2. Zejście na ziemię
Noc nie należała do łaskawych. Melanie kręciła się w łóżku, odwykła od uciskających żebra sprężyn w materacu. Nie potrafiła wygodnie się ułożyć, a uporczywa cisza w ogóle jej nie pomagała. Za każdym razem, gdy wracała na ląd, by podpisać kolejną umowę, przez te dwie przykre noce prawie nic nie sypiała. Brakowało jej szumu morza; na wyspie nawet przy zamkniętych oknach wybrzmiewał wyraźnie, zupełnie jakby spała nad samą wodą. Powietrze było świeższe, wilgotniejsze, pachniało glonami i jodem. Dom rodzinny za to obfitował w zapachy jej dawnego życia. Życia, o którym usilnie próbowała zapomnieć.
Rankiem, wcześniej niż powinna, w pełni ubrana zeszła na dół. Jeszcze będąc w łóżku, słyszała dźwięki krzątaniny. Rodzice zawsze wstawali skoro świt; praca w gospodarstwie tego od nich wymagała.
Przekroczyła uśpiony salon, nie zatrzymując się choćby na chwilę, by rzucić okiem na stare kąty i weszła do kuchni. Po wczorajszej kolacji nie było już śladu. Duże pomieszczenie, choć staromodne i wiekowe, lśniło czystością godną ręki jedynie Gianny Penrose.
Nalała sobie szklankę wody w ramach śniadania. Po maminej lasagne zawsze długo nie opuszczało jej nasycenie.
— Hej, Mel.
W progu stanęła Sylvia, również gotowa do rozpoczęcia dnia. Zerkała niepewnie na swoją siostrę.
— Odespałaś?
— Tak, już mi lepiej — odpowiedziała od razu Melanie, by zaraz zamknąć sobie usta haustem wody.
— Bzdura. Nigdy nie śpisz, gdy wracasz z wyspy — zauważyła i skrzyżowała ręce na piersi. Nie patrzyła z wrogością, jak zwykli to robić wszyscy mieszkańcy Sennen Cove. Melanie wyczuła w jej głosie zalążek pretensji. To skłoniło ją do odpowiedzi.
— Jak ty mnie dobrze znasz — rzuciła znad szklanki i wymusiła uśmiech, który nie przekonał jej siostry nawet w najmniejszym stopniu.
— Kiedyś może i tak było...
— Tak czy inaczej, gdzie tata? — Melanie zmieniła temat i spojrzała na zegar z kukułką wiszący nad stołem pokrytym biało niebieską ceratą. Nie miała ochoty na poważne rozmowy o siódmej trzydzieści rano. — Miał podwieźć mnie do Penzance.
— Tata jest zajęty. Ja z tobą pojadę.
— Nie kłopocz się. Pożyczę jego auto i sama to załatwię — odparła niemal natychmiast.
Wtedy poczuła na ramieniu dłoń siostry i jej niemą prośbę. Odwróciła się i wreszcie spojrzała Sylvii w oczy. Zniknęła pretensja. Teraz patrzyły na nią ciemne tęczówki przepełnione niezrozumieniem.
— Nie widziałam cię rok, Mel. Cały, długi rok. — Przerwała na chwilę, jakby chciała, by ciężar tych słów osiadł, wniknął pod skórę, zakorzenił się. — Od dwóch lat nie odpisujesz na moje wiadomości. Podaruj mi chociaż tę głupią przejażdżkę samochodem. Razem.
Melanie powinna poczuć wyrzuty sumienia, bo przecież celowo unikała swojej siostry, a kiedy ta próbowała się z nią skontaktować, skutecznie ignorowała każdy telefon, wiadomość czy video rozmowę. Zamiast tego jednak zakiełkowała w niej irytacja. Obiecywała sobie, że podczas pobytu w domu nie da się wciągnąć w żadne sentymentalne sytuacje. Obecność Sylvii wcale jej w tym nie pomagała.
— Jedźmy już — mruknęła jedynie i pierwsza wyszła z domu.
Droga do Penzance nie była daleka. Najbliższe duże miasto dzieliło od Sennen Cove niespełna dziesięć mil.
W samochodzie Sylvii panowała cisza, wypełniana cichą muzyką płynącą z głośników. Melanie z łokciem podpartym pod boczną szybą, ze znudzeniem spoglądała na przemykające za oknem wrzosowiska. Było tak, jak mówił Bob: zakwitły o wiele intensywniejszą barwą niż zazwyczaj. Jeszcze kilka lat wcześniej zachwyciłaby się pięknem natury, teraz jednak zerkała na nią z obojętnością.
— Mel... — zaczęła nagle Sylvia i ściszyła radio niemal do zera. — Przepraszam za wczoraj. Ja... nie chciałam... nie sądziłam, że sprawię ci przykrość.
Melanie spojrzała na siostrę. Poczuła się głupio. Może i nie łaknęła towarzystwa, nie chciała jednak terroryzować innych swoimi nastrojami. Dlatego tak bardzo kochała samotność. Wtedy nie było przy niej nikogo, kogo mogła skrzywdzić lub kto mógł zranić ją. Tak było po prostu lepiej. Łatwiej.
— Nie przepraszaj za coś, co jest normalne — odparła po dłuższej chwili. Za oknem widać już było pierwsze zabudowania Penzance. — Nie mam do ciebie żalu. Nigdy nie miałam.
Zanim odpowiedziała, starsza z sióstr pokiwała z wolna głową. Melanie wiedziała, że jej słowa nie były wystarczające. Skoro nie żywiła urazy, dlaczego ograniczyła kontakty do minimum? Dlaczego się odcięła?
— Brakuje mi ciebie, Mel — szepnęła Sylvia i rzuciła siostrze smutne, jednak ciepłe spojrzenie.
Zapadła cisza. Melanie nie odezwała się słowem do samego końca podróży. Smętnie wpatrywała się w widok za szybą. Co niby miała odpowiedzieć? Kłamać? Wolała milczeć.
Równo o ósmej zero zero Melanie zostawiła Sylvię samą w samochodzie i przekroczyła próg dawnego Muzeum Latarnictwa Morskiego, które kilka lat wcześniej przeniosło swoją siedzibę do Plymouth. Tak, jak co sześć miesięcy, umówiona była z przedstawicielem Trinity House, narodowej instytucji, która zapewniała jej pracę na Wolf Rock.
Spotkanie miało przebiec tak, jak zwykle. Krótkie przypomnienie warunków współpracy, podpisanie dokumentów, skierowanie na podstawowe badania i już. Mogła wracać na wyspę. Kiedy jednak weszła do wypełnionego stęchłym powietrzem biura i ujrzała pana Traska, który nerwowo stukał palcami w poorany rysami blat biurka, intuicja podpowiedziała jej, że coś jest nie tak.
— Cześć, wejdź, wejdź... — rzucił i w zamyśleniu przygładził swoje zaczesane do tyłu siwiejące włosy.
Ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do ust przywitała się i przysiadła naprzeciw starszego mężczyzny.
— Melduję się na co półrocznej ocenie zniszczeń — zażartowała, ale jemu nawet powieka nie drgnęła.
— Mel... — zaczął. Mówił do niej po imieniu, bo od lat był dobrym kolegą jej ojca.
— Ostatni sztorm trochę przeorał wyspę, ale to nic, z czym bym sobie nie poradziła. To gdzie te dokumenty?
— Melanie — powtórzył mocniej, a ona wreszcie skupiła wzrok na jego szarych oczach. — Trinity House nie przedłuży z tobą kontraktu. Przynajmniej nie teraz. Przykro mi.
Normalnie pomyślałaby, że to tylko głupi dowcip z jego strony, w końcu znała jego zaczepne poczucie humoru. On jednak był całkowicie poważny. Poczuła, jak zasycha jej w gardle.
— Z-zrobiłam coś nie tak? Latarnia działa pod moją opieką jak szwajcarski zegarek, przysięgam! — Powoli ogarniała ją panika. — Chodzi o kury, tak? W porządku, oddam je rodzicom, jeśli trzeba!
— Nie, Mel, nic z tych rzeczy — uspokajał. — Spisywałaś się nader wzorowo, od samego początku. Chociaż mieliśmy co do ciebie wątpliwości, pokazałaś nam, że potrafisz sprostać trudnym zadaniom.
— Więc dlaczego?
— Chodzi o... — zawahał się — o warunki życia. Uznaliśmy, że tak długa izolacja od społeczeństwa kogoś tak młodego jak ty, jest zwyczajnym okrucieństwem.
W jej żyłach zawrzało. Znów ktoś inny wiedział lepiej. Nie pytał o jej zdanie. Zacisnęła pięści na podołku i cała się spięła.
— To raptem trzy lata. Nic mi nie jest. Zresztą, nie jestem całkiem odizolowana. Mam tam przecież dostęp do internetu.
— Komputer nie zastąpi ci żywego człowieka — odparł smętnie, a potem pochylił się nad biurkiem. — Zrób sobie pół roku przerwy, Mel. Spędź trochę czasu z rodziną, przyjaciółmi, odpocznij, nie wiem, zabaw się. A potem się zobaczy. Może przyjmą cię z powrotem, jeśli będziesz chciała.
Miała wrażenie, że grunt usuwa się jej spod stóp. Pociemniało jej w oczach, zakręciło w głowie, brakło powietrza. Przymknęła powieki. Musiała się uspokoić. To nie mogła być prawda. To nie działo się naprawdę. Trask nie odciął jej właśnie od jedynego miejsca, w którym potrafiła jako tako funkcjonować. Nie skazał jej na powrót wśród ludzi. Nie mógł.
Kiedy znów otworzyła oczy, jej mina wyrażała surową determinację.
— Z moim zdrowiem psychicznym jest wszystko w porządku, jeśli o to chodzi — wycedziła. — Nie potrzebuję przerwy. Nie potrzebuję i nie chcę. Poza tym i tak nie znajdziecie nikogo na moje miejsce — zauważyła. — Zapomniał pan, że byłam jedyną chętną?
Mężczyzna w staromodnym, brązowym garniturze wyprostował się w krześle i dotknął plecami oparcia. Sprawiał wrażenie zmęczonego, chociaż dzień dopiero się rozpoczął.
— W zasadzie to... mamy już kogoś, kto cię zastąpi — wyrzucił wreszcie z siebie. — Jest już po szkoleniach kartograficznych i nawigacyjnych. To bardzo pojętny uczeń. Jutro wypływa na wyspę.
Pan Trask wstał, sięgnął po swój neseser i zaczął w nim szperać.
Melanie wciąż nie mogła wyjść z szoku. A więc klamka zapadła. Znaleźli jej zastępstwo. Znaleźli nowego opiekuna dla Wolf Rock. Dla jej ukochanej, porośniętej glonami latarni, dla jej małego poletka z grządkami, dla jej przytulnego domku, którego każdy kąt zapisał się w jej pamięci w najmniejszych szczegółach. Dla miejsca, do którego to ONA należała. Nikt inny. Jak mogli?
— Proszę, oto numer telefonu nowego latarnika.
Trask podał dziewczynie karteczkę.
— Po co mi to?
— Ma się z tobą kontaktować w razie jakichkolwiek pytań. Nikt nie zna Wolf Rock lepiej od ciebie, prawda? — Uśmiechnął się smutno, gdy odebrała od niego świstek. — Byłaś wspaniałym pracownikiem, Mel. Trinity House wiele ci zawdzięcza, to wiem na pewno. Zobaczysz, znajdziesz nową pracę w mgnieniu oka.
Kiedy ja nie chcę żadnej innej pracy — pomyślała, zgnębiona. Patrzyła za wychodzącym panem Traskiem, gdy nagle przypomniała sobie o pewnej ważnej kwestii.
— Zaraz! A co z moimi rzeczami?!
Były przełożony Melanie zatrzymał się tuż przy drzwiach i potarł skronie palcami wolnej ręki.
— Zapomniałbym... — mruknął pod nosem, ale zaraz odwrócił się, by spojrzeć na dziewczynę. — Popłyniesz jutro razem z Bobem i nowym latarnikiem. Przy okazji pokażesz mu co i jak, okej?
Całą drogę powrotną nie odezwała się słowem. Chociaż Sylvia próbowała wyciągnąć od niej, co się stało, co ją tak poruszyło, ona z uporem maniaka milczała. Wciąż nie potrafiła wyjść z szoku. Chyba nie do końca docierało do niej, co tak naprawdę się dopiero wydarzyło.
Zwolnili ją. Odebrali jej wyspę. Odebrali jej życie.
Miała ochotę obgryźć sobie paznokcie do krwi, zacząć tupać i krzyczeć naraz. Jej umysł gorączkowo szukał winnych tego nieporozumienia. Złościła się na Trinity House, ale gniew wobec instytucji wydawał się miałki, słaby. Potrzebowała jednostki, która wzięłaby na barki cały ciężar jej rozczarowania. Trask był tylko przedstawicielem, wiedziała o tym. Niemożność wycelowania swoich pretensji w konkretną osobę jeszcze bardziej pogłębiała jej frustrację.
Samochód zatrzymał się na podjeździe starej farmy. Melanie wyskoczyła na zewnątrz i szybkim krokiem weszła do domu.
— Mel, czemu tak pędzisz?! — wołała za nią siostra, ale ona sama nie wiedziała, co robi i dlaczego to robi.
Przekroczyła pusty korytarz, potem wyludniony salon, aż wreszcie usłyszała głosy dochodzące z kuchni. Wpadła do niej, z impetem otwierając drzwi. Rodzice, którzy krzątali się przy przygotowaniach do śniadania i ucieszeni czekali na powrót córek, nagle zamarli. Oszołomieni, wpatrywali się w dyszącą Melanie, a uśmiech znikł z ich twarzy.
— Zwolnili mnie! — chciała wykrzyknąć, ale z jej ust wydobył się tylko żałosny jęk. Coś ścisnęło ją za gardło, a dawno niespotykane ciepło wpłynęło pod powieki.
Mama i tata wpatrywali się w młodszą córkę z mieszaniną szoku i lęku. Ojciec już nabrał powietrza, by coś powiedzieć, ale ona nie pozwoliła mu mówić.
— Zwolnili! Mnie! Po tylu latach! — rzucała, drepcząc kilka kroków w prawo, potem w lewo i tak na przemian. — Po tym, jak zaopiekowałam się tym zapadłym domem! Po tym, jak narażałam życie podczas sztormów! Zwolnili mnie! Za moje zaangażowanie! Za moje oddanie!
Wszyscy w szoku i milczeniu obserwowali wybuch. Słowa pełne pretensji i żalu wylewały się z ust Melanie i zdawały się nie mieć końca. Żadne z nich jednak ostatecznie nie dotarło do sedna problemu.
— Pieprzone Trinity House — przeklinała pod nosem bardziej do siebie niż do swoich słuchaczy. — Pieprzyć ich wszystkich.
— Mel, język — ocknęła się Gianna, ale zanim jej córka zdążyła coś odburknąć, głos zabrał Jowan.
— Podali powód? — zapytał, stojąc sztywno.
Spojrzała na niego. Prawie wyplułaby odpowiedź, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Poczuła dziwny wstyd. Sama nie wiedziała już, czy przed rodzicami, czy przed samą sobą. Patrzyła w piwne oczy ojca i biła się z myślami.
Trudno. Muszą poznać prawdę, pomyślała.
— Stwierdzili, że... — Westchnęła. — Że zaczynam świrować. Od tej całej izolacji.
Dziwne, ale Jowan Penrose nie wydawał się zaskoczony. Przyjął słowa córki ze spokojem graniczącym z ulgą. Melanie nie zdążyła się nawet nad tym zastanowić, bo nagle mama podeszła do niej i chcąc dodać otuchy, zaczęła pocierać dłońmi jej ramiona.
— No, już, już — powtarzała, zupełnie jakby problem w ogóle nie istniał. — Może to i lepiej, co, Mel? Może już faktycznie starczy tego odosobnienia, co?
— Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — wtrącił się ojciec. — Słyszałem, że Linda szuka kogoś do pomocy w kawiarni, może warto byłoby spróbować, hm?
— No, Mel? Chyba nie zamierzałaś spędzić na wyspie całego życia, prawda?
Wtedy nagle do rozmowy wtrąciła się dotąd milcząca Sylvia:
— Nie zrobiliście tego... — zaczęła z niedowierzaniem, prostując się.
Melanie spojrzała na nią, potem na rodziców i znów na Sylvię. I wtem dotarło do niej to, co dopiero co pojawiło się w głowie jej siostry. Bezczelny, niewiarygodny wręcz pomysł. Jednak bardzo prawdopodobny.
Dziewczyna wlepiła w matkę i ojca oskarżycielski wzrok i zacisnęła pięści. Pan Trask nieraz powtarzał jej, że to cud, że znalazł na miejsce zmarłego latarnika kogoś takiego, jak ona i otwarcie cieszył się, że przez długie lata nie będzie miał problemu z szukaniem kolejnego. Zawsze twierdził, że Melanie była idealna do swojej roli. Dlaczego tak nagle miałby zmieniać zdanie?
Mel domyślała się już dlaczego. Tak się składało, że pan Trask bardzo dobrze znał się z państwem Penrose, a w szczególności z Jowanem Penrose upodobał sobie spotkania przy beczce cydru. A to właśnie oni, państwo Penrose, byli najzagorzalszymi przeciwnikami niecodziennego zatrudnienia ich młodszej córki. Przy każdej jej wizycie w domu na wszelkie sposoby próbowali namówić ją do rezygnacji z pracy. I wszystko wskazywało na to, że wreszcie dopięli swego.
— To prawda? Wybłagaliście Traska, żeby mnie zwolnił? — wycedziła, zerkając surowym wzrokiem na zakłopotanych rodziców.
— Melly, to...
— Tak czy nie?!
Gianna wzięła się w garść, oparła ręce na swoich szerokich biodrach i odważnie zadarła podbródek.
— Tak! Ta praca i ta... ta izolacja nie służyły niczemu dobremu!
— Mam dwadzieścia osiem lat, do jasnej cholery! — podniosła głos, który coraz bardziej drżał. — Sama jestem w stanie ocenić, co jest dla mnie dobre, a co nie! Nie macie prawa za mnie decydować!
— Mylisz się, moja droga! — odkrzyknęła jej matka. — Jako twoi rodzice mamy święte prawo robić wszystko, co w naszej mocy, aby ci pomóc!
Melanie, udręczona i bezsilna, złapała się za głowę i zacisnęła palce na swoich krótkich włosach.
— Czy wy niczego nie rozumiecie?! Nie widzicie, jak patrzą na mnie ludzie?! Co mówią za moimi plecami?! Nie chcę tego znosić! Nie chcę! Nie chcę! Chcę wrócić na wyspę!
— Chyba nie zamierzałaś ukrywać się tam przed światem do końca życia, co, Melly? — podjął ojciec o wiele spokojniej od swojej żony.
— A nawet gdyby, to co?! To moje życie! Moje decyzje! Jeśli przyjdzie mi ponosić konsekwencje, to będą to MOJE konsekwencje!
— Nie tym tonem, Mel, uwa-
— Zrozumcie wreszcie, że ta wyspa to jedyne miejsce, w którym zapominam o... o... o tym, co było! Tylko tam! I jeśli sądzicie, że ściągając mnie tu siłą, sprawicie, że nagle wszystko magicznie się naprawi, to jesteście w ogromnym błędzie!
Zerwała się z miejsca i wybiegła z kuchni, po drodze niechcący trącając barkiem siostrę. Zamknęła się w swoim pokoju i przekręciła klucz w zamku. Dobrych kilka minut krążyła po poniszczonym dywanie, aż wreszcie potok łez spłynął po jej twarzy, a z gardła uwolnił się urywany szloch. Ten dzień oficjalnie już zajął czwarte miejsce na liście najgorszych dni jej życia. Czuła wyraźnie i dobitnie, że miało nadejść ich więcej. A ona nie była na nie gotowa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro