Rozdział Trzydziesty Szósty.
Poduszkowiec z godłem Kapitolu wylądował na podjeźdzcie. Ostatni raz pomachałam do Luke'a, a on uśmiechnął się lekko. Peeta szybko uściskał May'ię, z którą zdążył się już zaprzyjaźnić i wsiedliśmy do maszyny.
Kiedy już usiedliśmy na miejsca, spytałam się blondyna:
- Matthew z nami nie leci? - Chłopak pokręcił przecząco głową. - Ani Haymitch?
- Nie. Wszyscy już tam na nas czekają.
Znaczna część minęła nam w cichy. Peeta intensywnie o czymś myślał, przez co wydawał się nieobecny.
Od Luke'a dowiedziałam się, że posiadłość znajduje się na obrzeżach dystryktu czwartego, blisko morza. Od tego mini pałacyku, do Kapitolu nie jest zbyt daleko, ale pomimo tego, postanowiłam się zdrzemnąć. Oparłam głowę o ramię Peety, który jakby w ogóle tego nie zauważył. Miałam nadzieję, że jeśli pójdę spać, to chociaż na moment mignie mi obraz mojej przyjaciółki. Jednak tak się nie stało. Ani nic mi się nie przyśniło, ani również nie zasnęłam, ponieważ Peeta nagle mnie zrzucił i, dosłownie, rozerwał pas, do którego był przypięty. Krzyknęłam.
Byłam w tak ogromnym szoku, że przez moment po prostu patrzyłam się na niego w osłupieniu i nie miałam pojęcia co zrobić dalej. Myślałam, że te ataki już minęły, przecież brał leki!
Właśnie, lekarstwa! Szybko się odpięłam i zaczęłam przeszukiwać torbę, którą zabrał ze sobą.
Wyrzuciłam całą jego zawartość na podłogę poduszkowca. Było w nim jednak wiele rzeczy, których obecność bardzo mnie zdziwiła. Mapy, różne zapiski oraz list. Nie znalazłam jednak tego, czego szukałam. Zaczęłam panikować. Nie wiedziałam co mam dalej zrobić. Oprócz nas i pilota nikogo tutaj nie było. Usiadłam więc zrezygnowana na swoim miejscu, z nadzieją, że ten atak minie. Podciągnęłam nogi pod brodę, ukryłam w nich twarz i czekałam. Nie wiem ile czasu minęło, kiedy poczułam czyjś dotyk na swojej dłoni. Wzdrygnęłam się lekko i otworzyłam oczy:
- Nie bierzesz leków - powiedziałam cicho. Chłopak chyba mnie nie usłyszał, więc powtórzyłam jeszcze raz, tylko, że głośniej.
- Katniss...
Spojrzałam na niego, w kącikach moich oczu z niewiadomych powodów pojawiły się łzy.
- Dlaczego? - spytałam łamiącym głosem.
- Mylisz się. Brałem.
- Na pewno? Bo mi się wydaje inaczej.
Nagle wszystko zaczęło mi się składać w logiczną całość, jego zachowanie, słowa Johanny. Kontynuowałam:
- Kiedy przyjechałam do was z Matthewem, powiedział mi, że sama powinnam się ciebie zapytać o to co mnie nurtuje,więc... dlaczego umieściłeś Jo w tym alternatywnym świecie? Co chciałeś przez to osiągnąć?
Peeta myślał przez chwilę, potem powiedział bardziej to siebie niż do mnie. W jego głosie brzmiało przerażenie?
- Nie wiem, Katniss. Nie potrafię ci odpowiedzieć na to pytanie.
Pokiwałam ze smutkiem głową.
- Tak myślałam. W Kapitolu zrobili z ciebie potwora, który chciał mnie zabić, a teraz, kiedy odstawiłeś leki,to powróciło.
- Nie rozumiem za bardzo o co ci chodzi. Przecież nawet cię nie drasnąłem.
- Cieleśnie nie. Psychicznie owszem.
Blondyn uniósł brwi ze zdziwienia. Czy on naprawdę nic nie rozumie? Tak trudno mu połączyć fakty?
- Zabiłeś ją przeze mnie. Podczas jednego z ataków. Powiedziałeś Wellsowi, że ma ją umieścić w tym świecie, więc to zrobił.
- Katniss, ja nigdy bym nie zabił Johanny, żeby cię zranić.
- Ty jako ty, nie. Ale twoje alter ego? Przecież dobrze o tym wiedziałeś, ale odpychałeś od siebie tę myśl. - Chwyciłam Peetę za rękę i spojrzałam mu w oczy. - Johanna powiedziała mi, żebym cię nie winiła, ale nie wiem czy dam radę. Postaram się, ale musisz mi coś obiecać: zaczniesz brać leki.
Chłopak wyrwał swoją dłoń i gwałtownie wstał. Zaczął przeczesywać ręką włosy.
- Mylisz się w jednej rzeczy - powiedział przyciszonym głosem, ale potem dodał już gwałtowniej:
- Owszem, kłamałem. Nie biorę leków, ale dlatego, że nie chcę. Umieściłem Johannę w tamtym świecie, ponieważ uważałem to za słuszne. Teraz wiem, że nie było. Nie chciałem cię zranić, chciałem tylko, żebyś do mnie wróciła i nam pomogła. Inaczej się nie dało.
Teraz ja również wstałam. Łzy, które ukrywały się w kącikach oczu, teraz spływały mi po policzkach.
- W czym wam pomogła? - spytałam. - Bo przez te kilka dni, które u was byłam nie dowiedziałam się tego. Niczego się nie dowiedziałam.
Wzruszył ramionami.
- Matthew chce odzyskać to co powinno być jego. Pylor nie zrobiła nic przez kilka ostatnich miesięcy, nawet nie pokazała się publicznie. A on, kiedy w końcu zostanie prezydentem, obiecał mi, że zrobi wszystko, by już nigdy nie było igrzysk. Żeby wszyscy mogli żyć w spokoju. Byś ty odnalazła to życie, o którym mówiła Effie. Zrobię to, Katniss. Chcę, żebyś była szczęśliwa.
Wlepiłam wzrok w swoje buty:
- A co jeśli nigdy nie będę? Nie będę potrafiła?
- Spójrz na mnie. - Z lekkim oporem podniosłam głowę, a wtedy Peeta zrobił coś o co bym go nie podejrzewała w tym momencie. Musnął moje usta swoimi. Pocałował je. Delikatnie.
- Dasz radę. Wierzę w to. - Jego szept łagodnie muskał moją twarz.
Jednak tę chwilę przerwał ochrypły głos pilota, który poinformował nas, że jesteśmy na miejscu.
Peeta szybko wziął swoją torbę i wyszedł z poduszkowca. Ja zrobiłam to samo. Od miejsca, w którym wylądowaliśmy, do pałacu, dzielił nas kawałek drogi. Peeta szedł z przodu i ani razu nie obejrzał się za siebie, a ja karciłam się w myślał. Nie powinnam dać się mu pocałować, a on nie powinien pocałować mnie. Oboje o tym wiedzieliśmy. Otuliłam się mocniej swoim płaszczem. Jak na styczeń, tu, w Kapitolu było zimno. Jakby ktoś zapomniał włączyć ogrzewanie.
Po kilku minutach doszliśmy do ogromnych drzwi, które się otworzyły jakby wyczuły nasze przyjście.
W holu czekali na nas Gale, Haymitch oraz Wells. Uśmiechnęłam się, kiedy podeszłam do mojego byłego przyjaciela:
- Cześć, Kotna - powiedział, po czym szepnął na coś na ucho Mattowi i zniknęli razem z Peetą.
- Poszli do pani prezydent. - Wyjaśnił mój mentor, kiedy zobaczył moją przygaszoną minę. - Myślę, że my również powinniśmy. - Kiwnęłam głową, na znak, że się z nim zgadzam.
Od kiedy byłam tutaj po raz ostatni nic się nie zmieniło. Niczego nie przybyło, niczego nie ubyło. Haymitch nagle wyjął coś z kieszeni.
- To dla was. - Podał mi kopertę. - Gdybym o tym zapomniał, Effie urwałaby mi głowę. Daję to teraz, póki pamiętam.
Uśmiechnęłam się.
- Dziękuję. To naprawdę wspaniale, że jesteście razem.
- Owszem.
Spojrzałam na zaproszenie, które trzymałam w ręce. Na przodzie koperty widniały, pięknie napisane, z różnymi zawijasami, imię moje i Peety oraz nasze nazwiska. Zapewne była to robota Effie. Schowałam zaproszenie do kieszeni i postanowiłam, że otworzę je później.
Myślałam, że pójdziemy do jej gabinetu, czy coś podobnego, jednak zatrzymaliśmy się przed drzwiami jednej z sypialni. Spojrzałam zdziwiona na Haymitcha, jednak on tylko wzruszył ramionami. Nacisnął na klamkę. Wszedł pierwszy, a ja niepewnie poszłam za nim.
Pokój był wypełniony różnymi piszczącymi urządzeniami. Całość wyglądała bardziej jak sala szpitalna, niż jak pokój. Skierowałam wzrok na łóżko. Osoba, która na nim leżała na pewno nie wyglądała jak nasza prezydent. Była wychudzona, blada i bez życia. Zupełnie jakby ktoś wyssał z jej ciała cały wigor. Podeszłam do niej i do chłopców. Pylor otworzyła oczy, spojrzała na nas i się uśmiechnęła. Przynajmniej wyglądało to na uśmiech.
- Wybaczcie mi okoliczności w jakich się spotykamy. - Mówiła słabym głosem, a język plątał się tak bardzo, że trudno ją było zrozumieć. - Nie będę się wdawać w szczegóły mojej choroby, nie jest to w tym momencie ważne. - W tym momencie przerwała, a później powiedziała histerycznie:
- Ja umieram... i dlatego...- Chlipnęła cicho. - Chciałabym, żeby ktoś z was zajął moje miejsce. - Spojrzeliśmy na siebie. Żadne z nas nie spodziewało się takiego obrotu sprawy. - I myślę, że najodpowiedniejszą osobą na to miejsce będziesz ty, Peeta.
*********
I jak się podobało? Napiszcie swoją opinię w komentarzu albo zostawcie gwiazdkę.
Rozdział dopiero teraz, za co bardzo przepraszam!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro