15. Niepewność
Melanie bardzo żałowała, że ostatnia w roku dostawa zapasów na Wolf Rock została przesunięta. Wypadała równo tydzień przed świętami, więc ktoś zadecydował, że nie warto tracić paliwo i najlepiej załatwić tę sprawę przy okazji transportowania latarnika na ląd na zasłużony — jednodniowy — urlop.
Atmosfera zbliżających się obchodów zawsze szalała w domu państwa Penrose na długo przed wyczekiwaną datą. Przygotowania nie miały końca, a Gianna nadzorowała je z pełną surowością. Począwszy od gruntownego sprzątania, aż po zdecydowanie za dużą ilość ozdób w i na zewnątrz domu. Wszystkim zabiegom towarzyszyła głośna, świąteczna muzyka, oczywiście w języku włoskim.
W tym roku mama zapędziła do pracy nawet Melanie i nie chciała słyszeć żadnych wymówek. Melanie nie raz miała ochotę puknąć się w głowę i zapytać, czy aby przypadkiem nie przesadzają z tym wszystkim. Kiedy jednak widziała radość, z jaką jej mama podchodziła do przygotowań... nie potrafiła zaprotestować. Posłusznie pomagała przy strojeniu choinki i szorowaniu szczoteczką kafelek w łazience.
Dawno już nie zmęczyła się przy takich zwykłych czynnościach. Dawno nie czuła kropelek potu na skroniach, nie otarła sobie skóry na łokciach, ani nie ukłuła się w palce igłami choinki. Posiłek zjedzony po całym dniu pracy smakował inaczej, łyk wody orzeźwiał i nawet sen wydawał się głębszy.
W pewnym momencie pomoc w domu prawie zaczęła sprawiać jej przyjemność.
Gdzieś z tyłu głowy nieustannie zastanawiała się, jak to będzie. Jak poradzi sobie z obecnością siostry i jej rodziny, no i oczywiście... Will. Czy nie pożałuje, że zgodził się przyjechać? Jak zareaguje na jej krewnych i jak oni potraktują jego?
Nawet nie zorientowała się, że przestała myśleć o latarniku jako o sposobie na przetrwanie świąt. Teraz naprawdę traktowała go jak pełnoprawnego gościa.
W pewnym sensie to właśnie w tym odnajdywała siłę do niekończącego się sprzątania. Dwa dni poświęciła nawet na ogarnięcie swojego pokoju, którego stan wołał o pomstę do nieba. Od miesięcy w nim nie odkurzała, a jej torba z rzeczami przywleczonymi z Wolf Rock nadal leżała nierozpakowana. Tak się zaangażowała, że nie dostrzegała uśmiechów na twarzach swoich rodziców, ilekroć widzieli ją w tym transie. Po raz pierwszy od zwolnienia z pracy na Wolf Rock czas upłynął jej niespodziewanie szybko. Od lat nie doświadczyła tego w murach rodzinnego domu.
Wreszcie nadszedł sądny dzień. Wigilia Bożego Narodzenia.
Krótko przed południem siedziała w swoim posprzątanym pokoju i wsłuchiwała się w dźwięki dochodzące z parteru. Lada moment w progu mieli zjawić się pierwsi goście. Niestety, nie chodziło o Williama, bo ten dopiero wstał po zaledwie paru godzinach snu i czekał na Boba i rozładunek zapasów. Melanie wiedziała o wszystkim, bo dopiero co wymieniła się z latarnikiem wiadomościami.
Poddenerwowana zerwała się z łóżka i zaczęła krążyć po pokoju. Walczyła z ogromnym pragnieniem zamknięcia się w nim na cztery spusty i niewychylania nosa na zewnątrz aż do następnego wieczoru.
Uspokój się, powtarzała w myślach jak mantrę. Nie będziesz sama. Dasz radę. Będzie z tobą Will.
Zatrzymała się przed wąskim lustrem na drzwiach szafy i przyjrzała się swojemu odbiciu. Przez ostatnie dni jej twarz nabrała nieco więcej kolorów, a włosy, coraz częściej traktowane szczotką, układały się gładko po bokach i kręciły tuż pod podbródkiem. Niektóre krótsze kosmyki tworzyły swobodną grzywkę podzieloną dokładnie pośrodku.
Na ten jeden dzień Melanie zrezygnowała ze znoszonych ubrań i założyła na siebie coś odświętnego. Głównie za sprawą nacisków mamy ubrała brązową, sweterkową spódnicę, grube czarne rajstopy i ciemnozielony, elegancki golf z długim rękawem. Aż dziwnie jej było w tym wydaniu, czuła, że niepotrzebnie się stroi.
Zdawała się nie słyszeć podekscytowanych szeptów gdzieś z tyłu głowy, które zastanawiały się, jak zareaguje na nią Will, kiedy ją zobaczy.
— Mel! Zejdź na dół! Już tu są! — usłyszała wołanie mamy z parteru.
Ścisk w żołądku pojawił się nagle, tak silny, że przez moment miała wrażenie, że zwymiotuje. Powstrzymała nudności, odruchowo zabrała z łóżka swój smartfon i niepewnie opuściła pokój.
Już u szczytu schodów dotarł do niej panujący na dole zamęt. Kilka głosów mówiło na raz, kółka toreb podróżnych hałasowały na starej podłodze, co chwilę zamykane drzwi trzaskały, a przez to wszystko przebijał się dziecięcy głosik...
Zatrzymała się na trzecim stopniu, bo już stąd widziała osoby, które pojawiły się w domu. Uśmiechnięte twarze Sylvii i Aarona z początku nie zauważyły jej obecności. Rodzice witali się z nimi, choć najwięcej uwagi otrzymywał rzecz jasna mały Archie, który wyciągał rączki do babci Gianny. I to właśnie ten ciemnowłosy maluch jako pierwszy dostrzegł nieruchomą postać na schodach. Wycelował paluszkiem w Melanie i spojrzał na nią z typową dziecięcą ciekawością.
— Pani! — zawołał, na co w sieni nastała nagła cisza.
Wszyscy zwrócili się w jej stronę, a ich miny trochę przygasły. Nie z niechęci, a raczej z... niepewności. Melanie przełknęła ślinę i z trudem wymusiła krzywy uśmiech.
— Cześć — przywitała się ochryple i od razu odchrząknęła. Zeszła po ostatnich stopniach i dołączyła do krewnych. Wiele ją to kosztowało. — Miło was widzieć.
Sylvia nie była głupia. Na pewno nie uwierzyła w jej słowa, jednak sam fakt, że Mel, pomimo tylu lat ukrywania się przed światem, zeszła do nich się przywitać, wystarczył. Starsza siostra podeszła do młodszej i nie kryjąc wzruszenia, objęła ją i przytuliła. Melanie zesztywniała, nieprzywykła do takich spontanicznych aktów czułości.
— Ciebie też dobrze widzieć, Mel — powiedziała prosto w jej ucho, a potem odsunęła się i szeroko uśmiechnęła. — Cieszę się, że spędzimy razem te święta.
— Cześć, szwagierka! — rzucił zza pleców Sylvii jej mąż, rosły mężczyzna z powoli uwidaczniającym się brzuchem piwnym. — Kopę lat!
— Hej, Aaron. Niezła broda — odparła, bo kiedy ostatni raz go widziała, nie miał takiego gęstego, rudego zarostu.
— Pani! — zawołał znów chłopczyk z rąk swojej babci.
— To twoja ciocia — poprawiła go Sylvia. — Cio-cia.
Melanie stanęła twarzą w twarz z brzdącem, którego unikała od dnia jego narodzin. Choć wiele razy mignął jej gdzieś na fotografiach rozwieszonych w domu, dopiero w tej chwili spojrzała na niego w pełni świadomie.
Wyglądał jak miniaturowa wersja Sylvii. Miał jej ciemne oczy i włosy, nawet z buzi ją przypominał. Jedyne co odziedziczył po tacie, to jasna karnacja. Patrzył na nią z zainteresowaniem i otwierał przy tym buzię, więc mogła zobaczyć kilka białych ząbków.
Był taki... niewinny. Taki bezbronny i malutki.
— Siocia — powiedział nagle i się uśmiechnął.
Zabolało. Zupełnie jakby ktoś złapał ją za serce i z całej siły zacisnął pięść. Gorąco rozgrzało jej oczy, oddech przyspieszył. Dlaczego? Dlaczego nie mogła pokochać tego malca tak, jak reszta jej rodziny? Dlaczego, ilekroć ktoś o nim wspominał, czuła jedynie ból? Dlaczego teraz, kiedy patrzyła na niego i czuła od niego ten przyjemny niemowlęcy zapach, miała ochotę się rozpłakać?
— Cześć, Archie... — odparła, ale głos się jej załamał.
W tamtym momencie tylko jedna osoba zauważyła, co takiego kryje się za jej sztuczną fasadą spokoju. I na całe szczęście ta osoba postanowiła uratować sytuację.
— Chodźcie, pomogę wam wnieść bagaże na piętro — powiedział głośniej Jowan i posłał młodszej córce krótkie, porozumiewawcze spojrzenie. — Będziecie spać w starym pokoju Sylvii, chyba zmieścicie się w trójkę na jednym łóżku, co?
— Mamy dla Archiego łóżeczko podróżne — wyjaśnił Aaron, który zabrał się wraz z teściem za noszenie.
— Podróżne? — podjął ojciec głosem pełnym niezrozumienia. — Jak to?
— No, wie tata, takie składane...
Ich głosy powoli oddalały się na piętro.
— Lepiej im pomogę — powiedziała Sylvia i ruszyła za mężczyznami. — Mamo, zajmiesz się chwilę małym?
Ale Gianna już porwała Archiego do salonu, żeby pokazać mu uginającą się od ozdób choinkę. Melanie została sama.
Z nadmiaru emocji prawie piszczało jej w uszach, gdy stała nieruchomo w sieni i wsłuchiwała się w zagłuszony przez ściany gwar. Wykorzystała wszystkie swoje siły, żeby tylko się nie rozkleić. Ta krótka konfrontacja rozdarła ją od środka na strzępy. A to przecież dopiero początek...
Przymknęła na chwilę oczy i odetchnęła głęboko, urywanie. Co powinna zrobić? Czy mogłaby wrócić do swojego pokoju? Miała na to ogromną ochotę, ale czy wówczas bliscy znów nie posądziliby jej o robienie dramatów i ostentacyjne separowanie się? Jedynym, czego chciała w te święta, to czyste sumienie zaraz po wyjeździe gości. Nie chciała dawać rodzicom kolejnych powodów do traktowania jej jak jakiejś nienormalnej.
Tak, zamierzała przez cały ten okropny czas udawać, że wszystko z nią w jak najlepszym porządku.
Nagle poczuła w dłoni wibracje. Błyskawicznie otworzyła oczy i spojrzała w ekran telefonu. Otrzymała wiadomość od Williama:
H: Niedawno wypłynęliśmy. Rodzina już w komplecie?
Odpisała mu zgodnie z prawdą, a potem bez zastanowienia weszła do salonu, gdzie zastała mamę i Archiego. Dziecko zachwycało się kolorowymi lampkami, a babcia zachwycała się dzieckiem. Typowe.
— Mamo? — rzuciła, zatrzymawszy się w drzwiach. Gdy Gianna ją zauważyła, dodała: — Idę odebrać Williama z portu, niedługo wrócę.
Pani Penrose skinęła na znak przyjęcia informacji do wiadomości, a potem skupiła całą swoją uwagę na wnuku.
Melanie nie zamierzała marnować czasu. Wiedziała, że skoro niedawno wypłynęli, najpewniej mieli zacumować w porcie dopiero za godzinę. Mogłaby wyjść po Willa dużo później, ale wolała stać na pomoście w wietrze i deszczu, niż tkwić w domu, narażona na przypadkowy kontakt z krewnymi. Tego dnia i tak mieli spędzić ze sobą zdecydowanie za dużo czasu.
Narzuciła na siebie kurtkę przeciwdeszczową, włożyła wysokie kalosze i zakryła głowę głębokim kapturem. Zabrała też przygotowany wcześniej pakunek, czekający w sieni na jej wyjście. Dopiero kiedy wyszła na zewnątrz i owionął ją podmuch chłodnego, mokrego powietrza, przypomniała sobie, że ma na nogach same rajstopy. Zadrżała z zimna, ale nie zamierzała się zatrzymywać. Pognała drogą w dół, a potem skierowała się prosto do portu.
Ku jej niezadowoleniu nie wszyscy mieszkańcy Sennen Cove zajmowali się przygotowaniami do świąt. Część z nich krążyła w okolicy głównej alei, niektórzy robili spóźnione zakupy w lokalnym sklepiku, a inni chyba po prostu mieli za dużo wolnego czasu. Melanie nie miała ani chęci, ani sił na przejmowanie się uwagami, które słyszała praktycznie za każdym razem, gdy wychodziła z domu. Żwawym krokiem gnała na przystań, gdzie wkrótce pojawić się miało jej jedyne tego dnia pocieszenie. Namiastka Wolf Rock. Namiastka domu.
Gdy dotarła na kraniec pomostu, zatrzymała się i wpatrzyła w horyzont. Tutaj wiatr wiał o wiele mocniej, ale przynajmniej przestało mżyć. Choć było jej zimno, nie narzekała. Każda minuta spędzona na czekaniu w tej okropnej wichurze działała zbawiennie na niewidzialny licznik w głowie Melanie, który odmierzał czas do końca świąt.
Czekała więc, niezrażona, ale też powoli... stremowana. Znów zaczęła się zastanawiać, jak to będzie. Przyszło jej nawet na myśl, że jej rodzina mogłaby wysnuć nieodpowiednie wnioski. W jaki sposób miała im wyjaśnić, że z Willem łączy ją jedynie serdeczne... koleżeństwo? Przyjaźń? Sama już nie wiedziała.
Nagle w oddali dostrzegła łajbę, która wyłoniła się zza klifu. Gdyby nie wiatr, na pewno już z tej odległości usłyszałaby turkot silnika. Aż do momentu, w którym zobaczyła zarys postaci Williama, tak do końca nie wierzyła w to, że naprawdę przypłynie. Jak to on, zamiast schować się w kabinie, stał na zewnątrz, gdzie smagały go ostre podmuchy. Uśmiechał się lekko, a kiedy na nią spojrzał, jego uśmiech się poszerzył.
Melanie na moment zapomniała o oddychaniu. Bezwiednie odwzajemniła uśmiech, choć z dużo większą nieśmiałością.
— Hej — odczytała z ruchu jego warg.
— Hej — odparła i zacisnęła mocniej palce na trzymanej paczce.
Łajba przybiła do portu i już po chwili do Melanie dołączyli dwaj mężczyźni.
— Cześć, mała! — przywitał się czerwony na twarzy Kapitan. — Wiater wiał nam w tyły, płynelim szybko jak na żaglach!
Jego głośny śmiech pokonał siłą nawet wichurę.
— Zajmę się rozładunkiem, Bob — powiedział William. — Dziękuję za pomoc, ale dziś święta, powinieneś mieć wolne.
Kapitan pokręcił głową ze śmiechem i wrócił na łajbę.
— My świętujem jutro, tylko u młodej dzisiaj biesiadujo — wyjaśnił i pochwycił jedną ze skrzynek z pokładu. — Raz dwa to ogarniem i idziem do dom.
Melanie przyglądała się pracującym mężczyznom. Chwilę zajęło, nim łódź odzyskała pusty pokład, a przyportowy magazyn wzbogacił się o kilka pustych skrzyń. Will zabrał z łajby swoją torbę, przewiesił ją sobie przez ramię i wraz z Kapitanem dołączyli do czekającej Melanie.
— No, gotowe! — ucieszył się staruszek i otrzepał ręce. Zwrócił się do Willa. — Daj jutro znać, o któryj chcesz wracać. Bawta się dobrze, dzieciaki.
Po tych słowach Melanie w końcu oprzytomniała i przypomniała sobie o paczce, którą przecież specjalnie tam przyniosła.
— Ach, tak! — Wystawiła przed siebie ręce z pakunkiem. — To dla ciebie, Bob. Za fatygę.
Kapitan machnął ręką.
— Zabieraj to, młoda, toć to żodyn probl-
Ale Melanie nie dała mu skończyć.
— Naprawdę chcesz pogardzić wędlinami przygotowanymi przez mojego tatę?
Na czerwonej twarzy mężczyzny pojawiło się nagle ogromne zainteresowanie. Oczy mu iskrzyły, kiedy odbierał prezent z dłoni dziewczyny.
— Wesołych świąt, Bob — dodała z lekkim uśmiechem.
Patrzyła, jak staruszek próbuje odchylić papier i zajrzeć do środka i właśnie wtedy poczuła na sobie spojrzenie. Przeniosła wzrok na Willa, który zerkał na nią w zadumie. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, więc uniosła brwi w niemym pytaniu. Ale on tylko się uśmiechnął.
— Dzięki, mała — powiedział Bob ze wzruszeniem, kiedy zeszli z pomostu. — Wesołych świąt dla was, dzieciaki. I dla twoich staruszków też, mała!
— Wesołych świąt — rzucili za nim, gdy oddalił się w swoją stronę.
Kapitan mieszkał tuż przy porcie, więc nie musiał nawet wychodzić na główną ulicę, żeby dostać się do domu. Co innego Melanie.
Raz jeszcze spojrzała na Willa, który nie spuszczał z niej wzroku. Wciąż nie docierało do niej, że on naprawdę tu był. Tak bardzo kojarzył jej się z Wolf Rock, że stał się jej nieodłącznym elementem. Tak jakby... nie pasował do Sennen Cove. W jej oczach jego miejsce było w latarni.
W latarni, którą przecież chciała odzyskać!
Tylko, że... kiedy ją odzyska, jego już tam nie będzie. Do niedawna taki plan wydawał się idealny, jednak teraz...
Patrzyła w jego intensywnie niebieskie oczy i nagle zdała sobie sprawę z tego, że nie wie, czego chce. Ta niepewność pojawiała się coraz częściej, nawiedzała ją, podawała w wątpliwość rzeczy, w które dopiero co żarliwie wierzyła. Skąd się brała?
— Więc... którędy do twojego domu, Melanie? — odezwał się, wyrywając ją z zamyślenia.
Właśnie z niego przypłynąłeś, odpowiedziała mu w myślach, i na dodatek nadal nim pachniesz. Nie miała odwagi powiedzieć tego na głos. Westchnęła cicho i wskazała palcem kierunek.
Ruszyli w stronę kamiennych schodów prowadzących do głównej ulicy i gdy do nich dotarli, Melanie nagle zamarła. No tak! Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? Jak miała przejść przez miasteczko u boku Willa? Jak miała zatrzymać te wszystkie niewybredne komentarze na swój temat? Nie chciała, by Will je słyszał. Czuła, że zapadnie się pod ziemię, jeśli tak się stanie.
— Co się stało? — zapytał latarnik, który zatrzymał się na drugim stopniu i zmartwiony obejrzał się na Melanie.
Czy powinna go uprzedzić? Powiedzieć mu, żeby nie wierzył w te bzdury? Musiałaby się potem ze wszystkiego tłumaczyć, a tego naprawdę nie miała siły robić.
— To... nic takiego — powiedziała w końcu i wyminęła go, a on od razu ruszył za nią.
Już wiedziała, co robić. Miała głęboką nadzieję, że to wystarczy. Kiedy dotarli do szczytu i rozciągnął się przed nimi widok głównej ulicy, Melanie przełknęła w stresie ślinę. Jej oczy przeskakiwały z miejsca na miejsce, szukały potencjalnych dręczycieli, przeliczały, która strona drogi będzie bezpieczniejsza. Z napięcia zaciskała zęby tak mocno, że czuła ból.
— Jesteś pewna...? — usłyszała ciche pytanie i zaraz potem palce Willa dotknęły jej drżącej dłoni.
Drgnęła niespodziewanie i ukryła ręce w kieszeniach kurtki. Wiele by dała, żeby poczuć spokój płynący z dłoni Williama, ale tutaj... tutaj nikt nie mógł zobaczyć między nimi żadnych przejawów sympatii. Wiedziała, że samo pojawienie się w miasteczku u boku "obcego" mężczyzny wznieci masę plotek i drwin.
— Mhm — przytaknęła mruknięciem, spojrzała na niego i wymusiła uśmiech, który nie wyglądał zbyt przekonująco. — Idziemy?
Nie zaczekała na odpowiedź, tylko ruszyła wybraną w międzyczasie trasą. Hawkins dołączył do niej i zrównał z jej szybkim krokiem. Wydawał się zagubiony. Kiedy mieli minąć pierwszych przechodniów, Melanie zwróciła się w jego stronę i zaczęła mówić:
— Popatrz, o tam, z tamtej piekarni pochodzą te pyszne bułki, które Bob za każdym razem ci przywozi. — Wskazała we wspomnianym kierunku, a potem jej palec wycelował w inny budynek. — O, a tam, widzisz ten sklep rybny? Kiedyś należał do rodziny Boba.
Idąc, opowiadała mu różne ciekawostki na temat miejsc przy głównej ulicy Sennen Cove. Przerywała tylko w momencie, kiedy nikogo nie mijali. W rezultacie, jeśli ktokolwiek rzucił nieprzychylny komentarz, nie byli w stanie go usłyszeć. Taką przynajmniej miała nadzieję.
Skończyła swój monolog, dopiero gdy wyszli na zakręt prowadzący w górę, do drogi na wzgórzu. Odetchnęła głęboko i zrzuciła z twarzy sztuczny uśmiech. Milczący dotąd William odezwał się po krótkiej chwili ciszy:
— Dziękuję za tę... — zawahał się — wycieczkę krajoznawczą.
Poczuła się głupio. Właśnie odstawiła szopkę i zamierzała zostawić Willa w niewiedzy. On na to nie zasługuje, pomyślała. Zwróciła twarz w jego stronę i już nabrała powietrza, żeby choć trochę wyjaśnić mu swój punkt widzenia, ale... Jedno spojrzenie w jego oczy wystarczyło. On rozumiał. Choć nie znał szczegółów, wiedział, że zmierzyła się właśnie z wymagającym zadaniem.
Uśmiechnęli się do siebie ze smutkiem. Zakończyli ten temat bez słowa.
Nim się obejrzeli, dotarli do starego drewnianego płotu, który odgradzał posesję państwa Penrose, ale stanowił on bardziej rolę symboliczną. To cud, że nie przewrócił się jeszcze przy mocniejszych wichurach. Minęli otwartą bramkę i ruszyli w stronę ceglanego domostwa, do którego przylegała stodoła o nierównym dachu ze strzechy. Na ubitym podjeździe stały dwa samochody — zardzewiały minibus rodziców Mel i nowsza, zadbana półterenówka Sylvii i Aarona.
Dotarli prawie pod same drzwi, gdy William nagle się zatrzymał.
— Zaczekaj, proszę... — zaczął, więc przystanęła i obejrzała się na niego. Wyglądał, jakby coś go trapiło. Szukał słów, a kiedy w końcu je znalazł, spojrzał jej w oczy: — Zanim wejdziemy... jest coś, co powinnaś wiedzieć...
Gdy zaciekawiona uniosła brwi i skinęła zachęcająco głową, drzwi za jej plecami otworzyły się z głośnym piskiem.
— O, jesteście wreszcie! — zawołała Gianna Penrose. — Proszę, zapraszamy w nasze skromne progi! Mel, nie stój tak, twój przyjaciel na pewno z chęcią napiłby się czegoś ciepłego, prawda, panie...?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro