny nos, nieustannie wygięte w lekkim uśmiechu usta, podbródek z charakterystycznym dołkiem i linię szczęki, taką... arystokratyczną, jakby powiedziała jej matka. Ciemne brwi miał dość gęste i proste, a tuż pod nimi swoim kolorem wybijały się przenikliwe oczy. Przenikliwe, ale przede wszystkim przepełnione spokojem.
— Wszystko w porządku? — Jego wargi się poruszyły, a do niej dotarło, że przecież nie wgapia się w obrazek, a w obcego człowieka.
Ocknęła się z zamyślenia i na siłę przywróciła w myślach swój wcześniejszy plan. Obrzydzić mu tę pracę, Mel! To twoje zadanie!, powtarzała sobie.
— Zostały jeszcze dwa poziomy — bąknęła i odeszła w stronę schodów.
Usłyszała, jak odłożył stos książek na fotel, a potem ruszył za nią. Weszli do niskiego pomieszczenia, pośrodku którego sufit podpierała czarna, metalowa kolumna.
— W wartowni — kontynuowała Melanie — tam pod oknem znajdują się urządzenia nawigacyjne i mechanizmy zegarowe. W tamtym kartonie jest więcej żarówek na wymianę, a proszę mi wierzyć, trochę ich schodzi.
Podeszła do drzwi schowanych tuż pod krzywizną schodów.
— Tędy wychodzi się na zewnątrz, na galerię. Trzęsie się, jakby miała się zarwać, ale to tylko takie wrażenie. Tam też znajdują się diafony, niestety, nadal obsługiwane ręcznie.
Wymijając Hawkinsa i prowadząc go na kolejne piętro, tak bardzo wczuła się w rolę instruktorki, że zdołała zapomnieć o wszystkim, co do tej pory bezustannie ją dołowało. A może to tylko wpływ wyspy? Była przecież u siebie.
Po chwili znaleźli się w wysokiej laternie, gdzie zamiast ścian były ogromne szyby, wsparte na grubych stalowych prętach. Pośrodku zaś znajdowała się prostokątna obrotowa lampa halogenowa i soczewka, z racji pory dnia wyłączona. W pomieszczeniu nadal było nienaturalnie gorąco.
— Jak pan widzi, Trinity House nie spieszy się z usprawnieniami i wciąż korzystamy tutaj ze zwykłego światła żarowego. Stąd ten upał — wyjaśniła, podchodząc do mechanizmu większego od niej samej. — Nie ma też systemu samoczynnego zmieniania przepalonych żarówek, więc każdą wymianę trzeba będzie wykonać ręcznie.
Odwróciła się, aby wyczytać z jego twarzy reakcję, ale on wcale nie stał za nią, tylko przy szybie, za którą rozpościerał się widok na niespokojną taflę morza, ciągnącą się aż po sam horyzont. Nad wodą unosiły się skłębione chmury, wielkie jak kolosy o barwie smutnej szarości.
Pewnie podziwia, pomyślała. Jej ten obrazek już od dawna nie wprawiał w zachwyt. To nie piękno tego miejsca pociągało ją najbardziej, ale spokój i samotność, których nigdzie indziej nie byłaby w stanie zaznać.
— Panie Hawkins, słucha mnie pan? — zapytała głośniej, a jej głos zadrżał w oknach. Znów wróciło do niej, że wkrótce będzie musiała się spakować.
— Oczywiście — odpowiedział i z wolna obrócił się w jej stronę. Próbowała zignorować fascynację, którą dostrzegła w jego spojrzeniu. — Żarówki wymieniać ręcznie, rozumiem. Proszę mi powiedzieć, czy cokolwiek działa tutaj automatycznie?
Uśmiechnęła się w duchu. Tak! Pierwsza oznaka niezadowolenia! Może i nie okazał jej miną, ale słowa mówiły same za siebie. Nie spodziewał się takich braków technologicznych. Wspaniale!
Skrzyżowała ręce na piersi i wzruszyła nieco pogardliwie ramionami. Nie mogła przecież otwarcie okazać, że cieszy się z jego nieszczęścia.
— Tak, światła same zapalają się po zmroku, a gasną o świcie. I... w zasadzie to wszystko.
Podeszła nieco bliżej i wyjrzała w stronę morza. Westchnęła i, porzuciwszy nauczycielski ton, podjęła kolejną aktorską próbę:
— Wolf Rock to zacofane i surowe miejsce, panie Hawkins — zaczęła jakby ze współczuciem. — Częsta sztormowa pogoda, warunki mieszkaniowe poniżej standardów, niskiej jakości racje żywnościowe i przede wszystkim zimno. Tutaj jest zawsze zimno, wie pan? Nie ma ciepłej wody, a ogrzewanie domu działa, kiedy chce.
W niektórych kwestiach trochę przesadziła, ale uznała, że niewielkie nagięcie faktów nie zaszkodzi. Była jednak całkowicie szczera, gdy mówiła o chłodzie. Ona zdążyła już do niego przywyknąć, ale podejrzewała, że pan Miastowy nie zniesie tego tak dobrze, jak ona.
— Mam tylko nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę z tego, na co się pisze — dodała, a potem zadarła nieco głowę, aby na niego spojrzeć.
W pierwszej chwili myślała, że doświadcza omamów spowodowanych nieprzespaną nocą. Kilka razy zamrugała, ale nic się nie zmieniło. On naprawdę się uśmiechał. Wyglądało na to, że był... zadowolony?
— To będzie wyzwanie — powiedział z nieskrywaną przyjemnością.
Melanie zmrużyła nieco oczy. Czy musiał tak ostentacyjnie pokazywać, jak bardzo cieszy go odebranie jej pracy? Znów rozgorzał w niej gniew.
— Niewątpliwie — mruknęła i już chciała dodać coś jeszcze, ale z dołu dobiegł do nich huk i przygłuszone dźwięki krzątaniny.
— To tylko ja! — krzyknął z parteru Bob.
— Trzeba pomóc z rozładunkiem — stwierdziła, ruszyła w stronę schodów, a potem spojrzała przez ramię na swojego towarzysza. — Idzie pan?
Wspólnie pospieszyli schodami w dół; Melanie miała w tym większą wprawę, toteż o wiele szybciej znalazła się obok Kapitana Wilsona, który zamierzał właśnie wyjść. Staruszek zapewnił ją, że wraz z panem Hawkinsem poradzą sobie z dźwiganiem, a ona może w tym czasie zająć się swoimi sprawami. W pierwszej chwili zamierzała stanowczo zaprotestować — nie chciała żadnych przywilejów ze względu na swoją płeć. Zaraz jednak uznała, że faktycznie spakowanie się trochę jej zajmie, a poza tym dobrze, jeśli Hawkins już pierwszego dnia wybrudzi sobie ręce i nadwyręży stawy. Przystała na propozycję, zostawiła mężczyzn w latarni, a sama udała się do domu.
Chociaż wciąż liczyła na swój ambitny plan i oczekiwała, że Hawkins prędzej niż później stwierdzi, że nie pasuje mu taka robota, a ona szczęśliwa wróci na swoje włości, musiała brać też pod uwagę inną ewentualność. Taką, że być może... już nigdy tu nie wróci.
Stanęła przed niebieskimi drzwiami i cicho westchnęła. Musiała raz jeszcze wyryć sobie w pamięci to miejsce. Każdy kąt, każdy zakamarek. Na wszelki wypadek. Nacisnęła klamkę i weszła do środka. W małej sieni nadal spoczywała torba podróżna nowego latarnika, a obok niej trzy pary butów — zapasowe kalosze, domowe papcie i klapki, które wkładała, kiedy przy ładnej pogodzie chciała wyskoczyć do ogrodu. Chociaż zazwyczaj i tak robiła to na boso.
Skoro już tu była, zrzuciła buty, otworzyła jedne z dwojga drzwi po lewej stronie, te prowadzące do pokoju gospodarczego. Akurat ta sterta gratów wcale nie była jej miła, więc odkopała z dna chaosu swoje dwie walizki podróżne i wytachała je najpierw do sieni, a potem do salonu.
Jej kochany salonik. Z czułością powiodła spojrzeniem po tapecie w biało-beżowe paski, po jasnym wydeptanym dywanie, staromodnej, puchatej kanapie w tandetny kwiecisty wzór i takich samych fotelach, strojących wraz z obdrapanym stolikiem kawowym tuż przed piecykiem, w którym rozpalała od święta. Na sofie wciąż leżał jej szlafrok w gwiazdki. Przy przysłoniętym pożółkłą zasłonką oknie wychodzącym na podwórze za domem umieszczone było biurko, przy którym często spędzała czas. Na blacie spoczywał zamknięty laptop i duże słuchawki.
Z kolejnym już westchnieniem ustawiła torby na środku pokoju i szeroko je otwarła. Tłumiąc łzy, zaczęła znosić do nich swoje rzeczy. Rozpoczęła od najważniejszych — książek i komputera. Kiedy opróżniła staroświecki regał, przeniosła się do jasnej sypialni.
Rzuciła okiem na starannie zaścielone, drewniane łoże, najwygodniejszy mebel na całej wyspie i wewnętrznie zapłakała. Nigdzie nie wysypiała się tak dobrze, jak w nim. Już za nim tęskniła.
Wybebeszyła rustykalną komodę ze swojej bielizny, a potem szafę z tej garstki ubrań, którą tu ze sobą przywiozła. Opróżniła również szafkę nocną z bałaganu, który w niej panował. Było tam kilka ważnych dla niej rzeczy.
Później zajęła się maleńką łazienką, w której zawsze panował przenikliwy chłód. Zabrała z wanny i umywalki kilka butelek kosmetyków oraz szczoteczkę i pastę i gdy poszła władować to do torby, usłyszała, jak ktoś wchodzi do domu.
— Można? — zapytał Hawkins, gnieżdżąc się wraz z Bobem w ciasnej sieni.
Melanie spodobało się to, że szanował jej ewentualną potrzebę prywatności. Z głośnym zgrzytem zasunęła zamek jednej walizki, a potem spojrzała w ich stronę. Obaj mieli zaczerwienione policzki i nosy, choć w przypadku Wilsona była to sprawa permanentna.
— Prawie skończyłam — powiedziała i ściągnęła czapkę, bo zrobiło jej się ciepło od tej całej krzątaniny.
— Pokażę panu, o co chodzi z piecem — zaproponował Bob i zaciągnął nagle nieco zdezorientowanego Hawkinsa do pokoju gospodarczego.
Korzystając z ich zajęcia, rozejrzała się jeszcze po całym mieszkaniu w poszukiwaniu jakichś zapomnianych przedmiotów, aż wreszcie trafiła do ostatniego pomieszczenia — podłużnej kuchni. Patrzyła przez chwilę na swoją przedpotopową lodówkę, której rączka zawsze tak śmiesznie skrzypiała przy pociąganiu, na pokryty osadem z kamienia pożółkły zlew i kuchenkę, na której nie raz wykipiało jej mleko. Na samym końcu pomieszczenia, tuż pod oknem z parapetem zastawionym doniczkami z różnymi ziołami stał okrągły stolik i dwa krzesła.
— Mogę jakoś pomóc? — usłyszała za plecami, więc od razu się odwróciła.
Hawkins, widząc w jej oczach przyzwolenie, podszedł bliżej i się rozejrzał.
— Całe wyposażenie kuchni zostaje, bo już tutaj było, kiedy się wprowadzałam — powiedziała, krzyżując ręce na piersi. — Nie ma też sensu, bym zabierała jedzenie. No, chyba że będzie pan nalegał.
— Raczej będę go potrzebował — odparł i znów się uśmiechnął.
Melanie zauważyła, że choć często to robił, zazwyczaj towarzyszyła temu pewna rezerwa.
— W takim razie to już wszystko — powiedziała, wzdychając. Czuła, że powoli uchodzi z niej życie.
„To wszystko" zdawało się nieustannie odbijać echem w jej myślach. Bez słowa wróciła do salonu i zamknęła drugą walizkę. Okazało się, że bez trudu zmieściła się w obu. Z pomocą Boba, którego zaraz wyręczył Hawkins, wytargali torby na zewnątrz.
— A co jest tam? — podjął nowy latarnik, wskazując na zabudowania po lewej stronie.
— Zapomniałabym! — rzuciła Melanie, zostawiła bagaże i podbiegła do małego kurnika, z którego od razu wypuściła trzy pulchne ptaki.
Kury, niczym prawdziwe damy, dostojnym kurzym krokiem wyszły z chatki po szerokiej desce ze szczeblami. Każda z nich miała inne upierzenie. Pierwsza była brązowa, druga biała, a ostatnia czarna. Melanie wyciągnęła z szopki obok kurnika worek z ziarnem i wysypała trochę na trawę między kury. Na swój wyjazd zostawiła im zapas jedzenia, ale i tak wydawały się głodne.
— Chcesz zabrać je ze sobą? — zapytał Kapitan, podchodząc bliżej wraz z Hawkinsem.
— Chciałabym, ale... — Biła się z myślami, zerkając na swoje trzy koleżanki. — Nie mogę. Są przyzwyczajone do wyspy. Tutaj jest ich miejsce.
To zupełnie jak ona. Tyle że ona była zmuszona je porzucić. Przykucnęła przy ptakach i pogłaskała każdego, patrząc, jak dziobią ziarno.
— Zajmie się pan nimi, prawda? — zapytała cicho, ale nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: — Trzeba pilnować, żeby nie podeszły za blisko skał. Najlepiej być tu z nimi, jeśli pogoda nie dopisuje. I regularnie karmić. Biała lubi się przytulać, brązowa próbuje wchodzić do domu, jeśli tylko ma okazję, a czarna to uciekinierka, więc trzeba mieć na nią oko.
Usłyszała ciche śmiechy — jeden nieco ochrypły, a drugi ciepły, niewymuszony. Wyprostowała się i spojrzała na mężczyzn. Jej nie było wesoło. Czuła się naprawdę przygnębiona.
— Zaopiekuję się nimi — oznajmił młodszy z nich, co wcale jej nie pocieszyło. Czy miastowy miał kiedykolwiek do czynienia z takimi zadaniami?
— Jeszcze jedno — przypomniała sobie, wskazując na koślawą szopę przylegającą do kurnika. Na jej dachu brakowało kilku desek. — Ostatni sztorm uszkodził składzik, więc trzeba będzie to naprawić. W środku jest ziarno dla ptaków i wszystko, co będzie potrzebne do prac w obejściu. A tutaj... — Minęli drewniane chatki i znaleźli się przy prawej ścianie domostwa. Zatrzymali się przy zazielenionych grządkach. — Tutaj udało mi się wyhodować trochę warzyw i ziół. W bibliotece powinien pan znaleźć książki o uprawie, jeśli będzie trzeba.
— Akurat na tym znam się całkiem nieźle — skomentował i pochylił się, aby dotknąć niektórych roślin.
Wtedy wzrok Melanie padł na trawiastą łąkę za domem, ciągnącą się aż do samego końca wyspy, do skalnego urwiska. Powinnam tam pójść, pomyślała. Powinnam, ale nie mogę. Rozkleję się, z całą pewnością.
Musiała zająć czymś myśli. Zaczęła wertować w myślach wszystkie organizacyjne kwestie. Wrócili znów przed dom, gdzie czekał Bob pilnujący kur.
— Proszę pamiętać o zamknięciu ich na noc. A przy silnym sztormie najlepiej zabrać je do latarni — mówiła, sięgając po jedną z toreb. Słowa wylewały się z niej jednostajnym potokiem. — Ach, tak! Okno w salonie jest zepsute i może wypaść, jeśli spróbuje je pan otworzyć. Wie pan już jak obsłużyć piec? To dobrze. Pościele w łóżku są czyste, wymieniałam je przed wyjazdem. Zioła w kuchni należałoby dziś podlać.
Doszli już do szczytu schodów, gdy Melanie przerwała swój monolog i ostatni raz spojrzała na swoją latarnię, na swój dom, na swój kurnik i krążące obok kury. Nie potrafiła inaczej o nich myśleć. To miejsce należało do niej. I absolutnie nie była w stanie wyobrazić sobie życia gdzie indziej.
Mężczyźni znieśli bagaże po śliskich schodach, a ona dołączyła do nich na pomoście. Przeciwnie do jej nastroju pogoda trochę się poprawiła i nie wiało już tak, jak wcześniej. Półprzytomnie patrzyła, jak jej walizki lądują w kabinie kutra, zdawała się nie dostrzegać wyczekującego spojrzenia Wilsona.
— Wszystko gotowe! Ruszamy, mała? — zagaił z uśmiechem.
Melanie starała się ze wszystkich sił nie okazywać smutku, jaki ją wypełniał. Chwytając się ostatniej nadziei, zerknęła na Hawkinsa i zadała mu pytanie, które od dłuższego czasu chodziło jej po głowie:
— Pracował pan już kiedyś w latarni?
Spojrzał jej prosto w oczy i dopiero wtedy, w lepszym świetle, zauważyła w jego tęczówkach coś dziwnego. Wokół źrenic błękit był tak głęboki, że wpadał we fiolet. Nigdy wcześniej nie widziała niczego podobnego.
— Nie — przyznał szczerze i się uśmiechnął. — To wszystko jest dla mnie nowe.
Odetchnęła z ulgą, oczywiście tylko wewnętrznie. Czyli była nadzieja. Jej szanse na rychły powrót były wyższe, niż zakładała.
— Dziękuję za wskazówki i ostrzeżenia. Z pewnością bardzo mi pomogą.
Machnęła ręką, wymamrotała ciche „nie ma za co" i odeszła w stronę łodzi.
— Powodzenia, panie Hawkins.
Wtedy on podszedł do niej i ze zdawkowym uśmiechem podał jej rękę.
— William. Proszę mi mówić William.
Zaskoczona, spojrzała na jego wystawioną dłoń i kiedy w końcu ją uścisnęła, podniosła wzrok na jego oblicze.
— Melanie.
To znów się dzieje, pomyślała. Znów przeszedł ją dziwny prąd, ale tym razem nie zaskoczył jej tak bardzo, jak za pierwszym razem. Co bardziej ją zdziwiło to wyraz twarzy Williama, który zmienił się z pogodnego w zmartwiony w przeciągu zaledwie kilku sekund. Tak, dokładnie to widziała. Z jego oczu biło szczerym zatroskaniem! Dlaczego? Współczuł jej brzydkiego imienia? Czy może uznał, że ma wyjątkowo wychudłą rękę? Co go tak nagle przejęło?
— Mała, czas ruszać! — zawołał Bob zza jej pleców i uruchomił rzężący silnik.
Gdy chciała uwolnić rękę, Will nachylił się nieznacznie i powiedział cicho:
— Nie zasłużyłaś na to, Melanie.
Otworzyła szerzej oczy i w oszołomieniu cofnęła dłoń. Nie mówiąc już nic więcej, wskoczyła na pokład łajby, która natychmiast zaczęła odsuwać się od lądu.
William Hawkins długo jeszcze stał na pomoście i nieruchomy wpatrywał się w odpływający kuter. Melanie odwzajemniała jego spojrzenie, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Czy na pewno chodziło mu o jej utratę pracy? Dlaczego więc jego słowa trafiły o wiele głębiej, niż by sobie życzyła?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro