Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Pan Hawkins

     Pierwszy lipcowy poranek przywitał Melanie aurą adekwatną do jej paskudnego humoru. Grube, ciemne chmury spowijały niebo i uwalniała się z nich ciężka, lepiąca się do wszystkiego mżawka. Wiał również wiatr, który świszczał w nieszczelnych oknach domu.

Przez cały wcześniejszy dzień nie wychodziła z pokoju i udawała przed rodziną, że śpi i nie słyszy, jak pukają do jej drzwi. Dopiero wieczorem, kiedy upewniła się, że wszyscy są już w łóżkach, przemknęła do łazienki za wstrzymywaną od dawna potrzebą. Potem znów zamknęła się u siebie, ale przez całą noc nie zmrużyła oka. Przejęcie skutecznie odpędzało od niej sen. Wiele godzin tkwiła w oknie, wpatrzona w aksamitną czerń Morza Celtyckiego, a dokładnie w błyskający co piętnaście sekund biały punkcik, jej prywatne centrum świata, jej światło na końcu tunelu. Patrzyła tak długo, aż wschód słońca i zbierające się chmury położyły temu kres.

Zrezygnowana, sprawdziła godzinę w telefonie. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, tego dnia miała rozpocząć realizację kolejnego kontraktu, który miał trwać do końca roku. Fatalna ingerencja rodziców sprawiła jednak, że zamiast tego po raz ostatni uda się na wyspę i zabierze stamtąd swoje rzeczy.

Miała też poznać nowego latarnika. Sama myśl, że jakiś intruz zamieszka w JEJ domku, napawała ją obrzydzeniem. Mimo wszystko była trochę ciekawa, któż taki okazał się lepszą od niej opcją.

Narzuciła na siebie gruby sweter i od niechcenia zerknęła w lustro. Przygaszone, piwne oczy patrzyły na nią spod opuchniętych od płaczu powiek, a potargane, sięgające podbródka i jaśniejące na końcówkach mysio-brązowe włosy aż prosiły się o kilka pociągnięć szczotką. Zamiast tego Melanie odnalazła w plecaku, z którym tu przyjechała, szarą czapkę złodziejkę i naciągnęła ją na głowę. Kilka nierównych kosmyków grzywki wciąż wystawało spod rozciągliwego materiału, ale miała to gdzieś.

Wyszła z pokoju, modląc się w duchu, aby nikogo nie spotkać, ale szczęście nadal jej nie dopisywało. Będąc już przy drzwiach wyjściowych, usłyszała zbliżające się pospieszne kroki.

— Mel! — zawołała matka, kiedy dziewczyna narzucała na siebie workowatą kurtkę przeciwdeszczową. — Gdzieś wychodzisz? Zrobiłam dla ciebie śniadanie, jest w kuchni. Nie zeszłaś wczoraj ani na obiad, ani na kolację, pewnie jesteś bardzo głodna, chodź, zjemy razem, słyszysz, Mel?

Melanie nawet na nią nie spojrzała. Mruknęła pod nosem, że płynie z Bobem na wyspę po swoje rzeczy i po południu powinna wrócić. A potem wyszła, nie zważając na prośby mamy.

Na zewnątrz od razu poczuła na twarzy wilgoć, która w połączeniu z wiatrem tworzyła nieprzyjemne, ale orzeźwiające wrażenie.

— Popłynąć z tobą? Pomogę ci z noszeniem, jeśli chcesz — odezwał się głos spod ściany i dopiero wtedy Melanie zauważyła ojca siedzącego obok wejścia.

Miał podkrążone oczy i wyglądał na bardzo zmęczonego. Pokręciła głową w odpowiedzi i ruszyła ścieżką.

— Melly! — zawołał za nią tata, a kiedy się obejrzała, rzucił jej duże jabłko, które okręcał wcześniej w dłoniach. Cudem je złapała. — Dobrze by było, gdybyś z wycieńczenia jednak nie wypadła za burtę.

Zawahała się przez moment, ale ostatecznie zatrzymała owoc i odeszła bez słowa. Dotarła do łatanej dziesiątki razy, a i tak dziurawej drogi asfaltowej, prowadzącej w dół, do niższego poziomu miasteczka. Dopiero kiedy zniknęła ojcu z zasięgu wzroku, wgryzła się w jabłko i zaczęła je bez entuzjazmu przeżuwać.

Szła wolno, wiedząc, że mało kto uzna deszczowy czwartkowy poranek za odpowiednią porę na spacer. Jeśli jednak komuś miało się zebrać na przechadzki, zamierzała te osoby zignorować. Skupiała się na jabłku i akurat, kiedy kończyła jeść, znalazła się blisko portu. Na szczęście nikogo po drodze nie spotkała.

Wyrzuciła ogryzek, wcisnęła ręce głęboko w kieszenie kurtki i weszła na długi pomost. Kilka kutrów zacumowanych po obu stronach kołysało się na niespokojnej wodzie, a charakterystyczny chlupot wpłynął na Melanie prawie uspokajająco.

Od razu przyuważyła Boba, krzątającego się przy ostatniej, najbardziej zardzewiałej łajbie. Właśnie skończył uzupełniać paliwo i odstawił na bok pusty kanister.

— Cześć, Bob — rzuciła, zanim podeszła, żeby go nie wystraszyć.

Kapitan i tak się zląkł i prawie podskoczył na dźwięk jej głosu. Uśmiechnął się do niej, ale w mig się zmieszał.

— Cześć, mała — bąknął, nagle nie wiedząc, czym się zająć.

— Wiedziałeś? — zapytała tylko.

Wilson z czerwonego zrobił się szkarłatny, co dało jej wystarczającą odpowiedź.

— Nie będę ci kłamał. — Westchnął ciężko. — Ogłoszenie wisiało od roku. Nie spodziewałem się, że w ogóle kogo znajdą.

— Od roku?! — zdusiła okrzyk, a złość na rodziców rozgorzała w niej jeszcze większym płomieniem.

— Chyba tym tam w biurach na łeb padło. Wymieniać ciebie? Na co i po co? No ale mnie o zdanie kto nie pytał. A byłbym powiedział swoje!

Oburzenie Boba nieco złagodziło jej gniew. Chociaż ktoś stał w tym wszystkim po jej stronie. Stary, poczciwy Kapitan Wilson! To skłoniło ją, by nie ciągnąć dalej nieprzyjemnego tematu i zwyczajnie go zmienić.

— A co z nowym? Spóźnia się pierwszego dnia?

Staruszek machnął ręką i wrócił do przygotowań do rejsu.

— Kręci się tu już od godziny — mówił pod nosem. — Jakiś taki... specyficzny z niego jegomość, jakby mnie kto pytał. Tam łazi, o, po plaży! — Wskazał niedbale kierunek, zbyt pogrążony we własnych sprawach.

Wzrok Melanie powędrował w stronę piaszczystego wybrzeża, gdzie od razu zlokalizowała wysoką postać, jedyną na całej plaży.

— W sumie to możem już ruszać — powiedział Bob, odwiązując kawałek liny cumowniczej. — Panie Hawkins! — ryknął, aż jej w uszach zadzwoniło. — Panie Hawkins, będziem wypływać!

We dwójkę wpatrzyli się w kierującego się ku nim człowieka. Co chwilę kulił się przed mocniejszymi podmuchami wiatru, chociaż krok miał pewny. Melanie zwróciła uwagę na jego strój. Ona i Kapitan ubrani byli bardzo podobnie — w bezkształtne kapoki przeciwdeszczowe, kalosze i nawet bliźniacze czapki złodziejki. Nowy latarnik zdecydował się za to na puchatą kurtkę zimową i ciężkie trapery. Nie był to z pewnością zestaw przystosowany do przed-sztormowej aury.

Pan Hawkins wszedł na pomost. Melanie zauważyła jego rozwichrzoną brązową czuprynę i pokaźną szerokość ramion, choć równie dobrze to gruba kurtka mogła tworzyć tę iluzję. I wtedy zatrzymał się tuż obok nich.

— To jest właśnie pana poprzedniczka, panie Hawkins, panna Penrose — powiedział Bob, siląc się na elegancję, która w ogóle do niego nie pasowała.

Mężczyzna spojrzał na nią oczami koloru ciemnego błękitu, pozornie chłodnego, ale niezaprzeczalnie głębokiego. Kiedy przemówił, w uszy podrażnił ją nietutejszy akcent:

— Nie sądziłem, że okaże się pani taka młoda. — Głos miał niższy i aksamitnie gładki.

Przyganiał kocioł garnkowi! Melanie z oburzeniem stwierdziła, że sam mógł mieć tyle samo lat, co ona, na pewno nie więcej niż trzydzieści! Z tą swoją przystojną, pozbawioną skaz i choćby odrobiny zarostu twarzą pasował bardziej do pracy w biurze, a nie do często ciężkich zadań latarnika. Wymuskany miastowy się znalazł!

Wrócił gniew, którego nie potrafił ukoić nawet uprzejmy uśmiech jej zastępcy. Grzeczność i tak nie poprawiłaby jej sytuacji, więc po co się starać? Postanowiła się odgryźć:

— A ja nie sądziłam, że przyjedzie pan z tak daleka tylko po to, żeby odebrać mi robotę — rzuciła z pozornym spokojem, a potem wskoczyła na pokład kutra.



     Wypłynęli w milczeniu. Łajba Wilsona załadowana była zapasami na kolejne trzy tygodnie, a gdzieś pośród skrzynek spoczywała jedna jedyna torba podróżna należąca do nowego latarnika.

Im dalej od lądu się znajdowali, tym coraz mocniej wiało, a i podmuchy stawały się zimniejsze. Melanie skryła się w zamkniętej kabinie, gdzie Bob sterował podskakującym na falach kutrem. Silnik rzęził z całą mocą, zupełnie jakby chciał zagłuszyć świst wiatru.

— Co o nim wiesz, Bob? — zapytała konspiracyjnie dziewczyna, korzystając z tego, że Hawkins został na zewnątrz i z pewnością jej nie słyszał. Musiała się dowiedzieć, w czyje ręce miała oddać swoją ukochaną wyspę.

— Ponoć przywiało go aż z Londynu — odpowiedział od razu, zawsze skory do niewinnych plotek. — Miesiąc temu pojawił się w Penzance z małą walizką i chyba od razu zgłosił się do tej roboty.

Nietrudno było odgadnąć, że wcale nie pochodził z Kornwalii. Na rodowitego londyńczyka też jej nie pasował. Jego osobliwie brzmiący akcent sugerował raczej, że wyemigrował z innego kraju.

— To pewno jaki miłośnik natury, ciągle się tylko rozgląda i zachwyca — mówił dalej staruszek. — W sumie nie dziwota, chyba każdy spoza Kornwalii tak na nią reaguje. No, ale w gruncie rzeczy dobrze mu z oczu patrzy, nawet jeśli jest trochę dziwny.

Melanie nie podzielała jego optymizmu.

— Dobrze? — prychnęła. — Dlaczego facet w sile wieku przyjeżdża aż ze stolicy, żeby zaszyć się na bezludnej wyspie? Wiadomo, ucieka przed czymś — wypowiedziała na głos pierwsze podejrzenie, jakie jej przyszło do głowy.

Bob spojrzał na nią z zainteresowaniem.

— Myślisz, że ma zatargi z prawem? — zapytał ciszej.

Wzruszyła ramionami.

— Może ucieka przed długami? Albo przed inną odpowiedzialnością? Już to kiedyś widziałam... — urwała i wlepiła wzrok w swoje brudne kalosze.

— Mała... — zaczął Kapitan, ale ona czując, że rozmowa zmierza w niebezpieczną stronę, zmieniła jej tor:

— Zobacz, nawet nie przyjdzie pogadać. Coś ukrywa.

Wspólnie spojrzeli w stronę okrągłego okienka w drzwiach kabiny, za którym widać było profil pana Hawkinsa. Z zadowoloną miną spoglądał w dal i zupełnie nie przeszkadzało mu zimno i wilgoć.

— Albo lubi wiatr — skomentował Bob, roześmiał się cicho i odwrócił do steru. Przed łodzią widać już było zbliżającą się latarnię morską.

— Ja tam mu nie ufam... — mruknęła Melanie, z zacięciem gapiąc się na złodzieja jej pracy.

Wtem genialna myśl przyszła jej do głowy. A gdyby tak... skłoniła go do rezygnacji? Od razu było widać, że gość nie pasował do tego typu zajęć. Z pewnością nie zaznał życia na wsi tak, jak ona. Ciężkiej pracy w gospodarstwie albo pomocy przy połowach. Żywot latarnika również wymagał poświęceń i trudu. Melanie znała to wszystko od podszewki i wiedziała, że wymuskane rączki miastowych kompletnie się do tego nie nadawały.

Tak, musiała go uświadomić. Nastraszyć go, powiedzieć mu, co go czeka. Może nawet trochę podkoloryzować swoje ostrzeżenia. Jeśli się uda, może odzyska swój dom już za pół roku? Albo nawet szybciej?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro