13. Zapodziana peleryna
— Żadna z deszczowych chmur, które widzieliśmy w oddali, nie zbliżyła się...
Pod wpływem impulsu dotknęła na ekranie telefonu ikonę wyciszenia mikrofonu, a potem wyszła do zimnego przedpokoju. Zaczęła się ubierać, pospiesznie, niecierpliwie, jakby bała się, że za chwilę jej odwaga się ulotni i po prostu zrezygnuje. Starała się cały czas trzymać telefon przy uchu, żeby nie stracić nic z opowiadania.
— Oddałem naszemu żaglomistrzowi na przechowanie portmonetkę, wyprowadzono mnie do...
Po kilku chwilach znalazła się znów w szalejącym wietrze i deszczu. Dobrze, że pomyślała o wyłączeniu mikrofonu, bo Will z całą pewnością usłyszałby w głośniczku huk fal i świst podmuchów. No i jej kurtka wydawała w owych warunkach okropnie głośne dźwięki.
Szła przez ciemność, którą co chwilę rozświetlał krążący promień silnego światła latarni, ale w zasadzie nie potrzebowała zmysłu wzroku, żeby trafić tam, gdzie chciała. Znała wyspę na wylot i z łatwością poruszała się po niej po omacku, znała każdy jej kąt, wszelkie odległości i przeszkody na drodze. Dzięki temu całkiem sprawnie i szybko znalazła się przy metalowych drzwiach wieży.
— Kapitan miał rozliczne talenty, ale przede wszystkim był geniuszem...
Teraz musiała wykazać się wyczuciem i otworzyć właz możliwie jak najciszej, żeby nie zaalarmować przebywającego najpewniej gdzieś na górze latarnika. Próbowała współpracować z hałaśliwymi atakami morza na skaliste nabrzeże wyspy i chyba całkiem zręcznie jej to poszło. Po cichu weszła do środka i zamknęła za sobą przejście.
— I... — Jego głos zawiesił się na krótki moment. — ...znowu wdrapałem się na maszt, na swoje...
W duchu liczyła, że jednak niczego nie podejrzewał, więc dalej poruszając się możliwe bezszelestnie, zrzuciła z siebie kurtkę i wyminąwszy kręcące się jej pod nogami kury, zawiesiła okrycie na haczyku obok skrzyń z zapasami. Wolną ręką poprawiła sweter, przygładziła włosy, a potem ruszyła po schodach na górę, ostrożnie stawiając każdy krok.
— Chcę ci coś powiedzieć, Filaks. Jestem z natury uważny...
Minęła uśpiony warsztat, w którym kątem oka zaobserwowała tylko piętrzące się sprzęty i części; wszystkie w mniejszym lub większym stopniu rozkręcone. Nie zatrzymywała się i wspięła się na kolejne piętro.
— Z czasem Smutje uspokoił się. Półtora roku później...
Minęła ciemną sypialnię dla gości, nadal tak samo nieużywaną, jak za jej czasów. Wreszcie, z coraz większą niepewnością wychyliła się na poziomie latarnianej biblioteki. Ostrożnie rozejrzała się po pomieszczeniu, ale nie zastała w nim Willa. Zachęcona pokonała ostatnie stopnie, nadal trzymając telefon przy uchu, choć teraz słyszała głos mężczyzny z dwóch źródeł. Powoli, na palcach (na tyle, na ile pozwalały jej toporne kalosze) weszła do wartowni.
Siedział na krześle, plecami do niej, przed sobą miał szerokie biurko z księgami i sprzętem elektronicznym, oraz podłużne okienko, opierał nogę o drugą w dość szerokiej pozycji, w dłoniach trzymał najpewniej książkę, ale nie była w stanie jej dojrzeć. Światło lampki padało na niego z blatu biurka, rzucając na Mel długi cień. Zauważyła, że w jednym uchu miał słuchawkę, a do ust przybliżał mały słuchawkowy mikrofonik. Często próbowała sobie wyobrazić, jak wyglądał, kiedy jej czytał i właściwie jej wizja aż tak nie różniła się od rzeczywistości. Wrażenie jednak... możliwość zobaczenia tego na żywo... Nie spodziewała się, że będzie tak poruszona.
Nagle naszły ją wątpliwości.
Po co tu przyszła? W jakim celu? Powinna była pójść spać, a rano jak najszybciej wrócić do domu. Tymczasem ona... Co jej strzeliło do głowy?
Mimo wszystko jej ręka sama odszukała na ekranie telefonu czerwone kółeczko. Połączenie zostało zakończone.
— ...późniejsze losy były dla nieg- — urwał nagle i zaalarmowany sięgnął po komórkę, która spoczywała na jego udzie.
Mel już w duchu uśmiechała się, zadowolona, że udało jej się zakraść niepostrzeżenie, już nabierała powietrza, żeby coś powiedzieć, kiedy Will odezwał się pierwszy:
— Nie możesz zasnąć, Melanie?
Wtedy obejrzał się przez ramię i posłał jej uśmiech, który mógłby uchodzić nawet za zadziorny. Od razu oblała się rumieńcem i wcisnęła telefon do kieszeni spodni.
— Słyszałeś jak wchodziłam? — podjęła z zakłopotaniem, bo dotarło do niej, jakie to zakradanie musiało być głupie z jego perspektywy.
— Nie... niezupełnie.
Will podniósł się z krzesła, odłożył słuchawki i telefon na biurko, a potem zwrócił się przodem do dziewczyny. W dłoniach wciąż trzymał pożółkłą książkę.
— Nazwijmy to intuicją — dodał i z wolna podszedł bliżej.
Zmarszczyła lekko brwi. Tak samo uniknął odpowiedzi na pytanie o magiczne działanie swoich dłoni.
— Lubisz nadawać zwykłe nazwy niezwykłym kwestiom, prawda?
Jego spojrzenie na moment nabrało na intensywności, zaraz jednak cichy śmiech rozładował napięcie.
— Niezwykłe jest to, że jesteś moim pierwszym niezapowiedzianym gościem. Co cię do mnie sprowadza?
Dobre pytanie, pomyślała. Gdyby tylko znała odpowiedź, z całą pewnością by się nią podzieliła. Tak długo zastanawiała się nad powodem swojej wizyty, że Will postanowił uratować ich rozmowę:
— Czyżbyś chciała posłuchać czytania na żywo?
To z pewnością byłoby miłe, pomyślała, ale nie, nie po to zjawiła się w latarni. Co do tego nie miała wątpliwości. Podświadomie znała powód, ale ciężko było jej dopuścić prawdę do głosu.
— Właściwie to... — zaczęła, rzucając mu jedynie krótkie spojrzenia. Nie potrafiła udźwignąć kontaktu wzrokowego, nie miała pojęcia dlaczego. — Chciałam ci podziękować. Za to, co zrobiłeś dla Boba.
Will pokręcił głową i znów ruszył z miejsca. Podszedł do szczytu schodów i gestem zaprosił Mel do zejścia.
— W bibliotece będzie nam wygodniej — wyjaśnił i już po chwili oboje znaleźli się we wspomnianym pomieszczeniu. — I naprawdę nie ma o czym mówić.
Patrzyła, jak z wolna przechadzał się przy wysokich półkach i walczyła wewnętrznie z własną małomównością.
— Wiedziałeś, że czeka cię ciężki powrót, a mimo to...
— Wystarczy, Melanie — uciął żartobliwym tonem, rzuciwszy jej przez ramię rozbawione spojrzenie. — Jeszcze chwila i nazwiesz mnie bohaterem.
— No wiesz... — zaczęła, w końcu zarażając się jego uśmiechem. Podeszła do swojego ukochanego fotela, stanęła za nim i położyła dłonie na wysłużonym materiale. — Z mojej perspektywy tak to właśnie wyglądało. Tylko pelerynę gdzieś zapodziałeś.
Echo jego dźwięcznego śmiechu odbiło się od ścian, a Melanie znów usłyszała w nim szczere i, co najważniejsze, niczym nietłumione emocje. Powściągliwość Willa powoli zaczynała odchodzić w cień, co było dla niej jednocześnie miłą, jak i onieśmielającą obserwacją.
— Superbohater, który nie umie pływać, dobre sobie — powiedział, opanowawszy się.
Zrobiła duże oczy. Żartował? Atmosfera może i była luźna i dowcipna, z jego oblicza biło jednak prawdomównością.
— I mimo to podjąłeś się tego zadania? — rzuciła trochę niekontrolowanie i wyszła zza fotela. — Mogłeś się utopić!
William wzruszył prawie niedostrzegalnie ramionami, wyluzowany, w wyraźnie dobrym humorze. Akurat w tym momencie mocno kontrastował z jej przejęciem.
— Jak sama widzisz — zaczął, w końcu poważniejąc — jakieś szanse na przeżycie jednak miałem. — Spojrzał jej prosto w oczy. — Myślisz, że Bob miałby takie same?
No tak. Przecież to jasne jak słońce. Nieważne jak wielkie niebezpieczeństwo by mu nie groziło, nie pozwoliłby słabszemu narażać życia. Znów utwierdziła się w przekonaniu, że Hawkins był po prostu dobrym człowiekiem.
— Will... — zaczęła i zatrzymała się po jednej stronie małego stolika, którego nie było tam za jej „panowania".
— Tak?
Zadarła w końcu głowę i odważyła się odwzajemnić jego spojrzenie. Urosła w niej ciekawość tak wielka, że dosłownie wierciła dziurę w brzuchu. Nieumiejący pływać latarnik. Miastowy majsterkowicz. Taktowny i uczynny samotnik. Kim u licha był William Hawkins? I dlaczego tak bardzo ją to interesowało?
— Mogę ci zadać osobiste pytanie?
Jego ciemne brwi drgnęły nieznacznie. Zaskoczyła go.
— Jasne — odparł, jednak zaraz dodał: — Cenię szczerość, więc szczerze uprzedzam, że nie wiem, czy udzielę ci satysfakcjonującej odpowiedzi.
Uśmiechnęła się w duchu. Gdyby role się odwróciły, powiedziałaby dokładnie to samo. To nie pytania stanowiły problem, a odpowiedzi. Skinęła głową na znak zrozumienia, ale zanim się odezwała, potrzebowała dłuższej chwili, by zebrać w sobie odwagę.
— Dlaczego latarnia?
Milczał przez moment, który przeciągał się tak bardzo, że już zaczynała tracić nadzieję na otrzymanie wyjaśnienia. Wreszcie z jego oblicza zniknęło zdziwienie, a zastąpił je zakłopotany uśmiech. Melanie nie wiedziała, co o tym sądzić.
— Cóż... — zaczął ciszej — próbowałem. Osiedlenia się w mieście. — Pokręcił głową, nieco smutniejąc. — Nie wyszło. Życie wśród ludzi bywa... zbyt przytłaczające.
Wyraz całkowitego zrozumienia ozdobił jej twarz. Och, jak dobrze zdawała sobie z tego sprawę! Nagle poczuła splatającą ich niewidzialną nić porozumienia.
Ciekawość nie zamierzała jej jednak opuszczać.
— A twoja rodzina? Nie chciałeś zostać z nimi?
Dopiero po wypowiedzeniu tych słów do Melanie dotarło, że właśnie przekroczyła pewną granicę. Utwierdziła się w tym przekonaniu jeszcze dobitniej, gdy ujrzała smutek czający się w oczach mężczyzny. Nie odpowiedział od razu. Znów potrzebował chwili na zebranie się w sobie.
Mel już zamierzała zmienić temat i puścić swoje wścibskie pytanie w niepamięć, gdy William w końcu przemówił:
— Moi krewni... nie żyją.
Nie pamiętała, kiedy ostatni raz czuła się tak niezręcznie. Było jej wstyd.
— Tak mi przykro, Will... — zaczęła i odruchowo wyminęła stolik, by stanąć tuż przed swoim towarzyszem. — Przepraszam, że w ogóle poruszyłam ten temat, naprawdę...
Ale Hawkins nie wydawał się urażony. Ze spokojnym, choć nieco smutnym uśmiechem zerkał na motającą się w zeznaniach dziewczynę. Zdawał się w pewien nieopisany sposób urzeczony widokiem, który miał przed sobą.
— W porządku, Melanie — uspokoił ją, kiwnąwszy głową. — Miałem czas, żeby przygotować się na ich odejście. Przeżyłem już swoją żałobę.
To, co powiedział, trafiło ją mocniej, niż się spodziewała.
— Czy... — podjęła nerwowym mruknięciem — znaczy... ile lat upłynęło od...
— Sporo — odparł, a jego ton świadczył o tym, że owa tragedia, o którą nie śmiała więcej pytać, faktycznie wydarzyła się szmat czasu temu.
Stracił całą rodzinę. Jakim cudem poradził sobie z takim ciosem? Jej myśli krążyły jak szalone, ale ich bieg został nagle przerwany przez kolejne słowa mężczyzny:
— Teraz twoja kolej — zarządził, a przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. — Mogę ci zadać osobiste pytanie?
W pierwszej chwili, zdumiona, zdołała jedynie unieść brwi. Zaraz jednak doszła do wniosku, że odwdzięczenie się szczerością za szczerość będzie najlepszym zadośćuczynieniem za swoje wściubianie nosa w trudne i, co gorsza, prywatne tematy. Niepewnie skinęła głową.
— Dlaczego latarnia, Melanie?
To wcale nie pytanie ją zaskoczyło, a raczej reakcja jej organizmu. Uśmiechnęła się. Był to smutny grymas, ale pełen zrozumienia. Nie musiała odpowiadać, bo wiedziała, że Will zna odpowiedź. Widziała to w jego niebieskich oczach. Mimo to powiedziała cicho:
— Bo życie wśród ludzi bywa zbyt przytłaczające.
Czy zapyta o szczegóły? A może już je zna?, zastanawiała się, wciąż niepewna, czy plotki z lądu zdołały dotrzeć też tu, na Wolf Rock. Nagle poczuła ogarniający ją stres. Dlaczego? Przecież już sobie odpuściła, już nie walczyła o oczyszczenie imienia z wyssanych z palca oszczerstw. Opinia sąsiadów zaczynała obchodzić ją, dopiero kiedy dotykała jej rodziców. I tylko wtedy.
Dlaczego więc nagle zależało jej na tym, by Will nie podzielał zdania mieszkańców Sennen Cove?
I właśnie wtedy, gdy nerwy zdołały przyspieszyć jej oddech, a sercu narzucić wyższy bieg, William zrobił coś, czego się nie spodziewała, ale czego absolutnie potrzebowała. Stojąc tuż przed nią, sięgnął po jej dłonie, uniósł je i delikatnie uścisnął, a jej palce od razu się rozluźniły.
— Czy teraz... — zaczęła cicho, ale urwała, gdy poczuła przepływające przez opuszki wibrujące ciepło.
Drżąca, ale łagodna energia wniknęła w jej ramiona, barki, otuliła kark, a potem rozeszła się dosłownie po całym jej ciele. Stłumione światło lampy zamigotało nagle kaskadą świetlistych, przypominających kryształy punktów, głębokie cienie rozjaśniały, nie strasząc już zimnem, a grzbiety książek na półkach nasyciły się feerią barw. Otoczenie znów nabrało życia i niespotykanego piękna, jednak najlepsze nadeszło dopiero wówczas, gdy spojrzała prosto we wpatrzone w nią fioletowo-błękitne oczy.
Spokój. Błogość. Nirwana.
Stres i przejęcie, które dotąd dręczyły jej duszę, ulotniły się gdzieś. Znów zniknęły, dokładnie tak, jak ostatnim razem.
Nareszcie. Tak długo na to czekała.
Z wrażenia pozwoliła sobie na ciche westchnięcie.
— Magia bliskości... — szepnęła, spojrzawszy na ich złączone dłonie.
— Co cię dręczy, Melanie? — zapytał nagle Will, a jego cichy głos otulił ją niczym miękki koc. Cała atmosfera między nimi była... miękka.
Pokręciła lekko głową, odpowiadając zgodnie z prawdą:
— Nic. Już nic.
Mężczyzna z ociąganiem cofnął ręce, ale się nie odsunął.
— A teraz?
Otoczenie poszarzało znów, dźwięki straciły głębię, a kolory wyblakły. Nie to jednak było najgorsze. Tępy, świdrujący ból wrócił i zadomowił się gdzieś w pobliżu jej serca. Jej najbliższy towarzysz nie opuszczał jej na krok już od ponad czterech lat.
Nie odpowiedziała, nadal wpatrzona we własne dłonie.
— Wiem, że to niewiele, ale... — zaczął z nieznacznym wahaniem, jakby zastanawiał się nad odpowiednim doborem słów. — Wolf Rock, ta latarnia... tutaj możesz czuć się bezpiecznie.
— Jest tak... — mruknęła i kątem oka zauważyła, jak drgnął.
— Chodziło mi o to, że... Cała ta wyspa... — tłumaczył z pewną nieśmiałością. Sięgnął raz jeszcze po jej dłonie, choć tym razem ujął je od spodu. — Jestem częścią tego miejsca, więc przy mnie też... możesz być spokojna.
Gdy wypowiedział ostatnie słowa, znów spłynęła na nią jego kojąca energia. Zadarła głowę i spojrzała na jego oblicze. Jeszcze przed sekundą jego skóra nie miała tak zdrowej faktury, z oczu nie sypało iskrami intensywności, a pasma włosów nad czołem nie mieniły się tak żywobrązowym odcieniem.
W normalnych okolicznościach to, co powiedział, wprawiłoby ją w zakłopotanie, a ze wstydu nie potrafiłaby odwzajemnić spojrzenia. To, co usłyszała, było niespodziewane i krępujące, jednak w każdym stopniu miłe.
I właśnie tak to odebrała. Zmieszanie nie zdołało przebić się przez ciszę panującą w jej wnętrzu. Przyjęła słowa mężczyzny z zadumanym uśmiechem, choć gdzieś z tyłu głowy nadal niedowierzała.
— Jak to robisz? — wyrwało jej się, gdy po raz wtóry pogładził kciukiem wierzch jej dłoni. Nie musiała wnikać w szczegóły, bo czuła, że doskonale wiedział, co miała na myśli.
— Czy to jedno z pytań z serii „osobiste"?
Uśmiechnął się, a Melanie miała wrażenie, że ów, bądź co bądź, przyjemny dla oka grymas, sprawił, że powietrze wokół nich zadrżało i się ociepliło. Atmosfera znacząco się rozluźniła.
— Uznajmy — odparła, skora do żartów. — Zaakceptuję tylko szczerą odpowiedź.
Nastała chwila ciszy, w której wciąż stali blisko siebie i jak gdyby nigdy nic trzymali się za ręce. Ani jej, ani jemu, owa sytuacja wcale nie wydawała się dziwna czy krępująca. Trwali tak w atakowanej sztormem latarni, otoczeni śmiercionośnym żywiołem, który pomimo swej niewyobrażalnej mocy, nie zdołał przedrzeć się przez bańkę, w jakiej się zamknęli.
— Chcesz wiedzieć, co robię, czy jak to robię? — podjął w końcu, tym jednym pytaniem potwierdzając, że to nie „magia bliskości" działała, kiedy jej dotykał.
— Tak — odpowiedziała trochę nielogicznie, ale on podłapał aluzję i tylko szerzej się uśmiechnął.
— Dobrze, więc... — Odetchnął krótko i pochylił głowę. Spojrzał na ich złączone dłonie. — Właśnie teraz, tutaj, poprzez dotyk... Jakby to najlepiej wyjaśnić... Tłumię wszystkie negatywne emocje, które cię nękają.
— Ale jak? Jak to robisz? — podjęła z zaciekawieniem.
— Szczerze? Nie wiem. Podejrzewam, że ma to związek z neuroprzekaźnikami. — Wzruszył ramionami i uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Wiem, jak to brzmi. Ale to nic groźnego, zaręczam.
Melanie zrobiła duże oczy.
— Jak to możliwe? Gdzie się tego nauczyłeś?
— Każdy w mojej rodzinie posiadał tę zdolność. Robię to odkąd pamiętam.
Jakim cudem świat przeoczył taką wyjątkowość?, zastanawiała się. Dla kolejnego sprawdzenia cofnęła ręce, a wszystko wokół stopniowo zaczęło szarzeć. Wrócił też ucisk w klatce piersiowej.
— Tak, działa tylko krótką chwilę — potwierdził jedną z jej myśli. — Pomoc doraźna, że tak powiem.
Gdy patrzyła na niego nadal zdumiona i oniemiała, on oddalił się wraz ze swoim nieznacznym uśmiechem. Zabrał ze stolika książkę, którą wcześniej czytał i podszedł z nią do regału. Melanie obserwowała jego postać, nie wiedząc w zasadzie, co myśleć. Jej wzrok padł na dziesiątki grzbietów tomiszcz na uginających się półkach.
— Przeczytałam w murach tej latarni mnóstwo książek — zaczęła, dziwiąc się w duchu swojej śmiałości. — I gdybym była bohaterką jednej z nich, pomyślałabym, że właśnie mam do czynienia z kimś nie z tego świata.
Obejrzał się przez ramię, akurat w momencie kiedy umieszczał biografię na najwyższej półce. W jego oczach błysnęło zainteresowanie.
— Doprawdy? A z kim dokładniej?
Wyczuła w jego głosie dowcipną nutę. Ruszyła w jego stronę, wolno stawiając kroki.
— Opcji jest sporo. Zastanówmy się, jakie istoty mogłyby mieć takie zdolności... — Teatralnie podrapała się po podbródku. — Zacznijmy znanym i lubianym standardem. Wampir?
— Odpada, lubię słońce — odpowiedział i zwrócił się przodem do niej.
— Wilkołak?
— Nie, zdecydowanie słaby ze mnie mięsożerca.
— Czarodziej?
— Ponoć potrafię wyczarować coś z totalnego złomu, więc... — Udał, że się zastanawia. — Nie, to nie to.
Ona również przybrała zamyśloną minę.
— Zatem z innej beczki... Może... — Uśmiech zadrżał na jej ustach. — Anioł?
— Myślisz, że zdołałbym ukryć skrzydła pod tym swetrem?
— To faktycznie mogłoby stanowić problem — zgodziła się i uniosła jedną brew. — A więc... demon?
Udał zaskoczenie, choć z jego ust nie schodził uśmiech.
— Może do anioła mi daleko, ale nie sądzę, że aż tak.
Zaśmiała się cicho, dziwiąc się w duchu samej sobie, bo nagle okazało się, że nie potrzebowała do tego dotyku dłoni Williama.
— Masz rację, dzisiejsza sytuacja jest wystarczającym zaprzeczeniem. — Wzruszyła ramionami nieco za mocno, żeby dalej ciągnąć żartobliwy klimat. — Zatem zostaje tylko kosmita!
— W warsztacie powinienem mieć jeszcze trochę folii aluminiowej, przynieść ci?
Krótki śmiech rozbrzmiał między ścianami latarni, ale wkrótce ucichł. Melanie dawno się tak nie czuła. Niezrozumiały wstyd spiął jej ramiona. Czy wolno jej było zapomnieć nawet na chwilę?
— Melanie.
Wyrwana z zamyślenia, zadarła opuszczoną głowę i spostrzegła, że William stoi znów blisko niej.
— Posmutniałaś — stwierdził z troską w głosie. — Gdziekolwiek zniknęłaś, wróć, proszę.
Zamrugała. Znów zadziwił ją swoim wyczuciem. Tak szybko zorientował się, że znów odpłynęła w kierunku czarnej zasłony, zza której do niedawna prawie w ogóle nie wychodziła. A kiedy już zdołała się wydostać, zaatakowały ją wyrzuty sumienia. Nie wiedziała, co robić. Wpatrzyła się w oczy mężczyzny i zakotwiczyła w nich całą swoją uwagę.
— Tutaj nie ma przeszłości, ani przyszłości... — powiedział cicho i nie odwracając wzroku, sięgnął do jej dłoni. — Jest tylko teraz, Melanie. — Uścisnął miękko jej palce i szeptem dodał: — Tutaj zawsze będzie tylko teraz.
Tak, miał rację. Ta latarnia, ten malutki, znów coraz piękniejszy kawałek lądu, to był jej świat, jej azyl, w którym liczyła się tylko obecna chwila. Nic więcej.
Jego oczy lśniły fioletowym blaskiem, gdy się w nie wpatrywała. Palce, które spoczęły na jej policzku łaskotały ją ciepłym drżeniem, ponownie wywołując uśmiech na jej ustach. Ustach coraz bliżej tych drugich.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro