10. Nemesis
Czas powrotu na ląd nadszedł o wiele szybciej, niż by sobie życzyła. Wciąż rozkojarzona dziwnym doświadczeniem, którego doznała, planowała przycisnąć Hawkinsa o wyjaśnienie. I chociaż podczas wyładowywania zapasów znalazłaby kilka odpowiednich momentów, by raz jeszcze do niego zagadać, to... nie zrobiła tego.
Nadal wątpiła w swój osąd. Czy aby na pewno to on był sprawcą tych dziwów? Co, jeśli miała po prostu zwidy? Co, jeśli zadręczała się wspomnieniami do takiego stopnia, że zwykły, przyjazny gest niemal obcego jej człowieka zrobił na niej tak piorunujące wrażenie?
Nie, to niemożliwe, myślała gorączkowo. Może i jakimś cudem swoim działaniem zdołałby na moment ją uspokoić, ale jak wyjaśnić to, co zobaczyła? Jak logicznie wytłumaczyć fakt, że akurat wtedy, gdy dotknął jej dłoni, świat stał się tak... piękny? Albo to jej oczy na ulotną chwilę zyskały zdolność widzenia innego spektrum kolorów i szczegółów? Tylko... jak?
Drażniące zaintrygowanie rozbijało się w jej głowie, ale nie zdążyła dać mu upustu. W milczeniu obserwowała oddalającą się od niej wyspę i coraz mniejszego Hawkinsa, który stał na pomoście tak długo, aż na dobre stracili się wzajemnie z oczu.
Z niezaspokojoną ciekawością znalazła się znów w domu swoich rodziców, którzy wrócili do codziennych obowiązków w gospodarstwie. Udała się jak zwykle do swojego pokoju na górze, zamyślona i zziębnięta do szpiku kości. Wślizgnęła się pod koc i siedziała tak chwilę, oparta o ciepłą ścianę, za którą znajdował się nagrzany komin.
Podjęła decyzję. Wyciągnęła z kieszeni telefon, który ostatnimi czasy był zawsze naładowany, i wystukała na ekranie krótką wiadomość do Hawkinsa:
M: Jak to zrobiłeś?
Minutę czy dwie wpatrywała się w napisane słowa, czekając na jakikolwiek znak, że William jest online. Zaraz jednak odłożyła telefon i ze zrozumieniem pokiwała głową. Na pewno poszedł spać, pomyślała. Znała plan dnia latarnika od podszewki, bo przecież do niedawna sama żyła według jego zasad. Nocne czuwanie, dzienne spanie. Normalka.
Wtem jednak zaskoczył ją dźwięk wibracji. Chwyciła komórkę i odczytała nową wiadomość:
H: Co takiego?
Zgrywa się, na bank!, myślała. Zignorowała wewnętrzne ukłucie niepokoju, które podpowiadało jej, że on naprawdę mógł nie mieć z tym nic wspólnego. W ramach bezpieczeństwa postanowiła na razie nie wspominać o swoich halucynacjach.
M: No... tak skutecznie mnie uspokoiłeś.
Dopiero po wysłaniu odpowiedzi dotarło do niej, że napisała za dużo. Źle to ujęła. Nie chciała się przed nim otwierać. Ze złości i wstydu aż poczerwieniała na twarzy.
H: Hm... powiedzmy, że to magia bliskości drugiej osoby.
M: Powiedzmy?
Intensywnie wpatrywała się w telefon, oczekując kolejnych wiadomości. Hawkins coś ukrywał, czuła to. Gdy znów poczuła wibracje w dłoniach, otworzyła szerzej oczy w zdumieniu.
H: A uwierzyłabyś w inne wyjaśnienie, Melanie?
Do końca dnia rozmyślała o tym, co zaszło. Próbowała logicznie wytłumaczyć sobie to, co wtedy poczuła. Czy Will zastosował wobec niej jakieś podprogowe działanie? Posłużył się sugestią? Znał psychologiczne triki i zadziałał jak jeden z iluzjonistów?
Za nic nie chciała dopuścić do siebie myśli, że być może zwyczajnie brakowało jej bliższego obcowania z drugim człowiekiem. Miała oczywiście do czynienia z rodzicami, ale oni za bardzo naciskali, chcieli jej pomóc, ale na ich własnych warunkach. Will nie był jak oni. On nie mówił jej, co ma robić. Nie wchodził z butami w jej prywatność. Dlaczego inni tego nie potrafili?
Melanie żałowała, że cudowne działanie dłoni Hawkinsa nie trwało dłużej niż tych kilkadziesiąt cennych sekund wtedy, na wyspie. Skrycie liczyła na to, że może doświadczy chwilowego powrotu tamtego błogiego spokoju, jednak na próżno. Dniami wpadała w stan apatii, nocami zaś stres i poczucie winy nie pozwalały jej zapaść w głęboki sen. Desperacko potrzebowała odprężenia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Próbowała wrócić do tamtego uczucia, przywołać raz jeszcze tę cudowną nirwanę, jednakże... bezskutecznie.
Kilka dni po powrocie z wyspy potrzeba ukojenia nerwów stała się tak silna, że niemal niemożliwa do zniesienia. A wszystko to za sprawą jednego, przypadkowego spotkania.
— Melly! Melly, córuś, zejdź na chwilę na dół!
Wołanie ojca nieczęsto rozbrzmiewało w murach domu państwa Penrose. Jowan był cichym człowiekiem i unikał hałasu, jeśli tylko mógł. Skoro czegoś chciał i nie przyszedł po to osobiście, oznaczało to, że sytuacja była wyjątkowa.
Melanie niechętnie wynurzyła się ze swojego pokoju i zapaliwszy światło na korytarzu i schodach, zeszła na parter. W całym domu panował senny nastrój; zza okien zerkała ciemność, choć było dopiero późne popołudnie.
Zastała rodziców szykujących się w pośpiechu do wyjścia. Wyglądali schludnie i nawet spryskali się rzadko używanymi perfumami. Melanie już wiedziała, dokąd się wybierają.
— O, jesteś — rzucił ojciec ze skrywanym zaskoczeniem, gdy odwrócił się i dostrzegł swoją córkę.
— Jedziemy do Penzance, do dentysty — wtrąciła się matka, jak zwykle głośno i rzeczowo. — Skoczysz do sklepu po parę rzeczy, zanim zamkną?
Melanie już zamierzała pokręcić odmownie głową, ale ubiegł ją Jowan:
— Sami byśmy to zrobili, ale nie zdążymy. Podejrzewam, że spóźnimy się nawet do lekarza — powiedział z zakłopotanym uśmiechem i zaczął grzebać po kieszeniach. — Tu masz listę, a tu kilka funtów...
— Mam pieniądze — ucięła i od razu odchrząknęła. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz cokolwiek mówiła.
— To... pójdziesz? — dopytał niepewnie, wręczywszy jej świstek papieru. — Nie fatygowałbym cię, ale skończyły się tabletki przeciwbólowe, a różnie to bywa po wizycie u dentysty...
— Pójdę — przerwała mu stanowczo, choć w jej głowie odbywała się istna karuzela myśli.
Miała pójść sama do sklepu? Do zamkniętej przestrzeni, w której z całą pewnością miała natknąć się na któregoś z „życzliwych" sąsiadów?
Z drugiej strony powoli doskwierało jej bycie całkowitym widmem; bezruch i bezużyteczność zaczynały dokuczać jej równie mocno, co żałoba po utraconej latarni i ból ran z przeszłości.
Po ponad trzech miesiącach bezczynności ich córki, rodzice po raz pierwszy poprosili o pomoc. Melanie była im potrzebna. Czuła, że nie może ich zawieść.
Dlatego też w momencie, kiedy drzwi się za nimi zamknęły, narzuciła na siebie wierzchnie odzienie i sama również wyszła z domu. Wiedziała, że jeśli choć na chwilę wróci do pokoju, dopadną ją za duże wątpliwości i ostatecznie nigdzie się nie ruszy.
Ogarnął ją półmrok wczesnego wieczoru i jego chłód. Skuliła się wewnątrz swojej przydużej kurtki, naciągnęła mocniej kaptur i podążyła połataną ulicą w kierunku zejścia na niższy poziom. Uliczne latarnie rozświetlały ciemność brzydkim, żółtym światłem starych żarówek, które już dawno powinny były być wymienione na nowe.
Czując coraz większe napięcie, wkroczyła na drogę ciągnącą się blisko zejścia na plażę, gdzie znajdowały się wszystkie punkty handlowe i usługowe Sennen Cove. Trochę ludzi przemieszczało się chodnikiem, gdzieś tam zauważyła stojące w kręgu grupki pogrążone w sąsiedzkich rozmowach, a nad tym wszystkim górował nieprzerwany szum morza, niezmiennie, od zarania dziejów tworzył dla miasteczka cudowną ścieżkę dźwiękową. Melanie podejrzewała, że zdecydowana większość mieszkańców już dawno przestała go słyszeć. Był tłem, na które nie zwracali uwagi.
Tak jak ona kiedyś.
Dopiero gdy w jej życiu rozgościła się cisza, a bodźce zewnętrzne znacznie się ograniczyły, zaczęła patrzeć na świat nieco inaczej.
Nim się obejrzała, zatrzymała się przed małym sklepikiem, na którego wytartych od setek rąk drzwiach wisiała obdrapana, plastikowa tabliczka informująca o godzinach otwarcia. Cyfry, które wyczytała, mówiły jasno i wyraźnie — nie zostało jej za wiele czasu na wątpliwości.
Wzięła kilka głębokich oddechów, po czym na drżących nogach przestąpiła próg przybytku. Mały dzwoneczek obwieścił jej przybycie, na co ze strachu niemalże podskoczyła. Zaskoczył ją ów dźwięk. Tak samo, jak jaskrawe światło jarzeniówek, od którego musiała zmrużyć oczy.
Na jej szczęście jedyny sklep spożywczy w miasteczku był niewielki, ale samoobsługowy, więc czym prędzej chwyciła koszyk i czmychnęła między ciasne alejki. Gdy tylko jej wzrok przyzwyczaił się do nadmiernej jasności, wygrzebała z kieszeni listę i rozpoczęła poszukiwania tych kilku produktów, o które prosili rodzice.
W międzyczasie rzucała ukradkowe spojrzenia to tu, to tam, wciąż oczekując nadejścia zagrożenia. Poza nią w sklepie był sprzedawca, którego nie znała, ale który czuł się na tyle pewnie, siedząc sobie bezczynnie za ladą, że wnioskowała, że musiał pracować tutaj już od dłuższego czasu, oraz dwie inne osoby — sąsiad z drugiego końca wioski i jego nastoletni syn. Cała trójka nie zwracała na nią najmniejszej uwagi.
Wciąż mając oko na niebezpieczeństwo i mentalnie szykując się na kolejne przykre uwagi na swój temat, przechadzała się nerwowo od półki do półki, co chwilę myląc się i wkładając do koszyka nie to, co powinna. Chęć, by wyjść stamtąd jak najszybciej, niestety nie ułatwiała jej zadania.
Wreszcie po dobrych dziesięciu minutach stresującego kluczenia dotarła do kasy i niepewnie postawiła przed sprzedawcą swój koszyk. Ten, wpatrzony w mały telewizorek, niby ukryty na boku za małą wystawką ze słodyczami, nawet na nią nie spojrzał. Machinalnie skasował, co trzeba i na koniec podał kwotę, wieńcząc ją soczystym ziewnięciem.
Grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu swojego malutkiego portfela na drobniaki, raz jeszcze zerknęła w stronę innych klientów, jednak ci również zajęci byli swoimi sprawami. Wybór smaku chrupek na wieczór okazał się bardziej absorbujący niż interesowanie się przypadkowo spotkanymi sąsiadami.
Powstrzymała westchnienie ulgi, bo nadal było za wcześnie na radość. Poczuła się jednak nieco pewniej. Wygrzebała z portmonetki parę funtów, zapłaciła, przez cały ten czas nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku, a potem zgarnęła torbę z zakupami i wyszła w uliczny półmrok.
Wypuściła ciężko długo wstrzymywany oddech, który w mig przybrał postać dobrze widocznej pary.
Udało się. I wcale nie było tak źle, myślała.
Uznała to za swój maleńki sukces w przyzwyczajaniu się do życia w miasteczku, choć głęboko ukryty wewnętrzny głos podpowiadał jej złośliwie, że miała po prostu szczęście nie spotkać żadnej z tych starych bab, co tak lubowały się w wyrażaniu na głos opinii na jej temat.
Potrząsnęła głową, chcąc odpędzić od siebie tę negatywną myśl i przyciskając do piersi papierową torbę, ruszyła żwawym krokiem w stronę domu.
Nie przeszła jednak kilku metrów, gdy na zakręcie, który musiała pokonać, zauważyła swoje dawne „koleżanki" z klasy, które także potrafiły być wobec niej bezlitosne. Bez namysłu odwróciła się i pomknęła w przeciwnym kierunku.
Istniała bowiem jeszcze jedna droga, którą mogła dostać się do bezpiecznego domostwa. Ta jednak wiodła okolicą, której zawsze unikała. Liczyła, że późna pora uchroni ją przed kolejnym przypadkowym spotkaniem.
Przeliczyła się.
Za późno zorientowała się, że w małym kościółku nieopodal niedawno skończyło się nabożeństwo. Nie miała prawa wiedzieć, w jakich godzinach się one zwykle odbywają, z jednej, prostej przyczyny. W owej kapliczce, bo rozmiarami bardziej przypominała ją, a nie pełnoprawny kościół, zbierali się wyznawcy anglikanizmu, a jej bliscy byli katolikami, głównie z uwagi na mamę, która wychowała się w katolickim kraju. Dlatego też nigdy w tym miejscu nie bywali; jeździli co niedzielę do Penzance, gdzie odbywały się katolickie msze.
Większość ludzi zdążyła rozpierzchnąć się już i odejść w stronę swoich domów, ale kilka osób wciąż stało przed budynkiem i rozmawiało. Przyspieszyła kroku, jednak z trwogą spostrzegła, że grupka odświętnie ubranych kobiet ruszyła chodnikiem dokładnie w jej kierunku. Planowała je wyminąć i jak najszybciej zniknąć im z oczu, gdy nagle stanęła jak wryta.
Szok i niedowierzanie ogarnęło ją, kiedy dotarło do niej, kim były idące w jej stronę starsze panie.
Trzy kobiety szły blisko siebie; dwie po bokach słuchały z zainteresowaniem tej, idącej po środku, w której Melanie z miejsca rozpoznała panią Walsh, wiecznie zadzierającą nosa znawczynię wszystkiego i wszystkich. Zawsze miała wiele do powiedzenia na każdy temat, choć na większości z nich ewidentnie się nie znała. Niezmiernie interesowało ją też życie każdego z sąsiadów, uwielbiała kolekcjonować sekrety, które potem umiejętnie wyolbrzymiała i koloryzowała. Mieszkańcy miasteczka darzyli ją jednak szacunkiem ze względu na jej pozycję. Była bowiem żoną pastora.
— ...odradzałam im kupno, oczywiście. Wiecie, moje drogie, jak bardzo leży mi na sercu los mieszkańców Sennen Cove, również tych nowych — rozprawiała, a fałsz bijący z jej głosu sprawił, że Melanie poczuła się słabo. — Powtarzałam, bydło należy nabywać tylko u sprawdzonych hodowców!
Melanie od razu podłapała, o czym, a właściwie o kim mówiła. Nowi sąsiedzi kupujący bydło? Zgadza się, całkiem niedawno kupili cielaka właśnie od jej ojca. Pani Walsh znów wzięła sobie na celownik jej rodzinę. Znów? Nie, ona atakowała ją bezustannie już od ponad czterech lat.
Pastorowa w końcu zauważyła Melanie, ale teatralnie udawała, że jej nie widzi.
— Och, moje drogie, czuję, że ciężkie czasy nadchodzą dla naszego miasteczka — lamentowała. — Mój kochany mąż też już to zauważył. Grzech lęgnie się w okolicy... ach! — Udała wystraszoną, zatrzymując się wraz z koleżankami tuż przed Melanie. Zmierzyła ją swoim krytycznym, drwiącym wzrokiem. — A więc to prawda? Wróciłaś do domu? — Rzuciła porozumiewawcze spojrzenie swoim towarzyszkom. — Właśnie o tym mówiłam... — szepnęła na tyle głośno, by każdy dokładnie usłyszał.
— Dobry wieczór — przywitała się sztywno dziewczyna i otrząsnąwszy się z pierwszego paraliżu, spróbowała wyminąć starsze panie. Te jednak zajmowały całą szerokość chodnika.
— Trwają zapisy do Róży Niewiast, jeśli chciała... — urwała. — Ach, no tak. — Uśmiechnęła się fałszywie i machnęła ręką ze zbytnim zaangażowaniem. — Całkowicie zapomniałam, że nie należysz do parafii. Zresztą, do Żywego Różańca przyjmuje się tylko wzorowo prowadzące się damy.
Melanie poczuła te słowa niczym uderzenie w twarz. Coraz bardziej drżąc wewnętrznie, zeszła na ulicę i obeszła kobiety. Ich przywódczyni nie dawała jednak za wygraną:
— Jeszcze nie jest za późno na spowiedź, dziewczyno... Nawet jeśli szanse na to, że otrzymasz rozgrzeszenie, są, cóż... nikłe.
Jad, który przepełniał te słowa, szybko zatruł myśli Melanie. Choć przyspieszyła kroku i zostawiła pastorową daleko w tyle, nadal słyszała jej pełne pogardy przytyki. Zupełnie jak przed laty.
Bo to właśnie ona, pastorowa Walsh we własnej osobie, przyczyniła się do kłopotów Melanie i jej rodziny. To ona rozpowiadała po miasteczku te okropne, wyssane z palca plotki, przeinaczała prawdę, wciskała wszystkim swoje kłamstwa tak długo, aż w nie uwierzyli, a dom Penrose stał się synonimem zgorszenia i grzechu.
Znów poczuła się tak, jak wtedy; rana się otwarła i zaczęła obficie krwawić. Suchy płacz dławił ją i odbierał dech, gdy trzęsąc się, wpadła wreszcie do pustego domu. Rzuciła na ławeczkę w sieni torbę z zakupami, zrzuciła z siebie wierzchnie odzienie i pognała na górę.
Wstyd, żal i złość miksowały się w niej, kiedy miotała się po pokoju, przeklinając w myślach niesprawiedliwość, jaka dotknęła ją i jej bliskich.
Nagle krótki błysk przykuł jej uwagę. Podeszła do okna i oparła się o parapet. Rytmicznie migające światło w ciemności w oddali zdołało na moment zatrzymać chaos, jaki panował w jej głowie.
Jej ukochana latarnia... Ile by dała, by magicznie się do niej przenieść, teraz, zaraz. Zamknąć się w niej przed światem, odciąć od wszystkich, od tego poniżenia i żałości. Wiedziała jednak, że to niemożliwe.
Wtedy przypomniała sobie sytuację sprzed kilku dni. Chwila, w której Hawkins ukoił jej zszargane nerwy. A gdyby tak...
Niewiele myśląc, wygrzebała z kieszeni telefon i wystukała szybką wiadomość:
M: Czy mógłbyś zrobić to jeszcze raz?
Na odpowiedź nie musiała długo czekać, bo doskonale wiedziała, że Hawkins o tej porze na pewno czuwa w latarni. Wcześniej już wiele razy pisywali do siebie wieczorami.
Nie pomyliła się. Komórka zawibrowała jej w dłoniach.
H: Teraz?
M: Nie wiem, w jaki sposób, ale... Tak
Poczuła ukłucie zadowolenia, że nie musiała mu znów tłumaczyć, o co jej chodzi. Kolejna wiadomość szybko jednak wzbudziła w niej niepokój.
H: Mogę do ciebie zadzwonić?
Przez chwilę wpatrywała się w podświetlony ekran i migający kursor, czekający na jej decyzję. Zadzwonić? Rozmawiać tak... na żywo? Tekstowe wiadomości miały tę wielką zaletę, że mogła zastanawiać się nad odpowiedzią, ile tylko chciała, nikt jej nie poganiał. Rozmowa głosowa narzucała jednak pewne tempo, a sam ton wypowiedzi potrafił zdradzić o wiele więcej, niż suchy tekst.
Sam fakt, że zapytał o pozwolenie, przyczynił się ostatecznie do tego, że... się zgodziła. Nie miała pojęcia, co ją napadło, ale napisała to. A gdy po chwili odebrała połączenie i drżącą ręką przyłożyła telefon do ucha, usłyszała ten znajomy, ciepły głos:
— Dobry wieczór, Melanie. Jak się miewasz?
Zanim się odezwała, z jej ust wyrwało się niespodziewane westchnienie. Zorientowała się wówczas, że jej oddech nadal był nierówny, nerwowy.
Jest mi źle, Will. Nie radzę sobie, Will. Mam dość, Will, wymieniała w myślach, ale nic z tego nie wydostało się na zewnątrz. Przynajmniej nie za pomocą słów.
Pytanie mężczyzny zadziałało jak zapalnik. Tamy puściły. Cały ten emocjonalny korowód siejący spustoszenie w jej wnętrzu wylał się w jednej chwili... w postaci łez. Melanie łkała coraz silniej i głośniej, a słone krople spływały strumieniami po jej policzkach, gdy opadła na kolana i spoczęła na wytartym dywanie. Nie potrafiła przestać. Chciała, ale nie mogła. Szlochała więc dalej prosto w telefon, do Williama, który milczał, pełen szacunku dla jej niespodziewanego wybuchu.
Minęło dobrych kilka minut, nim uspokoiła płacz na tyle, by móc cokolwiek usłyszeć.
— Melanie... — zaczął Hawkins łagodnie. — Jesteś w domu?
— Mhm... — potwierdziła urywanym mruknięciem.
— Możesz coś dla mnie zrobić?
— T-tak? — wychrypiała.
— Połóż się do łóżka.
Zmarszczyła brwi. Wyganiał ją do spania? Tak po prostu?
— Albo gdziekolwiek, gdzie będzie ci wygodnie — dodał po chwili, zdradzając tym samym, że nie o jej sen mu chodziło.
Bez słowa podźwignęła się z podłogi i posłusznie ruszyła w stronę łóżka.
— Dlaczego? — zapytała bez życia i pociągnęła nosem.
— Dawno temu moja mama stosowała tę metodę, kiedy dopadał mnie gorszy dzień.
— Jaką metodę? — podjęła, kładąc się na swojej starej kołdrze w groszki. — Już.
— Ostatnia rzecz. Mogłabyś przełączyć mnie na głośnik albo słuchawki? Wolałbym, żebyś nie musiała trzymać telefonu przy uchu.
Z szafki nocnej wyciągnęła pierwsze lepsze słuchawki, włożyła sobie do uszu, a potem podpięła je do komórki, którą zaraz położyła obok siebie.
— Już.
Teraz wyraźniej słyszała dźwięki dobiegające z drugiej strony. Okraszone echem kroki, potem jakieś szmery, aż w końcu tak dobrze jej znane skrzypienie krzesła w wartowni. Westchnęła z nostalgią. Wtedy na moment nastała całkowita cisza, aż w końcu usłyszała szelest kartek.
— Gdy miałem sześć lat, ujrzałem pewnego razu w książce o lasach dziewiczych, zatytułowanej „Historie prawdziwe", wspaniały obrazek — zaczął cichszym i o wiele spokojniejszym tonem. — Obrazek ten przedstawiał węża boa pochłaniającego drapieżne zwierzę...
Po pierwszej dezorientacji dotarło do niej, że William Hawkins właśnie dla niej... czytał.
— ...swe arcydzieło dorosłym i zapytałem, czy nie wzbudza w nich strachu. W odpowiedzi usłyszałem...
Od razu odgadła, na jaki tekst padł wybór latarnika. Czytał jej „Małego księcia". Wsłuchana w lekturę, bezwiednie sięgnęła po koc leżący w nogach łóżka i się nim nakryła, kuląc się w kłębek.
— ...z mnóstwem bardzo poważnych osób. Żyłem też pod jednym dachem z dorosłymi. Przyjrzałem im się z bliska. Nie poprawiło to zbytnio mojej opinii o nich...
Słowa płynęły z jego ust lekko, z łatwością chwytały sens tam, gdzie powinny, a potem trafiały prosto do jej zmęczonego umysłu. Zamiast jednak jeszcze bardziej go obciążać... koiły go.
— ...żyłem więc samotnie, nie mając nikogo, z kim mógłbym porozmawiać naprawdę...
Skupiona na treści, powoli, powoli uspokajała się, a cały ten stres, który dopiero co doprowadził do jej jawnego załamania, z wolna od niej odchodził. Oddychając znów miarowo, przymknęła oczy i pozwoliła również im odpocząć. Była zmęczona. Tak okropnie, niemiłosiernie zmęczona.
Hawkins nie przerywał swojej opowieści. Snuł historię o niezwykłym chłopcu, jego Róży i lisie, a robił to głosem tak przyjemnym, łagodnym i ciepłym, że Melanie nawet nie wiedziała, kiedy usnęła.
Tej nocy spała jak dziecko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro