23. Ugasić pożar
To nie awaria, pomyślała Melanie. Latarnia rozświetliła się automatycznie po zapadnięciu zmroku, więc wszystko musiało działać, jak należy. Zatem skoro to nie problem prądu, musiało stać się coś innego.
Nawet nie chciała myśleć co.
W stresie trwała u boku Kapitana i wpatrywała się w coraz lepiej widoczne, ruchome słupy światła. W kabinie słychać było jedynie świst wiatru, deszcz zacinający w poszycie i uderzenia fal w kadłub. Melanie podejrzewała, że w myślach Boba formowały się te same obawy, co w jej. Żadne z nich nie miało zamiaru wypowiadać ich na głos.
— Bedzie dobrze, Mała... — mruknął Bob, po tym, jak kolejna fala szarpnęła łodzią.
Chciała uwierzyć w te słowa, ale nie potrafiła. Cały czas rozmyślała nad tym, czy Wolf Rock miało nadal swego opiekuna, czy...
Zacisnęła powieki, całą siłą woli wyrzucając z wyobraźni te okropne wizje. Skupiona, czekała na koniec podróży, ale czas płynął tak boleśnie wolno, a dystans dzielący ich od wyspy zdawał się w ogóle nie zmniejszać. Kapryśne morze spowalniało ich wysiłki, a minuty ciągnęły się niczym godziny — mozolne i bezlitosne. Melanie dawno nie czuła tak wielkiej niemocy i zniecierpliwienia na raz.
Aż w końcu, po zdawać by się mogło dobie spędzonej wśród ciemności wzburzonych wód, dopłynęli do pomostu przy Wolf Rock. Nikt nie wyszedł im na spotkanie, co tym razem nie było żadnym zaskoczeniem.
Zacumowanie okazało się trudniejsze, niż podejrzewali. I chociaż Melanie aż rwało, by wyskoczyć z łajby i rzucić się biegiem do domu przy latarni, nie mogła zostawić Boba samego z tym zadaniem. Wspólnymi siłami, za którymś podejściem Melanie w końcu wydostała się na pomost, gdzie w deszczu i wietrze przywiązała linę cumowniczą do śliskiego polera, podczas gdy Kapitan nawigował łodzią tak, by pomimo fal nie odpłynęła za daleko od wyspy.
Kiedy tylko Bob dołączył do Melanie, a ona uznała, że nie potrzebował więcej jej pomocy, dosłownie zerwała się z miejsca i zaczęła wbiegać po schodach. Co chwilę potykała się i ślizgała na mokrych kamieniach, więc czasem pomagała sobie rękoma.
Rozsądek bił na alarm — po co biegniesz?, pytał. Wpadniesz tam jak burza i okaże się, że znów ktoś zwyczajnie z ciebie zrezygnował.
Nie, odpowiedziała sobie w myślach. To nie w stylu Willa. Nigdy umyślnie nie naraziłby kogoś na takie zmartwienia. Jest zbyt taktowny i empatyczny, nie zrobiłby czegoś takiego.
Skoro taki z niego empata — ciągnął Rozsądek — mógł zrobić coś o wiele gorszego...
Po raz kolejny odrzucając od siebie tę powracającą wizję, w końcu dotarła do drzwi. Zaczęła walić w nie pięścią najgłośniej, jak potrafiła.
— Will! — krzyknęła, ale jej głos niknął wśród zamętu pogodowego.
Wychyliła się, żeby spojrzeć w stronę okien. Zza szyb nie dochodziło żadne światło.
— I co? — usłyszała zza pleców zachrypnięty głos Kapitana.
Uderzyła jeszcze kilka razy, ale nie doczekała się żadnej reakcji.
— Pewnie jest w latarni — powiedziała bardziej do siebie i od razu ruszyła w stronę metalowych schodów.
Wspinając się na nie, modliła się w duchu o to, by zastali Willa przy jego zwyczajnych zajęciach. Prosiła niebiosa o jakieś banalne wytłumaczenie całej tej sytuacji. O to, by ostatecznie jej pojawienie się na wyspie okazało się całkiem niepotrzebne.
Kiedy otworzyła metalowy właz, nie czekała na Kapitana, tylko od razu weszła do środka.
— Will! — zawołała, zadzierając głowę. — Will, jesteś tam?!
Jej głos poniósł się echem między zakrzywionymi ścianami latarni, ale znów nie doczekała się odpowiedzi. Nie minęło kilka sekund, kiedy znalazła się na kolejnych schodach. Przeskakiwała po dwa stopnie i spowalniała jedynie przy kolejnych piętrach, by móc się na nich rozejrzeć. Co chwilę nawoływała latarnika, ale jedyną ripostą był szydzący z niej jej własny głos. Minęła warsztat, pokój gościnny i bibliotekę, gdzie usłyszała podążającego za nią Boba i jego ciężkie dyszenie.
Z sercem w gardle dotarła wreszcie do wartowni.
Znalazła go.
W jednej chwili wszystko ucichło. Wiatr szalejący na zewnątrz, deszcz bębniący w blaszane elementy dachu, nawet jej własne kroki, kiedy podchodziła bliżej. Słyszała tylko swój drżący, urywany oddech. Nie wiedziała jak nazwać uczucia, które niczym trzęsienie ziemi przetoczyły się przez najgłębsze partie jej ciała. W swoim dwudziestoośmioletnim życiu doświadczyła podobnych wrażeń tylko jeden jedyny raz. Jej jedynym życzeniem było już nigdy więcej nie poczuć tego, co wtedy.
William Hawkins leżał na betonowej posadzce tuż obok biurka, przy którym spędzał noce na czuwaniu. Wyglądał tak, jakby z jakiegoś powodu zsunął się z krzesła. Melanie nie widziała jego twarzy, bo leżał na boku, tyłem do niej. W osłupieniu patrzyła na jego skuloną sylwetkę, tak naprawdę doszukując się jakichkolwiek oznak ruchu.
Dopiero drżenie podłogi spowodowane ciężkimi krokami Kapitana na schodach sprawiło, że Melanie się ocknęła. Wraz ze świadomością powróciły też dźwięki otoczenia.
— Will! — zawołała i podbiegła do mężczyzny.
Uklękła przy nim i ostrożnie obróciła go w swoją stronę, przez co oparł się plecami o jej kolana. Głowa nadal zwisała luźno, ale mogła już zobaczyć jego twarz. Bała się, że nie ujrzy na niej oznak życia, ale kiedy jej wzrok padł na zaczerwienione policzki, zatliła się w niej nowa nadzieja. Oddech mężczyzny był niezwykle płytki i szybki. Bez zastanowienia ułożyła dłoń na jego czole i aż się przeraziła.
— Jest! Dzięki Bogu... — usłyszała za sobą zdyszanego Kapitana.
— Ma bardzo wysoką gorączkę — powiedziała od razu. — Nic dziwnego, że stracił przytomność.
— Trza sprowadzić doktóra — zawyrokował Bob. — Albo zabrać go na ląd, do szpitala.
Myśli Melanie gnały jak szalone, ale dawno nie były tak klarowne. Skoncentrowała się na celu i już wiedziała, co robić.
— Nie ma na to czasu — ucięła i dotykając na przemian policzków i czoła latarnika, kontynuowała: — Musimy zabrać go na dół, do domu. Trzeba go natychmiast schłodzić. Gdzie kuferek, który ze sobą zabrałam?
— Na łajbie.
Melanie cmoknęła z niezadowolenia, ale to nie był czas na narzekanie.
— Złapiesz go pod jedno ramię, a ja pod drugie, zgoda?
Kapitan nic więcej nie mówił, tylko zabrał się do wypełniania jej próśb. Wkrótce wspólnymi siłami udało im się podnieść Willa i zaczęli powoli schodzić z nim po schodach. Melanie nie miała pojęcia, że bezwładne ciało jest tak ciężkie i trudne w transporcie. Już kiedy minęli bibliotekę, dostała zadyszki, a Kapitan zrobił się czerwony jak wiśnia. Kilka razy przystawali, żeby zebrać siły, a potem szli dalej, starając się trzymać równe tempo.
Wreszcie zdołali zejść na sam dół latarni, gdzie na szczęście zastali niedomknięty właz. Nie zwlekając, wydostali się na zewnątrz, żeby przejść ostatni, najtrudniejszy odcinek. Wiatr ugodził w nich niczym niewidzialna ściana, a wędrówka nagle okazała się znacznie cięższa. Melanie co chwilę zerkała na twarz Willa, na jego wilgocące się w deszczu włosy. Zastanawiała się, czy ta chwila na zewnątrz w chłodzie i zawierusze mu jeszcze bardziej nie zaszkodzi.
— Już prawie... — powiedziała, jakby chciała samą siebie uspokoić.
Nagle ciche jęknięcie wydostało się z ust mężczyzny, a jego brwi zmarszczyły się prawie niezauważalnie. To dało Melanie zastrzyk sił. Zeszli z kolejnych, tym razem śliskich metalowych schodów i po minucie zatrzymali się pod drzwiami domu. Dopiero tam poczuła, że Will cały drży.
— Szybko, do środka — ponagliła i wkrótce znaleźli się w sieni.
Nikt nie przejmował się brudnymi butami. Po prostu weszli do środka i od razu skierowali się do sypialni. Wspólnie ułożyli Willa na łóżku.
— Zdejmij mu buty, proszę — rzuciła do Kapitana, a potem pobiegła do łazienki.
Odnalazła na wieszaku jakiś mniejszy ręcznik i namoczyła go zimną wodą. Udała się też do kuchni, gdzie napełniła szklankę i dopiero potem wróciła do sypialni.
— Proszę, to okład na czoło, odwracaj go, jak się nagrzeje — podała mu mokry ręcznik i kubek. — A to jakby się przebudził, pewnie jest odwodniony.
— Idziesz gdzie? — zapytał zdezorientowany Bob.
— Na łódź, po mój kuferek — wyjaśniła i zanim zdążył zaprotestować, dodała: — Zaraz wrócę!
Nie chcąc się ociągać, od razu udała się do wyjścia. Na zewnątrz znów otoczyły ją ciemności, wicher i ulewa. Skuliła się i pobiegła w stronę schodów. Ostrożnie zeszła na dół, na pomost, gdzie czekało ją najtrudniejsze zadanie. Musiała dostać się na kołyszącą się na falach łajbę. Zależało jej na czasie, ale wiedziała, że w pośpiechu może zrobić głupi błąd i wylądować w wodzie. Will jej potrzebował, nie mogła go zawieść.
Poczekała na odpowiedni moment i kiedy morze nieco się uspokoiło, weszła na pokład kutra. W mig porwała z kabiny swoje bagaże, a potem, znów skupiona i ostrożna, wróciła na pomost. Gdy dotarła do domu, zostawiła w sieni swoje ubłocone kalosze i ociekającą wodą kurtkę i dopiero wtedy weszła w głąb mieszkania.
W sypialni Bob stał obok leżącego Willa i akurat zdejmował mu z czoła okład. Melanie szybkim krokiem podeszła bliżej i dotknęła ręcznik.
— Jest już ciepły, zmocz go na nowo zimną wodą — nakazała, stawiając kuferek na szafce nocnej. Dopiero wtedy zauważyła leżący tam telefon, ale na razie odłożyła go na bok, na parapet. — I co, dawał znaki życia?
— Czasem trochę jęczoł... — powiedział Bob bez życia, a potem wyszedł z pokoju.
Melanie nadal skoncentrowana na swoim zadaniu, otworzyła walizeczkę, którą przygotowała dla niej mama i zaczęła w niej szperać. Pod całą tą determinacją i zimną krwią czuła ogromne zmartwienie. Miała ochotę paść obok Willa, złapać go za rękę i się popłakać. Wiedziała jednak, że jej uczucia i lęki nijak mogły pomóc mu w dojściu do zdrowia. Musiała działać, a nie lamentować.
Wreszcie odnalazła to, czego szukała: termometr i proszki na zbicie gorączki. Usiadła obok nieprzytomnego mężczyzny i nagle zamarła. Trzymała w dłoni termometr co prawda elektroniczny, ale nadal wymagał on kontaktu z ciałem. Przełknęła ślinę, niespodziewanie zawstydzona i sięgnęła do dekoltu męskiego swetra. Odchyliła go nieco i wsunęła pod spód rękę. Poczuła dotyk nagiej, rozpalonej skóry tuż przed tym, jak umieściła termometr pod pachą Willa.
Do sypialni wrócił Bob, co pozwoliło Melanie otrząsnąć się z tego dziwnego stanu.
— Dzięki — powiedziała, odebrawszy od niego zimny ręcznik.
Przyłożyła okład do czoła latarnika, a potem zajęła się rozpuszczaniem proszków w szklance z wodą, którą wcześniej tam przyniosła. Kiedy lek był gotowy, przysiadła znów obok i zaczęła dotykać lodowatym ręcznikiem również policzków Willa, jego szyi, karku...
— Nng... — jęknął nieco głośniej niż wcześniej.
Termometr zaczął pikać, więc, żeby uniknąć zawstydzenia, szybkim ruchem wyciągnęła go i zaalarmowana spojrzała na mały wyświetlacz. Pokazywał czterdzieści i pół stopnia Celsjusza.
Podała termometr zaciekawionemu Kapitanowi, a potem nachyliła się nad latarnikiem. Musiała działać szybko.
— Will? — zaczęła, siląc się na spokój. Złapała go za ramiona i lekko potrząsnęła. — Will, obudź się!
— Przyniese wincej tych szmat — rzucił Bob, a Melanie usłyszała jego pospieszne kroki w stronę łazienki.
Nie miała innego wyjścia. Wiedziała, że muszą go natychmiast schłodzić, inaczej gorączka stanie się dla niego śmiertelnie niebezpieczna. Musiała pozbyć się tego grubego, wełnianego swetra, który Will miał na sobie. Zaczęła od rękawów, które zsunęła z rąk mężczyzny nawet łatwo, bo materiał swetra był dość rozciągliwy. Schody zaczęły się przy reszcie.
Wrócił Bob z naręczem mokrych ręczników, więc Melanie nakazała mu odłożyć je na bok i jej pomóc. Staruszek uniósł nieco tułów latarnika, a wtedy ona podwinęła sweter i przeciągnęła go przez głowę chorego. Okazało się, że pod spodem miał na sobie jeszcze biały podkoszulek, który w niczym nie przeszkadzał, więc go zostawili. Melanie nawet w duchu odetchnęła z ulgą, bo widok półnagiego Willa mógłby ją mocno rozpraszać.
Pod wodzą Melanie zaczęli okładać zimnymi okładami głowę i klatkę piersiową Willa, a koniuszek jednego z najbardziej ociekających wodą ręczników wsunęła mu nawet do ust. Efekt był dokładnie taki, jakiego oczekiwała. Usta Willa zacisnęły się na kawałku materiału i zaczęły sączyć z niego płyn. Na razie nie byli w stanie w inny sposób go napoić, więc dobre i to.
I wtedy latarnik zaczął mówić. Mamrotał pojedyncze słowa, ale ani Melanie, ani Bob nie byli w stanie go zrozumieć.
— Co on gada? — zapytał Kapitan. — Wej, zabierz tyn ryncznik.
Nieco niepewna, ale też zaciekawiona, delikatnie wyciągnęła materiał z ust mężczyzny i przyjrzała się jego twarzy w oczekiwaniu na kolejne słowa. Przeraziła się tym, jak bardzo podkrążone miał oczy.
Will znów zaczął mówić, tym razem wyraźniej, jednak nadal żadne z nich nie rozumiało.
— Po jakiemu to? — mruknął Bob, zupełnie jakby czytał Melanie w myślach.
Ona też stwierdziła, że Will musiał mówić w innym języku. W jakim? Nie była pewna. Kiedyś na wakacjach we Włoszech, w rodzinnych stronach jej matki, spotkali na plaży grecką rodzinę i miała wrażenie, że ich mowa mogła być zbliżona. Nie wyglądał na Greka, ale może znał podstawy tego języka?
— Majaczy — skwitowała, bo nie było sensu dłużej się nad tym zastanawiać.
Mokry koniuszek ręcznika znów znalazł się w ustach Willa. Melanie skupiła się na powrót na swoim zadaniu. Jej celem było podanie latarnikowi leku, a żeby to zrobić, musiała jakoś go wybudzić. Aby to osiągnąć, jeszcze kilka razy zmieniali okłady na świeże, poili go swoją sprytną metodą. Co jakiś czas sprawdzali mu też temperaturę, która wciąż trzymała się na tym samym poziomie.
— Will? — odezwała się do niego po raz któryś, robiąc to już w zasadzie automatycznie.
Jedyne, co otrzymywała w zamian, to pojękiwania albo słowa mamrotane w obcym języku.
— Młoda, a co z latarnią? — zapytał nagle Kapitan, a ona spojrzała na niego.
Miał rację. Powinna była przejąć obowiązki Willa i czuwać w wartowni. Właśnie o to prosił ją pan Trask. Ona skupiła się jednak na pomocy choremu latarnikowi. Wiedziała, że wybrała dobrze, jednak dane słowo to dane słowo. Nie mogła o tym zapomnieć.
— Taak... wiem — przyznała i rozejrzała się w poszukiwaniu zegarka. Jej wzrok padł na telefon leżący na parapecie. Podeszła do niego i spróbowała podświetlić ekran, ale był całkiem rozładowany. — Która godzina?
— Dziewiunta wiczór — powiedział, zerknąwszy na swój stary zegarek na wytartym, skórzanym pasku. — Nie martw sie, wim co robić. Okłady i woda.
— Jak się przebudzi, podaj mu od razu ten lek — mówiąc, wskazywała na szklankę stojącą obok kuferka. — A jeśli nie... Jutro będziesz musiał zabrać go na ląd.
— Najpirw trza przetrwać do rana. Leć, zajmę się nim.
Melanie skinęła głową, jeszcze raz spojrzała na nieprzytomnego Willa, a potem odwróciła się i udała do wyjścia. Pierwszy raz nie miała najmniejszej ochoty na pracę w latarni. Chciała zostać i czuwać przy nim. Czekać, aż znów ujrzy jego przytomne spojrzenie. Tymczasem była skazana na wielogodzinne wpatrywanie się w ścianę i rozmyślanie.
To miała być długa noc.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro