Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14. Niespodziewane zaproszenie

     Ich nosy dotknęły się przypadkiem, co zadziałało na Melanie jak kubeł zimnej wody. Cofnęła dłoń i zrobiła krok w tył.

— Ja... lepiej jeśli... — dukała w popłochu.

Wycofywała się w kierunku schodów, co chwilę potrącając coś po drodze.

— Spokojnie, Melanie — przemówił William opanowanym tonem.

Nie poszedł za nią, w ogóle się nie ruszył. Obserwował jej nagłą reakcję z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Lepiej jeśli nie będę przeszkadzać ci w pracy — wytłumaczyła, gdy zatrzymała się przy schodach, a potem spojrzała znów na mężczyznę i dodała: — Przepraszam.

Will pokręcił głową.

— Nie masz mnie za co przepraszać — powiedział i posłał jej ciepłe spojrzenie. — Dobranoc, Melanie.

Patrzyła na niego przez chwilę. Skąd wiedział? Jakim cudem miał takie dobre wyczucie? Gdyby tylko ruszył za nią, była pewna, że zaczęłaby uciekać. Gdyby zaczął się tłumaczyć albo obracać sytuację w żart, wprawiłby ją w zawstydzenie. Jedyne, czego chciała, to uszanowania granic, które — miała tego świadomość — zmieniały się z minutę na minutę. Skąd wiedział, gdzie w tamtym momencie przebiegała ta niewidzialna linia?

Mruknęła ciche "dobranoc" i ruszyła schodami w dół.

Starała się wypchnąć z myśli fakt, że nie tylko Hawkins próbował pokonać dzielący ich dystans.

Dopiero następnego ranka, gdy obudziła się zwinięta w kłębek w starym fotelu w salonie, przypomniała sobie, że nie załatwiła sprawy, przez którą właściwie znalazła się w nocy w latarni.

Na samo wspomnienie rozmowy z Willem poczuła, jak robi się jej gorąco. To właśnie przez niego nie była w stanie zasnąć w łóżku, które niegdyś należało do niej. Gdy minionej nocy położyła się na zimnej pościeli i wtuliła twarz w poduszkę, nie mogła zmrużyć oka. Wszystko przesycone było nowym zapachem, męskim, pociągającym, czuła go już wcześniej, czasem, gdy jego właściciel przechodził blisko, gdy sięgał po jej dłonie...

Nie mogła tego znieść, tych uczuć, które się w niej wówczas budziły. Dawno temu czuła coś podobnego i w ostateczności przyniosło jej to tylko cierpienie.

Nie chciała przechodzić tego na nowo. Nie chciała znów cierpieć.

Dlatego, pogodziwszy się z hałasem, którego źródłem był chrapiący Bob, skuliła się w fotelu, przykryła kocem i wsłuchała w dźwięki wichury i deszczu.

Krótko po wschodzie słońca, które z racji grudniowej pory wstało dość późno, drzwi wejściowe zaskrzypiały, oznajmiając powrót Williama. Melanie zerwała się z fotela i zaczęła w popłochu składać swoje okrycie. Nie chciała tłumaczyć latarnikowi dlaczego nie spała w jego łóżku. Co miałaby mu powiedzieć?

Will nie wszedł jednak do salonu, ale udał się od razu do łazienki. Melanie poprawiła wyciągnięte ubrania, przygładziła włosy i potarła twarz dłońmi. Czuła się jak znoszony but. Spojrzała na rozwalonego na kanapie Kapitana. Nadal spał jak zabity.

— Bob — powiedziała, kiedy się nad nim pochyliła. — Bob! — Dotknęła jego ramienia, ale on zachrapał tylko głośniej i położył się na boku. — Bob, musimy wracać na ląd, póki morze jest spokojne.

Jej tłumaczenia nie miały sensu, machnęła więc ręką i prawie natychmiast zadrżała. W domu było zimno, czego pod kocem aż tak nie czuła. Zerknęła w stronę kuchni i kiedy już szła w jej kierunku, myśląc o kubku czegoś ciepłego, drzwi do salonu cicho się otworzyły.

Ich spojrzenia niemal natychmiast się odnalazły. Zamarli na moment, niepewni, czego spodziewać się po tej drugiej stronie. W końcu Will uśmiechnął się, pomimo tego, że z jego oczu biło zmęczeniem.

— Dzień dobry, Melanie — przywitał się i podszedł bliżej.

Jego świeżo umyte włosy lśniły wilgocią, a czyste ubrania wydzielały przyjemny zapach. Mel patrzyła na niego i... wcale nie poczuła stresu. Bała się, że po sytuacji w latarni ich krucha relacja legnie w gruzach, bo zacznie ją kojarzyć z czymś negatywnym, jednak...

— Bob chyba nie zamierza wkrótce wstawać — powiedział, rzuciwszy krótkie spojrzenie chrapiącemu staruszkowi — więc może... napijemy się kawy?

Patrzył znów na nią, gdy jej jedyną odpowiedzią był nieśmiały uśmiech. Wspólnie udali się do kuchni, a tam prawie na siebie wpadli, gdy w tym samym momencie próbowali sięgnąć do szafki ze szklankami.

— Wybacz — odezwali się równocześnie i od razu cicho się roześmiali.

Ostatecznie podzielili się zadaniami — Melanie nastawiła wodę, a Will przygotował trzy kubki.

— Bob na pewno nie pogardzi dobrą kawą, jak się obudzi — powiedział, wsypując do naczyń ciemny proszek.

Mel poczuła dziwny ścisk w żołądku. Miała świadomość, że jedynie twardy sen Kapitana przedłużał jej pobyt w tej małej kuchni, u boku jedynej osoby, przy której nie czuła tej okropnej presji bycia... normalną.

Spojrzała na Hawkinsa, skupionego na zalewaniu szklanek wrzątkiem. Przed nim nie musiała zamykać się w pokoju, nie musiała uśmiechać się na siłę, ani sprawiać wrażenia obojętności, kiedy wewnątrz wykrwawiało się rozdarte serce.

Tutaj... kiedy się uśmiechała — robiła to szczerze, kiedy dręczył ją smutek, żal — roniła łzy, tutaj... potrafiła prosić o pomoc. Na razie nie przy użyciu słów, ale poprzez niewymuszone uściśnięcie dłoni. Od lat nie pozwoliła sobie na tak wiele.

— Will... — zaczęła, czym zaskoczyła samą siebie. Zwykle dłużej zbierała się do podjęcia niewygodnych tematów.

Rzucił jej krótkie spojrzenie.

— Tak?

— Niedługo święta — oznajmiła i skrzyżowała ręce na piersi. — Wiesz, że przysługuje ci jedna wolna noc?

— Tak, pan Trask wspominał coś o tym przy podpisywaniu umowy — odparł po chwilowym zastanowieniu. Zaraz jednak wzruszył ramionami. — To i tak bez znaczenia, nie planuję nig...

— Chciałbyś odwiedzić mnie w Sennen Cove? — weszła mu w słowo niecierpliwie, przejęta, że jeśli zaczeka choć chwilę dłużej, jej odwaga zwyczajnie się ulotni.

Na te słowa Hawkins odłożył łyżeczkę do zlewu i zaintrygowany zwrócił się całym ciałem w stronę dziewczyny. Ale ona jeszcze nie skończyła:

— Znaczy, nie tylko mnie. Będzie też moja rodzina... — tłumaczyła się. — Moja mama zawsze robi ze świąt wielkie wydarzenie, to trochę przytłaczające, wiem, ale pomyślałam sobie, że może... — Oprzytomniała nagle i spojrzała mu w oczy z lekkim strachem. — Nawet nie zapytałam, czy w ogóle obchodzisz Boże Narodzenie, wybacz. Po prostu...

— Melanie — przerwał jej chaotyczny wywód z wyrozumiałym uśmiechem na twarzy. — Jeśli to dla ciebie za dużo... — urwał na moment, z uwagą przyglądając się jej reakcjom. — Zawsze możesz ten czas spędzić tutaj.

Skąd wiedział? Znowu to robił. Proponował dokładnie to, czego chciałaby najbardziej. Ucieczkę od obowiązku spędzenia rodzinnego czasu z bliskimi, którzy zawsze wiedzieli lepiej, czego ona potrzebuje. Najchętniej zaszyłaby się na Wolf Rock i udawała, że coś takiego jak Święta po prostu nie istnieje, jednak...

— Kuszące, ale... — Pokręciła głową ze zbolałą miną. — Nie mogę. Moi rodzice to tradycjonaliści, nie chcę robić im przykrości...

Skinął z wolna, ani trochę nie zrażony jej odpowiedzią.

— Rozumiem — powiedział, choć łatwo można to było wyczytać z jego oczu. — Twoi rodzice... nie będą mieli nic przeciwko?

Melanie wzruszyła ramionami.

— Szczerze mówiąc, nie wiem. Może. Może nie. Jeśli tak, wprosimy się na Wigilię do Boba — skwitowała, podbródkiem wskazując wyjście do salonu, skąd nadal dochodziło donośne chrapanie.

Po chwili jednak, gdy zauważyła dziwne zmieszanie na twarzy Hawkinsa, porzuciła żartobliwy ton i postanowiła się wycofać:

— Zrozumiem, jeśli odmówisz. To tylko luźna propozycja, Will. Nic na siłę.

— Ja po prostu... — zaczął, ale ostatecznie urwał i wypuścił głośno powietrze. Pierwszy raz widziała go takim zmieszanym. — Dobrze.

— Dobrze? — Uniosła wysoko brwi. — To znaczy?

— Poproszę Boba o transport na ląd. Zrobię, co mogę, żeby cię odwiedzić — odpowiedział, znów całkiem spokojnie.

— Jesteś pewien? Jeśli... — zaczęła, ale urwała, gdy niespodziewanie podał jej parujący kubek.

— Tak — potwierdził, kiedy odebrała naczynie. — Zawsze musi być ten pierwszy raz, prawda?

Patrzyła, jak ostrożnie próbuje napić się kawy i nie była w stanie powstrzymać pytania:

— Pierwszy raz?

Skinął głową bez cienia wstydu, bo w końcu czasy, w których piętnowano ludzi za wyznanie inne niż to lokalne, dawno minęły. Melanie sama była bardzo tolerancyjna, ale wiedziała, że Sennen Cove w tym temacie zatrzymało się w czasie jakieś sto lat temu. Była ciekawa, jak jej mama zareaguje na wieść o tym, że Will jest ateistą. Nawet jeśli nie był, dla jej mamy fakt, że nie chodzi do kościoła, oznaczał praktycznie to samo.

Ostatecznie jednak myśl o tym, że Will się zgodził i perspektywa jego obecności podczas Świąt sprawiły, że na ustach Melanie pojawił się delikatny uśmiech. Latarnik od razu go zauważył i posłał jej pytające spojrzenie.

— Nic, po prostu... cieszę się — wyznała i z nieśmiałością spuściła wzrok na swoje dłonie.

Naprawdę tak było. Ulżyło jej na myśl, że nie będzie musiała stawiać czoła rodzinnej presji w pojedynkę. No i... jakoś... źle by się czuła, gdyby Will spędzał Święta samotnie.

Nagle ciszę między nimi przerwały zbliżające się ciężkie kroki. Do kuchni zajrzał potargany Kapitan, którego nozdrza poruszały się w poszukiwaniu przyjemnego zapachu.

— Dzień dobry, Bob. — Will podał staruszkowi jego przydział kawy.

— Dobry — przywitał się ochryple i od razu wysiorbał porządnego łyka. Aż mu się oczy zaświeciły. — To co, Mała? Płyniem do dom?

Morze się uspokoiło. Choć niebo nadal spowite było ciężkimi chmurami, sztorm odpuścił, więc zasiedzeni goście, zaraz po obiecanym śniadaniu, mogli w końcu opuścić wyspę. William i Kapitan wspólnymi siłami zacumowali kuter przy pomoście. Melanie wsiadła na pokład i natychmiast zwróciła się znów przodem do wyspy. Zawsze to robiła, chciała jak najdłużej cieszyć oczy widokiem swojej ukochanej latarni.

Tym razem jednak jej wzrok uparcie wędrował ku wysokiej postaci stojącej na kamiennych schodach i odprowadzającej ich spokojnym, łagodnym spojrzeniem. Will nigdy nie ruszał się z miejsca, dopóki nie stracili się wzajemnie z oczu. Dlaczego to robił?, zastanawiała się. Na pewno był zmęczony nocnym czuwaniem. Odpowiedź pojawiła się gdzieś głęboko w jej podświadomości, ale celowo ją od siebie odpychała. Nie chciała wiedzieć. Jeszcze nie.

Gdy wróciła do domu, w wejściu powitali ją zmartwieni rodzice, którzy zdążyli już zapomnieć o kłótni, jaka wywiązała się tuż przed wyjściem Melanie dzień wcześniej. Widząc ich troskę, zadumała się. To nie był pierwszy sztorm jakiego doświadczyła — jeszcze jako latarnik przeżyła ich całkiem sporo. Nie sądziła, że rodzice za każdym razem bali się o nią tak samo.

Jeszcze na łajbie planowała poinformować ich o gościu, którego bez ich wiedzy i zgody zaprosiła do domu na Święta. Kiedy jednak przyszło co do czego, straciła odwagę. Nie chciała rozmawiać z nimi na temat obchodów Bożego Narodzenia. Ten temat był na razie zbyt drażliwy. Czekała więc. I zwlekała.

Ostatecznie potrzebowała prawie dwóch tygodni, aby zebrać w sobie śmiałość. Za oknami panował grudzień, choć pogoda wcale go odzwierciedlała. Było zimno, ale zamiast śniegu, nieustannie padał deszcz. W tych rejonach nie było to niczym dziwnym.

— Chciałabym wam o czymś powiedzieć...

Była niedziela, więc tradycyjnie już wrócili z kościoła i zasiedli do wspólnego posiłku. Państwo Penrose nieczęsto słyszeli podobne słowa z ust swojej córki, więc zaalarmowani przestali jeść i wpatrzyli się w Melanie.

— Tak, Melly? — zachęcił ojciec, który zauważył zmieszanie swojej latorośli.

Wahała się przez chwilę. Czego właściwie się bała? Przecież tradycja nakazuje przygotować jedno nakrycie więcej przy wigilijnym stole, rodzice nie mogliby odmówić gościny, myślała.

— Zaprosiłam kogoś — wyrzuciła z siebie ze wzrokiem wbitym w talerz. — Tu, do domu. Na Wigilię.

W salonie zapadła całkowita cisza i jedynie deszcz bębniący o szyby świadczył o tym, że czas się jednak nie zatrzymał. Jowan i Gianna wpatrywali się w Melanie z szeroko otwartymi oczami.

— Nie ma z kim spędzić świąt, więc pomyślałam...

— Kto to taki? — powiedziała nagle pani Penrose głosem pełnym podekscytowania. Pochyliła się nad stołem w kierunku córki i uśmiechnęła się szeroko. — Ten latarnik? Jak on ma właściwie na imię?

Melanie podniosła wzrok na mamę, a jej buzia sama otworzyła się ze zdziwienia. Ona się... cieszyła?

— W-William — odpowiedziała po chwili i zamrugała, zbita z tropu.

Mama zarzuciła ją lawiną pytań. Skąd on pochodzi? Ile właściwie ma lat? Czym się wcześniej zajmował? Jakie ma plany na przyszłość?

Ale... Melanie nie potrafiła odpowiedzieć. Prawie nigdy nie rozmawiali o przeszłości, ani o tym, co zamierzają zrobić w przyszłości. Ich relacja opierała się na tu i teraz.

Mogła za to opowiedzieć o tym, jak dobrze czuła się w towarzystwie Willa. Jaki taktowny i łagodny był z natury. O tym, jaki był zręczny, pracowity, o jego zamiłowaniu do książek i o tym, jak bardzo wczuwał się w lekturę ilekroć czytał jakąś na głos. O tym, że nie jadał mięsa, miał rękę do roślin i lubił nosić grube swetry. O jego spokojnym spojrzeniu i niezwykłej intuicji, dzięki której nigdy nie przekraczał granic otaczających go ludzi. O jego działających cuda dłoniach...

O rzeczach, które powinny liczyć się najbardziej. Cała reszta nie miała znaczenia.

Nagle dotarło do niej, że... całkiem sporo o nim wiedziała. Prawda była taka, że zawsze, gdy był w pobliżu, obserwowała go. Rejestrowała wszystko, co robił i mówił, każdy gest czy grymas. I im dłużej patrzyła... tym bardziej nie chciała przestawać.

Dlaczego?

— Nie wiem, mamo, nie znam go tak dobrze — bąknęła w końcu, a podekscytowanie w oczach Gianny nieco przygasło. — Wiem tylko, że ma jedną wolną noc w Święta, więc zaprosiłam go do nas. Czy to będzie dla was problemem?

Jej mama od razu machnęła ręką, energiczna jak zawsze.

— Oczywiście, że nie! Im więcej ludzi w domu, tym lepiej. Święta powinno się celebrować w jak największym gronie!

Potem zaczęła na głos zastanawiać się, gdzie też przygotuje spanie dla Williama, jak posadzi wszystkich przy stole i czy aby na pewno starczy jej talerzy. Mama Melanie była w swoim żywiole. Święta Bożego Narodzenia to zdecydowanie jej najbardziej uwielbiany czas w roku.

Tata Melanie przez cały ten czas milczał, w skupieniu kończył posiłek i nie spuszczał zamyślonego wzroku z córki. Melanie czuła na sobie jego spojrzenie.

Nie zdziwiło jej, gdy wieczorem w jej pokoju rozległo się pukanie do drzwi.

— Melly, masz chwilkę? — zapytał Jowan i gdy pozwoliła, wszedł do środka.

Melanie odłożyła telefon, z którym ostatnimi czasy rzadko się rozstawała. Nawet tu, przed chwilą, wymieniła się kilkoma wiadomościami z Willem, który od paru godzin czuwał w latarni. Pisali ze sobą codziennie, a gdy kładła się do łóżka, on czytał jej do snu. Coraz częściej rozmawiali też chwilę przez telefon, zanim latarnik zabierał się za lekturę.

— Coś się stało? — podjęła wpatrzona w zbliżającego się ojca. Siedziała na parapecie okna, bo dopiero co obserwowała migający rytmicznie jasny punkt w oddali.

Jowan przysiadł w nogach łóżka, tuż naprzeciw Melanie. Oparł rękę na kolanie, wyglądał jakby coś mu ciążyło. Jego twarz również wydawała się przejęta.

— Zaskoczyłaś nas dzisiaj, wiesz? Z tym niespodziewanym gościem.

Melanie odebrała te słowa jako przytyk. Nie zamierzała owijać w bawełnę:

— Uznałam, że skoro wy potajemnie zapraszacie Sylvię z rodziną, to ja też mogę.

Brwi jej taty uniosły się. Znów go zaskoczyła.

— Chcesz powiedzieć, że zaprosiłaś go tylko po to, żeby się na nas odegrać?

Zaprosiłam go, bo tylko przy nim będę w stanie jakoś przeżyć te świąteczne tortury, odpowiedziała w myślach, bo nigdy w życiu nie zdobyłaby się na odwagę powiedzieć tego na głos.

— Nie, ale nie musieliście tego przede mną ukrywać... — ściszyła głos. — Naprawdę sądziliście, że zrobiłabym o to awanturę?

Wiedziała, że będzie jej ciężko, ale nigdy nie wymusiłaby na rodzicach rezygnacji ze spotkania z Sylvią. To, że przez ostatnie lata zawsze zapraszali ją, dopiero kiedy Melanie wracała na wyspę, było ich własnym pomysłem. Widzieli, że Mel unika siostry, więc nie chcieli powodować niepotrzebnych spięć.

Czy to naprawdę tak wiele, że chciała po prostu wiedzieć?

Smutek na jej twarzy zdołał pokazać ojcu, jak bardzo ją zranili tymi tajemnicami.

— Przepraszam cię, Melly... — powiedział prawie szeptem i nachylił się w jej stronę. — Czasem po prostu... sami nie wiemy, jak powinniśmy postępować.

Szczery żal w jego oczach sprawił, że cała pretensja, którą czuła, straciła na sile. Miała świadomość, że jej zachowanie w ostatnich kilku miesiącach musiało być dla rodziców wyzwaniem. Widziała, że chcieli jej pomóc, nieudolnie, jednak nadal kierowały nimi dobre intencje. Jak to jest, patrzeć na swoje własne dziecko, które zamiast żyć, zdecydowało się zaledwie egzystować?

Nie potrafiła sobie tego wyobrazić.

W milczeniu sięgnęła do ręki swojego taty i zacisnęła na niej palce w pokrzepiającym geście. Zrobiła to tak spontanicznie, że zaskoczyła nawet samą siebie. Jowan także nieco się zdziwił, ale przyjął ów czyn z ciepłym uśmiechem.

— A jeśli chodzi o latarnika... — zaczął z większą powagą.

Ach, czyli po to tu przyszedł, pomyślała. Zastanawiało ją jego milczenie przy stole i wszystko wskazywało na to, że nie chciał poruszać tego tematu przy mamie.

— Ma na imię William — wyrwało się jej. Jeszcze niedawno sama wzbraniała się przed nazywaniem go po imieniu nawet w myślach, ale dziś...

— Tak, William... jest tutaj nowy — powiedział z pewnym wahaniem.

Do czego zmierzał?

— No... tak. Z tego, co mi wiadomo, przyjechał z Londynu — potwierdziła.

Odnosiła silne wrażenie, że tato wcale nie zbierał informacji. Chodziło o coś innego.

— Z bardzo daleka. I... nikt nic o nim nie wie. W miasteczku nikt nie miał okazji go poznać. Tylko ty i Bobby. — Przy ostatnich słowach zrobił krótką pauzę i spojrzał Melanie prosto w oczy. — A nawet wy dwoje nie jesteście w stanie za wiele o nim powiedzieć, mam rację, Melly?

W milczeniu z wolna skinęła głową. To, co o nim wiedziała, nie miałoby dla rodziców żadnego znaczenia. Nie takie fakty chcieli poznać. Musiała się więc zgodzić. Według ich kryteriów jej wiedza na temat Willa była znikoma.

— Wiesz, że nawet ci — kontynuował — których zdawałoby się bardzo dobrze znamy, potrafią zaskoczyć i czasem też... skrzywdzić — mówił, nieustannie szukając odpowiednich słów.

— Tato, co chcesz mi powiedzieć? — zapytała w końcu, cicho, bez złości.

Jowan westchnął ciężko i zamknął dłoń Melanie w swoich.

— Po prostu się o ciebie martwię, córuś — wyznał. — Po tym, jak zostałaś kiedyś potraktowana... Chciałbym mieć pewność, że to się nigdy więcej nie powtórzy...

Rumieniec wstydu rozgrzał jej policzki. Wcale nie na wspomnienie tamtych okropnych wydarzeń, ale dlatego, że tata wyraźnie coś jej sugerował.

— Nie jestem nim zainteresowania. Nie tak, jak myślisz — bąknęła i odwróciła wzrok.

Uznawała Willa za... No właśnie. Kogo? Kolegę? Przyjaciela? Kim dla niej był? Kim chciała, żeby był? Nie miała pewności.

Uścisk na dłoni stał się nagle nieco mocniejszy.

— Nawet jeśli, to przecież nic złego — powiedział z ciepłem i troską. — Chcę tylko, żebyś uważała. Będziesz ostrożna, dobrze, Melly? Obiecasz mi to?

Czekał tak długo, aż wreszcie spojrzała mu w oczy. W te zatroskane, pełne miłości oczy, których kolor odziedziczyła. Wzruszenie chwyciło ją za gardło, przez co nie potrafiła wykrztusić słowa. Z przejęciem i gorącem pchającym się pod powieki zgodziła się na prośbę taty wyraźnym skinieniem głowy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro