I.byliśmy dziećmi, ja i ona.
❝ I'll never forget the day I died
Love memories frozen and denied
Flower of my heart withered and dried❞
— love falls
Ciepła woda oblewała ich zmarznięte i blade ciała; powoli odkrywała kryjące się za brudem ogromne, poszarpane przy brzegach rany i mniejsze od nich, ale równie czerwone i paskudne zadrapania, oraz fioletowe, ogromne siniaki. Ale nic, żaden szampon, żadna kropla, nie potrafiło pozbyć się czerni, która na stałe oblepiła ich skóry, wymalowana na nich kręte i obrzydliwe wzory i, której toksyny na zawsze przeniknęły do krwi, by wymieszać się z nią. Ślady po dawnej fascynacji zniknęły, pozostawiając nienaturalne, puste gesty, nic nieznaczące otarcia, zamyślone spojrzenia i mięśnie boleśnie napięte ze stresu.
Włosy Marinette przylepiły się do poharatanych pleców, kiedy skończyła spłukiwać z nich pianę i odłożyła prysznicową słuchawkę, by móc chwycić za turkusową gąbkę. Chociaż panowała cisza, zakłócana jedynie uderzeniami wody i ich ciężkimi, wymęczonymi jakby od biegu, oddechami, w jej uszach zalegały wrzaski, huki walących się budowli i inne dźwięki, równie przyjemne, co jeżdżenie długimi paznokciami po tablicy, albo widelcem po talerzu. Miała w ustach dziwny, odrażający i metaliczny posmak, a gardło zdarte. W całym jej oderwaniu od rzeczywistości, w dziwnej iluzji, gdzie raz widziała łazienkę, a raz ciemny korytarz, którym kroczyły dzieci, nie było miejsca na rumieńce czy zażenowanie, więc jej twarz pozostawała równie biała i zimna, co śnieg, który właśnie pokrywał zniszczone ulice i ocalone budynki.
Adrien ostrożnie przejął słuchawkę i uniósł ją wysoko, nad swoją głowę. Zamknął oczy i pozwolił, by woda wymieszała się z łzami, które wbrew jego woli wciąż wypływały z podkrążonych i zaczerwienionych oczu, niczym nie przypominających tych dziecięcych, pełnych szczęścia i nadziei, raczej wymęczonych i złych na cały wszechświat. I chociaż dziewczyna czasami jeszcze się krztusiła, a kilka godzin wcześniej wręcz dusiła się, gdy wrzaski mieszały się z płaczem, to on teraz dygotał i nawet nie kontrolował własnych dłoni, siły z jaką ściskały trzymany przedmiot i nóg ugiętych pod wpływem ciężaru ciała.
Nie pamiętał, jak właściwie dotarli do jej domu, kiedy ich nogi przekroczyły próg, a oczy ujrzały budynek, któremu poszczęściło się i dzięki odrobinie mocy był kompletnie nietknięty, wręcz sterylnie i niepokojąco czysty, pachnący lawendą, różami i wypiekami. Jak przez mgłę widział jej twarz, gdy odbierała telefon ze szpitala i kiwała głową, udając, że rozumie słowa lekarzy o stanie jej rodziców. Kolejna luka pojawiła się w jego głowie, gdy zdzierali z siebie ubrania, ale nie z rozbawieniem czy pożądaniem, raczej z pogardą i wstrętem do ogromnych plam i wypalonych dziur.
— Zakręć — jej głos wydobył się, jakby z otchłani i był niczym mocny, idealnie wymierzony policzek, chociaż w samym słowie i w tonie nie było nic złowieszczego. Przymknięte powieki zasłaniały strach czający się w niebieskich oczach i zmieszany z wahaniami. Oparta policzkiem o kafelki i z chaosem w swojej głowie, oraz uszami, przy których płatkach pozostały jedynie dziurki po kolczykach, była tylko zagubionym dzieckiem, a nie jego cudowną biedronką. Ale nie powiedział jej tego na głos, tak samo, jak ona nie zdradziła mu, że aktualnie jest jedynie cieniem dawnego siebie.
Po wykonaniu jej polecenia, nie ruszyli się nawet o krok za to zaczęli toczyć wojnę na spojrzenia, bo żadne z nich nie chciało opuścić zaparowanej łazienki, by zmierzyć się z rzeczywistością zamkniętą za jej drzwiami i skrytą za zasłoniętym oknem. W końcu jednak Marinette westchnęła ciężko i odsłoniła drzwi kabiny. Omijając lustro, w którym odbił się zniekształcony obraz pomieszczenia, podeszła do szafki z ręcznikami, wyjęła jeden z nich i ostrożnie, ledwie hamując przy tym syki, zaczęła wycierać swoje ciało. A on dalej się nie ruszał. Czuła jego wzrok na swoich plecach, czuła upartość z jaką liczył każde zadrapanie, czuła to wszystko tak mocno i wyraźnie, jak zwykły człowiek mógłby poczuć ostrze przeszywające mu brzuch. Ale i to zachowała dla siebie, udając, że już nawet zapomniała o jego obecności i nawet, na dowód, podskakując, gdy w końcu stanął obok i chwycił drugi ręcznik.
— Gdzie masz bandaże i inne potrzebne rzeczy? — spytał, a głos miał zachrypnięty i wyjątkowo nijaki. Nawet cieszyła się, że w takim stanie nie użył jej imienia, bo wiedziała, że to stworzyłoby w głowie kolejną iluzję i przypomniało o tym, jak desperacko próbowali się odnaleźć w labiryncie stworzonym przez opętanego przez akumę.
— Druga szuflada od dołu — odpowiedziała cicho i spięła włosy. Nie minęła chwila, gdy poczuła na plecach zimną, wymoczoną w wodzie utlenionej, watkę. Zacisnęła mocno szczękę, nie pozwalając sobie nawet na malutki jęk. Chociaż przemywanie trwało długo i późniejsze bandażowanie też nie należało do najprzyjemniejszych, wytrzymała. Wzięła głęboki oddech, nim przejęła od niego apteczkę i to jej palce zderzyły się z jego skórą raz, drugi, trzeci i pewnie tysięczny, bo i on miał mnóstwo paskudnych śladów po walce. Śladów, których nie dało się pozbyć krzycząc „niezwykła biedronka".
Po nałożeniu ostatniego opatrunku i zasłonięciu go bandażem, odsunęła się. Z większą, niż przy opatrywaniu go, ostrożnością chwyciła uszkodzone, leżące do tej pory na krześle, kolczyki i najluźniejsze, jakie tylko miała w szafie, ubrania. Po tych czynnościach opuściła pomieszczenie, nawet nie zerkając na blondyna. Już w swoim pokoju, wyjęła z biurka niewielkie pudełeczko i wyłożyła do niego swoje miraculum.
Problem pojawił się dopiero, gdy przyszło jej zamknąć pudełko, bo dłonie za nic nie chciały tego zrobić, a oczy nie potrafiły rozstać się z tym widokiem. Uszy, mózg, całe ciało i każdy organ w nim, każda kość i płynąca w żyłach krew, nic nie chciało rozstać się z dotykiem miraculum biedronki na płatkach uszu.
W końcu jednak, wkładając to całą swoją silę, zatrzasnęła pudełeczko i ukryła je w biurku, a nogi w końcu poddały się i pozwoliły ciału na zderzenie się z podłogą.
Przełykając z trudem ślinę, chwyciła za telefon. Przejrzała w nim wszystkie kontakty, by ostatecznie wybrać Alyę i ją skasować. Mechanizm zwany kolejną zmianą ruszył szybko i bez możliwości zatrzymania go, a jego zębatki zaczęły miażdżyć jej ciało.
Podłoga zaskrzypiała.
— Zostaniesz? — spytała dziewczyna i trzymając się biurka, podniosła się. Dopiero po chwili zrozumiała, jak głupie było jej pytanie. Przecież on nie miał dokąd wracać.
— Tak — ale i tak odpowiedział.
*
Ich południe było wypełnione ciszą, za którą ukryły się trudne tematy i niewygodne sprawy. Długo leżeli, wpatrzeni w sufit i oddaleni od siebie tak, by nawet przez przypadek nie mogli się zetknąć.
Adrien myślami wracał do dni chwały i zabawy. Do dni, w których dzieciom otworzył się dziwni, ale nie straszny, prędzej zabawny świat, a ich towarzyszami stali się kwami. Do dni, w których ratowanie Paryża było równie oczywiste, co oddychanie i nie wymagało wielkich dylematów moralnych. Zastanawiał się, w którym momencie zaczęły się pierwsze zmiany, złoczyńcy przestali wyglądać jedynie, jak karykatury potworów i ich plany stały się brutalniejsze, lepiej przemyślane, w którym momencie on i Marinette zdali sobie sprawę, że są jedynie dziećmi wepchniętymi prosto w bagno odpowiedzialności i ciężkich decyzji. Bagno stresu i codziennej pogardy, oraz bohaterskiej sławy. I czemu przejrzeli na oczy tak późno? Czemu już na początku nie zauważyli, że za tym wszystkim kryje się jakiś podstęp? Że ich cudowny mistrz Fu jest jedynie nieodpowiedzialnym starcem, co, zamiast z dorosłych ludzi, zrobił sobie małą armię z dzieci? I nawet ich nie wyszkolił, pozwolił by sami sobie zdobywali wiedzę, sami wypowiadali wojny, a w codziennym życiu palili za sobą kolejne mosty, zawalali naukę i niszczyli relacje z przyjaciółmi oraz rodzinami.
Dotykając miraculum czarnego kota, żałował, że to nie ono zostało rozwalone na drobne kawałeczki, że po wszystkim dalej tkwiło na jego palcu i, że sumienie nie pozwala mu na zwykłą rezygnację. Och, doprawdy, mistrzu Fu świetnie ich wytresował i idealnie zaszczepił w ich mózgach ciągłą potrzebę ratowania świata.
— Ktoś dzwoni — powiedział, gdy na skraju świadomości i snu, usłyszał piosenkę colors.
— To Chloe — usłyszał w odpowiedzi, a gdy odważył się spojrzeć na Marinette zauważył, że ma ona zamknięte oczy.
— Jesteś pewna?
— Nie.
Westchnął ciężko i sam sięgnął po jej telefon.
— To ona — powiedział i zawahał się. Nie był pewien czy dobrym pomysłem było odbieranie, czy on i Marinette daliby radę przeprowadzić jakąkolwiek rozmowę, czy w ogóle Chloe potrafi ją przeprowadzić, bo niby zadzwoniła, ale... może zrobiła to odruchowo? Może trzęsła jej się przy tym ręka, a wzrok przyniosły łzy? Może teraz żałowała swej decyzji i tkwiła między „niech nie odbiera", a „chce się rozłączyć"?
— Odbierz — powiedziała i pomimo swoich słów sama chwyciła za telefon i nacisnęła zieloną słuchawkę.
— Jestem w szpitalu — usłyszeli, a Marinette od razu pomyślała o rodzicach i o tym, że powinna do nich pójść, ale ani fizycznie, ani psychicznie nie ma na to siły.
— Twój ojciec...
— Tak.
— Przykro mi — wymamrotała i znów poczuła się nieswojo. Jeszcze dwa lat temu nie potrafiłaby tego powiedzieć, nie Chloe, teraz za to wypowiedzenie tych dwóch słów było czymś niezwykle oczywistym... tylko dręczyło ją to, że być może ojciec Chloe znalazł się w szpitalu z jej winy, że może to to jej atak, jej próba bronienia się doprowadziła do tego.
— To nie twoja wina. To nie ty władałaś ogniem. — A tego nie powiedziałaby dawna Chloe... ale dawna Chloe też nie zadzwoniłaby do Marinette, nie stałaby z nią ramię w ramię i nie narażałaby życia, by potem wylewać łzy. Dawna Chloe była wspomnieniem, jak ich dziecięca naiwność i piękny Paryż.
— I tak mi przykro.
Rozmawiały jeszcze przez chwilę, a Adrien dalej obserwował twarz Marinette i próbował odtworzyć w pamięci jej roześmiane oczy, zaczerwienione policzki i jej wręcz obsesyjne podejście do niego, które z perspektywy czasu było jedyną rzeczą, przy której można było powiedzieć „dobrze, że odeszła, bo była odrażająca".
Marinette odłożyła telefon na poduszkę i wzięła głęboki oddech. Któraś z ran, o ile nie wszystkie, zabolała, a zgromadzone do tego momentu uczucia narosły i nie były gotowe na kolejną długą ciszę.
— Adrien. — Zamknęła oczy, bo świat zawirował przed nimi.
— Tak?
— Zabiłam Władcę Ciem — powiedziała z całym swoim smutkiem i nie poprzestając na trzech słowach, kontynuowała: — Mam jego krew na rękach, przeciążyłam własne miraculum i doprowadziłam do jego pęknięcia. Sprawiłam, że ostatnia niezwykła biedronka była słaba, że nie odbudowała wszystkiego. Zrujnowałam życia kilku rodzin. I wciąż jestem brudna. Tak cholernie brudna, zepsuta.
— Masz rację, Marinette. — Odwrócił się, by nie móc spojrzeć na jej twarz, na łzy i panikę. — Gabriel Agreste nie żyje i to ty masz jego krew na rękach, a ja... ja nie wiem, co z tym zrobić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro