Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20. Tylko przyjaciele

Głośne, dziecięce gaworzenie już od wczesnych godzin nosiło się po domu państwa Penrose. Obudziło także Melanie, która zaskoczona tak szybkim nastaniem poranka, ospale podniosła się z łóżka. Słyszała, że parter tętni życiem — jej bliscy najpewniej szykowali się do świątecznego śniadania.

Jej wzrok padł na dobrze widoczną w świetle dnia jemiołę zwisającą z lampy. W jednej chwili wspomnienia minionej nocy wróciły jak żywe. Spacer z Willem, cmentarz, złączone dłonie, a potem...

Gorący rumieniec wypłynął na jej policzki, gdy przypomniała sobie o pocałunku. I o tym, jak nieswojo się po nim czuła. Ten dziwny ciężar nadal w niej tkwił, działał jak magnes, ciągnął ją do wyjścia z pokoju, do zejścia na dół i znów znalezienia się blisko tej jednej osoby.

Wraz ze wspomnieniami przyszedł również lęk. Ten sam, który czuła przed zapadnięciem w sen. Zdecydowanie za często w swoim niedługim życiu przywiązywała się do kogoś lub czegoś, a potem boleśnie to traciła. Młodzieńczą miłość, dziecko, przyjaciół, latarnię...

Czy była w stanie znieść kolejną stratę?

— Mel! — wołanie mamy dało jej do zrozumienia, że spała najdłużej ze wszystkich.

Zrezygnowała na chwilę z rozmyślań i zabrała się za poranną toaletę. Tego dnia postawiła na wygodne ubrania, a nie strojne spódnice. Narzuciła na siebie obszerny golf z grubej wełny i szerokie jeansy.

Gdy wyszła z pokoju, przy drzwiach łazienki wpadła na wychodzącego z niej Williama. Ich twarze od razu rozjaśniły się w uśmiechu. Melanie mimo radości czuła też zakłopotanie. Nie wiedziała, czego się spodziewać.

— Dzień dobry, Melanie — przywitał ją cicho, patrząc na nią jak zwykle z uwagą. — Wyspałaś się?

— Cześć, Will — odparła. — Tak, dziękuję.

Choć chciała odwzajemnić spojrzenie, nie potrafiła. Zamiast w oczy, patrzyła na jego twarz. On z całą pewnością nie miał za sobą przyjemnej nocy. Pod oczami wykwitły mu niepokojące cienie, a skóra nabrała szarawego odcienia. Uśmiechał się, ale widziała, że musiał być zmęczony.

— Nie spałeś za wiele, prawda? — podjęła, a jej uśmiech przygasł.

— Aż tak to widać? — Zakłopotany, potarł ręką kark. — Życie latarnika rządzi się własnymi prawami.

Skinęła głową. Doskonale wiedziała, o czym mówi. Kiedyś, kiedy była zmuszona opuszczać Wolf Rock i spędzać kilka nocy na stałym lądzie, sama nie potrafiła zmrużyć oka.

Zamyśliła się. Zerkała na zmęczonego mężczyznę i zastanawiała się, czy coś zmieniło się w jego zachowaniu. Czy był wobec niej... inny? Nie widziała tego. Po rozmowie na cmentarzu, potem po ich krótkiej chwili czułości... Nadal podchodził do niej w ten sam, łagodny i pełen uwagi sposób. Nie oceniał jej za jej przeszłość, ale też nie szukał bliskości.

Pocałunek pod jemiołą to w końcu tylko głupia tradycja. Równie dobrze mógł dla niego nic nie znaczyć.

Czy tak właśnie było?

— Melanie...

— Will...

— Mel! Will! Zejdźcie na śniadanie!

Nie dość, że weszli sobie w słowo, to jeszcze zawtórowało im wołanie Gianny z parteru. Nie potrafili się nie zaśmiać.

— Lepiej już chodźmy — stwierdziła Mel z przepraszającym uśmiechem.

Na dole zastał ich gwar rozmów i krzątanina. Sylvia i Jowan przemieszczali się między kuchnią i salonem, niosąc talerze i półmiski z jedzeniem, a Gianna i Aaron zabawiali niecierpliwego Archiego.

Wkrótce wszyscy zasiedli do stołu, ale nawet podczas posiłku rozmowy trwały w najlepsze. Każdego nie opuszczał dobry humor, z twarzy biło blaskiem i energią. Jedynie Will zdawał się przygaszony, choć zmęczenie nie zdołało zmyć z jego ust uśmiechu. Melanie jak zwykle nie angażowała się zbytnio w dyskusję, aż do momentu, kiedy została w nią wciągnięta bezpośrednim pytaniem:

— Mel, Will, późno wczoraj wróciliście. Gdzie was wygnało na tyle czasu? — rzuciła matka niewinnym tonem.

— Nie musisz o wszystkim wiedzieć, mamo — zaśmiała się Sylvia i sugestywnie trąciła łokciem swojego męża.

— Byliśmy na cmentarzu — odpowiedziała Melanie bez zastanowienia.

Na dźwięk tych słów wszyscy prócz Williama i Archiego naraz zamarli w bezruchu i wlepili w Melanie spojrzenia. Przy stole zrobiło się cicho. Dziewczyna podniosła wzrok znad talerza i od razu poczuła się jak dziwadło. Miała świadomość, że za długo zbierała się do wizyty na cmentarzu, ale nie sądziła, że tym krótkim wyznaniem wywoła takie niedowierzanie.

— Melanie, podasz mi, proszę, dzbanek z herbatą? — przerwał ciszę Will, dzięki czemu wszyscy otrząsnęli się z chwilowego paraliżu.

Melanie spełniła prośbę latarnika, ale nie potrafiła spojrzeć znów na swoją rodzinę. Gdy rozmowy mocno przygasły, wlepiała wzrok w swój talerz i powoli dojadała śniadanie.

I właśnie wtedy usłyszała pociąganie nosem. Nim zdążyła unieść głowę, krzesło szurnęło głośno po podłodze, a siedząca na nim Gianna wstała. Łzy ciurkiem spływały po jej policzkach, kiedy obchodziła stół, by dotrzeć do swojej młodszej córki. Tym razem to Melanie nie wiedziała jak się zachować, kiedy jej mama bez słowa wyjaśnienia, po prostu podeszła blisko, czule ujęła w dłonie jej twarz, a potem... po prostu ją przytuliła.

— Tak się cieszę... — powiedziała przez łzy takim tonem, że coś ścisnęło Melanie za gardło.

Chwilę później jeszcze dwa inne krzesła odsunęły się z hałasem i wkrótce ramiona ojca i siostry dołączyły do zbiorowego uścisku.

Melanie nie była w stanie się ruszyć. W niemym szoku zerkała na swoich bliskich, na ich w połowie ukryte twarze, na których malował się wyraz ulgi i wzruszenia. Dlaczego tak zareagowali?, pytała się w myślach. Przecież wizyta na cmentarzu niczego nie zmieniła, nie uwolniła jej od klątwy, którą rzucili na nią mieszkańcy miasta. Jej problem nie zniknął, a oni mimo to...

Nim zdążyła się zorientować, do jej oczu napłynęły łzy. Nie potrafiła tego opisać, ale po prostu... poczuła ich punkt widzenia. Wiedziała, co tak bardzo ich ucieszyło. Po wielu miesiącach, latach tkwienia w miejscu, nareszcie zrobiła krok do przodu.

Maleńki, chwiejny krok w kierunku światła.

Odszukała wzrokiem Willa, który odsunął się nieco, by zrobić miejsce krewnym Melanie. Patrzył na nią i uśmiechał się w zadumie. Powoli, nieśmiało odwzajemniła ten uśmiech, a potem przymknęła oczy i nic nie mówiąc, pozwoliła chwili trwać.


Po śniadaniu nikt nie wracał już do tematu cmentarza. Wesoła atmosfera, która utrzymywała się w domu państwa Penrose, zdawała się nawet przybrać na sile. Melanie ze zdumieniem obserwowała swoją rodzinę, która po raz pierwszy tak taktownie i z wyczuciem okazała jej wsparcie.

Bo właśnie tego potrzebowała. Cichego dopingu, delikatnego podejścia, a nie wiecznych pretensji, nacisku albo pouczających dyskusji. Doskonale zdawała sobie sprawę ze swojego położenia i najlepszym, co mogli jej dać, była cierpliwość.

Czyżby w końcu to zrozumieli?

Wkrótce nadszedł czas pożegnań. William musiał wracać na wyspę jeszcze przed porą obiadową:

— Potrzebuję drzemki, zanim zacznę nocną wartę — tłumaczył Giannie, która naciskała, żeby jednak został na kolejny posiłek. — Jestem ogromnie wdzięczny za to, że mogłem spędzić z wami ten krótki czas — kontynuował, trzymając wzruszoną kobietę za rękę. — Dziękuję, naprawdę.

— Ach, tam! — Machnęła wolną dłonią, którą po chwili wytarła wilgotne oczy. — Nie dziękuj, tylko odwiedzaj nas częściej, jeśli będziesz miał okazję.

— Wy, latarnicy, nie macie wiele wolnego, ale drzwi naszego domu będą dla ciebie zawsze otwarte, Willy — rzucił stojący obok żony Jowan i poklepał mężczyznę po ramieniu.

— Zdaje się, że w czasie Wielkanocy wypada mi dzień czy dwa...

— Wspaniale! — ucieszyła się Gianna.

Do sieni wpadła Sylvia, taszcząc ze sobą pękaty, termiczny koszyk. Zaraz za nią podążyli Aaron z Archiem na ręku.

— Proszę, mama zapakowała dla ciebie trochę świątecznego jedzenia — oznajmiła z uśmiechem i wręczyła Willowi podarek.

Gdy ten ujął rączkę i ciężar spoczął w jego w dłoni, prawie zgiął się w pół. Wszyscy zaczęli chichotać.

— Dziękuję, ale...

— Nie kłopocz się, Will — powiedziała Sylvia tonem znawcy. — Nie wypuszczą cię bez niego. Po prostu go przyjmij.

— Teściówka specjalnie wstała wcześniej, żeby przygotować ci swoją popisową lasagne — zawtórował Aaron żonie. — Było czuć z kilometra.

— Bez mięsa! — rzuciła pospiesznie Gianna. — Mel mówiła, że nie przepadasz.

Melanie stała nieco w tyle, przy drzwiach wyjściowych, gotowa, by udać się z Willem do portu. Ze skrywanym wzruszeniem obserwowała całą wymianę zdań. Nie spodziewała się, że jej bliscy zaakceptują Willa prawie jako członka rodziny. Chociaż... czy mogła się dziwić? Jego nie dało się nie lubić.

Po rzuconych jeszcze dziesiąt razy słowach „dziękuję", „do zobaczenia" i „uważaj na siebie" rodzina Penrose w końcu wypuściła latarnika ze swoich gościnnych objęć. Gdy wyszedł na zewnątrz, towarzyszyła mu tylko Melanie. Wolnym krokiem ruszyli w kierunku portu.

— Polubili cię — podsumowała krótko i spojrzała na niego z uśmiechem.

— Ja ich też — odparł, poprawił chwyt na rączce koszyka, a potem z pewnym wahaniem dodał: — Są tacy... spontaniczni. I żywi w emocjach.

Melanie wiedziała już, że Will odbiera świat nieco inaczej niż inni. Z ciekawością obserwowała na jego twarzy wyraz podziwu. Zupełnie jakby pierwszy raz miał do czynienia z ludźmi takimi, jak jej bliscy.

Wtedy też uświadomiła sobie, że już za niedługo zostanie na froncie rodzinnym całkiem sama. Choć jej krewni przystopowali ze swoimi próbami naprawiania jej psychiki, wciąż wolała mieć przy sobie Willa. Sama jego obecność dawała jej siłę.

— Będzie dobrze, Melanie — powiedział nagle, bo najpewniej wyczuł zmianę jej nastroju. — Oni wszyscy stoją za tobą murem. Nawet jeśli czasem zdarza im się zrobić coś głupiego.

— Skąd możesz to wiedzieć? — rzuciła od razu. Naturalna reakcja zmusiła ją do negacji.

— Miałem wiele okazji, żeby się o tym przekonać. Zaufaj mi.

Spojrzał na nią, a ona na niego. Szli wolno, patrząc sobie w oczy, a jego uśmiech powoli kruszył jej wątpliwości. Ufała mu. Oczywiście, że ufała. Nikomu nie ufała bardziej niż właśnie jemu.

Gorący ciężar, który nosiła w sobie od poprzedniego wieczora, znów przypomniał o swojej obecności. Ścisnął jej gardło, zajął wilgocią oczy, zmiękczył kolana. Znała to uczucie. Kiedyś, dawno temu, w poprzednim życiu poczuła jego namiastkę. Ostatecznie nie przyniosło jej ono nic dobrego. Bała się go. Chciała od niego uciec.

Czy Will był w stanie to wyczuć?

Nim się obejrzała, znaleźli się w porcie. Pierwszy raz udało jej się pokonać miasteczko i całkowicie zignorować jego mieszkańców. Zrobiła to trochę nieświadomie, a i ludzi było na ulicach niewielu.

— Bob powinien już tu być — powiedział latarnik, gdy schodzili wąskimi schodkami na plażę.

W istocie, na jednym z kutrów zauważyli krzątającego się człowieka. Kapitan pomachał do nich, co od razu odwzajemnili. Zamiast jednak podejść bliżej łodzi, Will zatrzymał się przy wejściu na pomost. Nawet nie zastanowiła się dlaczego, bo była pogrążona we własnych myślach. Intensywnie rozważała najlepsze wyjście z sytuacji, wyklarowanie tej niezręcznej atmosfery, która między nimi powstała.

— Muszę ci coś... — weszli sobie w słowo po raz kolejny tego dnia, co znów wymalowało na ich twarzach uśmiechy.

— Zacznij pierwsza — powiedział mężczyzna, w którego oczach dostrzegała lekkie napięcie. Choć chwycił ją stres, postanowiła mimo wszystko powiedzieć to, co chciała:

— Will... to, co się wczoraj wydarzyło... — zaczęła z niemałym trudem. — Po powrocie do domu... to... to tylko nic nieznacząca tradycja, prawda? — Nie potrafiła patrzeć mu w oczy w momencie, gdy on przyglądał jej się z taką uwagą. Zaczęła urywać zdania w połowie i się jąkać. — Przepraszam cię, a-ale ja... Ja nie jestem jeszcze gotowa... N-no wiesz...

— Melanie — przerwał jej nerwowy wywód spokojnym tonem. Spoważniał. Wolną ręką dotknął jej dłoni, nienachalnie i delikatnie. Na tyle, by ukoić jej stres. — Pamiętasz, jak mówiłem ci, że spędzę w latarni rok i ani chwili dłużej? To się nie zmieniło. Niedługo zaczynam nowy kontrakt i kiedy on upłynie, będę musiał wyjechać.

A więc i on nie planował się angażować. Wiedział, że za marnych sześć miesięcy i tak wszystko dobiegłoby końca, a on zniknąłby z życia Melanie, stając się kolejnym żałobnym trofeum w jej życiowym dobytku.

Oboje zdawali sobie z tego sprawę.

Nie była pewna, czy czuła z tego powodu ulgę, czy smutek.

— Tylko... nie zrywajmy kontaktu, co? — powiedziała pod wpływem impulsu. — Zależy mi na naszej znajomości.

Powaga ulotniła się z jego twarzy, a zastąpił ją czuły uśmiech.

— Więc... przyjaciele? — zapytał, unosząc brwi.

— ...przyjaciele — zgodziła się.

Odstawił na pomost koszyk i swoją torbę, a kiedy jego ręce w końcu były wolne, rozpostarł je nieco.

— Przyjacielski uścisk na pożegnanie? — podjął ze śmiechem.

Skinęła głową i się zbliżyła. Kiedy go objęła, on zamknął wokół niej ramiona. Choć oboje mieli na sobie szeleszczące kurtki przeciwdeszczowe, Melanie była w stanie poczuć ciepłe dłonie Willa zatapiające się w materiale jej okrycia. Czuła, jak delikatnie przyciskał ją do siebie, jak bok jego twarzy otarł się o jej włosy, jaki przy tym wszystkim wydawał się... nieswój. Tak nie powinien wyglądać przyjacielski uścisk.

— Cieszę się, że mnie zaprosiłaś. Dziękuję, Melanie — powiedział, odsuwając się z ociąganiem. Jego twarz znów była pogodna i spokojna. I przede wszystkim zmęczona.

— Do usług — odparła z lekkim uśmiechem. — Odeśpisz ostatnią nockę, prawda? Obiecujesz?

Zgodził się skinieniem i pochwycił znów swoje bagaże.

— Do następnego razu, Melanie.

Zanim odszedł, zawahał się, zupełnie jakby znów chciał wykonać w jej stronę jakiś ruch. Ostatecznie jednak posłał jej tylko zakłopotany uśmiech, a potem ruszył w kierunku kutra. Po chwili łódź odpłynęła, a Melanie podeszła na sam skraj pomostu, aby jak najdłużej śledzić ją wzrokiem. Tak naprawdę patrzyła na Willa, który nie skrył się w kabinie, tylko stał na pokładzie i spoglądał w stronę Melanie. Na ich twarzach próżno już było szukać uśmiechu czy spokoju.

Gościła na nich... tęsknota.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro