After always and forever
- Nie zasłużyłem na miłość, którą mi ofiarowałeś bracie - rzekł Klaus cicho, uśmiechając się lekko. - Ale jestem ci za nią tak bardzo wdzięczny.
Nie wiedział co jeszcze dodać. Słowa nie chciały opuszczać jego ust, a może nawet nie potrafił ich znaleźć? Położył rękę na ramieniu Elijah, starając się nie uciekać wzrokiem.
- To była chwalebna przygoda Niklaus.
Starszy Mikaelson nie mógł powstrzymać łez, zbierających się w jego oczach. Jednak nie były one spowodowane strachem przed śmiercią. Były oznaką wzruszenia, oznaką spełnienia powinności. Dopełnienia swego rodzaju celu. Nik był odkupiony, nie był już potworem. W tej chwili był tylko ojcem, który zrobił wszystko by ratować swoją jedyną córkę.
- Jestem zaszczycony - rzekł i przyłożył zaostrzoną część kołka do piersi swojego brata, który po chwili zrobił to samo.
Już nie potrzebne były żadne słowa. Po tysiącu lat razem, znali się na wylot. Niklaus i Elijah spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się lekko.
- A więc tak to się kończy - pomyślał Nik. Przed oczami przeleciały mu wszystkie szczęśliwe chwile. Nowy Orlean... Dom i cmentarz za razem. Plac boju i schronienie... Zbudował to miasto, a teraz przez nie musiał zginąć.
Kiwnął głową, a Elijah powtórzył jego ruch.
Jedno pchnięcie wystarczyło. Pierwszy raz poczuli jak całe ich ciało powoli obejmuje uczucie bezwładności, które już nigdy nie ustąpi. Zimny pot przebiegający po plecach i nieodparta chęć zamknięcia oczu. Elijah prawie upadł, gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Klaus jednak podtrzymał go, w pewien sposób czerpiąc radość i ukojenie z tego co się działo.
Zamknął oczy i już ich nie otworzył.
Jego dusza oddzieliła się od ciała, które tak na prawdę nie powinno już dawno istnieć. Rozpadło się na kawałki, zmęczone swoją długą służbą.
><
Niklaus powoli otworzył oczy. Zobaczył czerń. Obezwładniającą i wszechobecną. Uśmiechnął się smutno, bo w głębi tego się właśnie spodziewał. Nicości. Za wszystkie błędy które popełnił, za ludzi których życie zamienił w piekło...
Jednak była gdzieś ta sprawiedliwość. Zaznał jej dopiero po śmierci, ale przynajmniej miał pewność, że istnieje.
Podparł się na ręce i wstał. Nigdzie nie było Elijah. Ruszył przed siebie, rozglądając się dookoła. Liczył, że w końcu trafi na jakąś ścianę, granicę. Niestety nic takiego się nie stało. Po prostu szedł i szedł. W jego głowie wciąż pulsowało żywe wspomnienie Hope i całej jego rodziny. Ich siedzących przy stole.
Zażenowanego wspominkami Elijah, zakochaną Rebekah, szczęśliwą Freye, roześmianego Marcela, spełnionego Kola. To było coś niesamowitego. Mógł tak spędzić całe tysiąc lat, ale wybrał drogę śmierci, bólu i zdrady.
Wtedy ciemność zapulsowała jakimś jasnym światłem. Zatrzymał się i rozejrzał, ale znowu był otoczony jedynie nicością.
Ruszył więc dalej i zastanawiał się czy kiedykolwiek się stąd wydostanie. Czy spędzi wieczność włócząc się bez celu?
Nie wiedział ile czasu minęło, ale nagle mignęła mu przed oczami jego pierwsza ofiara. Mężczyzna z pobliskiej wioski spojrzał na niego z uśmiechem. Wydawał się taki prawdziwy. Klaus cofnął się ze strachem.
- Co to ma być? - zawołał. Wtedy postać zmaterializowała się przed nim, widoczna pomimo ciemności. - Nie radzę ci podchodzić - warknął. Chciał by jego kły się wysunęły, ale nic takiego się nie stało. Spróbował się przemienić w wilka. To również się nie udało.
Poczuł ogarniające go przerażenie. Mężczyzna stojący przed nim uśmiechnął się, ukazując kły.
- To niemożliwe - jęknął Klaus. Wtedy jego pierwsza ofiara rzuciła się na niego i zatopiła kły w jego szyi. Krzyknął i starał się go odepchnąć.
Czuł jak krew odpływa mu ze wszystkich kończyn. Nie miał siły by cokolwiek zrobić. W końcu upadł na ziemię. Zamknął oczy.
><
Klaus ocknął się i zerwał na równe nogi. Był w tym samym miejscu co wcześniej. Nie wiedział czy to był tylko sen, albo jakieś przywidzenie. Nie wydawało mu się prawdopodobne by zaświaty zesłały na niego jego byłe ofiary. Miał być przez wieczność prześladowany? Zabił dużo osób i wielu zniszczył życie, ale już nie miał na to wpływu.
- Wciąż możesz coś zrobić Klaus. - Usłyszał znajomy głos.
- Camille! - krzyknął i obrócił się dookoła własnej osi. Ona ty była. Jego największa miłość tu była. Jednak zobaczył jedynie ciemność.
Chyba, że to znowu był wymysł jego podświadomości, by zapewnić mu chociaż odrobinę poczucia spokoju.
- Jestem tu Klaus. Znajdź mnie i siebie - powiedziała Cami szeptem. To był taki słodki i wspaniały dźwięk. Ukojenie dla jego duszy przepełnionej przerażeniem.
- Znajdę cię Camille obiecuje - rzekł z pewnością w głosie.
Wręcz poczuł jak ona się uśmiecha. Była jego aniołem stróżem. Wiedział to odkąd ją spotkał po raz pierwszy. Camille, jedyna która wierzyła w to, że może być dobrym człowiekiem. Widziała w nim to, czego nie widzieli inni.
Zacisnął pięści. Musi pokonać wszystko żeby do niej dotrzeć. Skoro zabił tych ludzi raz, to może to zrobić po raz drugi. Jeśli to oni odgradzają go od niej.
Wtedy zobaczył przed sobą kilkadziesiąt osób. Wszyscy mieli upiornie żółte oczy i długie kły całe we krwi.
- Zapraszam - warknął. - Chcecie zemsty to po nią przyjdźcie.
Nie trzeba było im tego powtarzać dwa razy. Z potwornym krzykiem rzucili się w jego stronę.
Starał się walczyć z nimi, ale nie miał szans. Cała grupa nadprzyrodzonych stworzeń o niewiarygodnej sile i szybkości, przeciwko jednemu zwykłemu człowiekowi.
Rozerwali go na strzępy. Jego krzyk niknął w bezkresnej pustce.
><
Znowu otworzył oczy i znowu znajdował się w tym samym miejscu. Jęknął i wstał. Tym razem nie wszystko było jednak tak jak wcześniej. Na całym ciele miał zadrapania. Niezbyt głębokie, ale bolały, gdy zbyt gwałtownie się poruszył.
- Chcecie mnie tu zabić? Znowu? - krzyknął z wściekłością.
Coś z tyłu głowy podpowiadało mu, że to jakaś próba, ale nie miał pojęcia co zrobić by ją przejść. Krzyknął najgłośniej jak umiał i żałował, że nie ma tutaj czegoś czym mógłby rzucić.
Wtedy pojawiła się przed nim kobieta. Była przerażająca i pełna nienawiści.
- Zabij mnie proszę. Poużywaj sobie na wielkim Klausie Mikaelsonie, póki masz szansę.
Kobieta rzuciła się na niego i jednym ruchem oderwała mu głowę.
><
Obudził się po raz dwudziesty. Miał już dość tego cierpienia. Za każdym razem na jego ciele pojawiały się nowe i głębsze rany. Teraz cały krwawił i poczuł jak po jego policzkach spływają łzy.
- Proszę cię Camille, pomóż mi. Powiedz co mam zrobić - zawołał zmarnowanym głosem.
- Klaus, wystarczy, żebyś był tym kim chciałam zawsze żebyś był.
Zamknął oczy. Jej głos był pocieszeniem w tej beznadziejnej sytuacji.
W oddali już pojawił się kolejny napastnik.
- To dla ciebie Camille i dla Hope - szepnął.
Uklęknął i złożył ręce jak do modlitwy.
- Błagam Cię wybacz mi. Żałuje tego, że cię zabiłem.
Wtedy za jego plecami zaczęło pojawiać się coraz więcej osób. Byli tam wszyscy, których kiedykolwiek zranił.
- Przepraszam - zawołał. - Nie mogę zmienić tego co zrobiłem, ale błagam o wasze wybaczenie, bo wiem, że ja sobie tego nigdy nie wybaczę. Przepraszam za odebranie waszej niewinności i radości. Za odebranie wam życia bez żadnego zastanowienia. Żałuje.
Było to całkowicie szczere. Widząc swoją twarz u nich i czując to co oni czuli zdał sobie sprawę co zrobił.
Wszystkie jego ofiary ruszyły przed siebie.
Schował twarz w dłoniach i zapłakał. Poczuł tysiące uderzeń, ugryzień i zadrapań. Jednak nie bronił się przed nimi, bo wiedział, że na to właśnie zasłużył.
Cały czas płakał, aż w końcu poczuł na ramieniu czyjś delikatny dotyk. Zerwał się na równe nogi. Zobaczył Elijah, wpatrującego się w niego z troską i ulgą. Znajdowali się w tym samym miejscu, w którym zginęli.
- Bracie - powiedział Klaus i rzucił się w ramiona Elijah.
- Dotarliśmy - szepnął ciemnowłosy. - I nie jesteśmy skazani na wieczną pustkę.
- Byłem w niej. Nie wiem jak długo.
- Długo bracie. Ja musiałem przejść przez czerwone drzwi, by znaleźć się tu obok ciebie.
- Jednak jesteśmy tu teraz i już będzie dobrze. Pokój na wieki i wszyscy których straciliśmy.
Zapadła cisza.
- Hayley - szepnął Elijah, wpatrując się w przestrzeń i walcząc ze wszystkimi wspomnieniami. Klaus uśmiechnął się.
- Wiesz gdzie ją znaleźć.
- Tylko czy ona będzie chciała mnie widzieć?
- Teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Starszy brat ruszył biegiem w stronę bagien. Nowy Orlean wyglądał pięknie po śmierci. Nic, a nic się nie zmieniło. Śmiechy i śpiewy. Można powiedzieć, że było nawet piękniej, bo nie było tu cierpienia tylko spokój. Klaus ruszył w stronę Rousseau's z najprawdziwszym ze swoich uśmiechów. Czuł się lekki i bezpieczny.
><
Elijah dotarł do domu nad jeziorem i zobaczył ciemnowłosą piękność siedzącą na pomoście.
- Hayley - szepnął. Nie wiedział jak to było możliwe, ale usłyszała go. Odwróciła się i zerwała na równe nogi.
- Elijah - powiedziała i ruszyła w jego stronę. Rzucił się biegiem i po chwili trzymał ją w swoich ramionach.
- Kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię... - szeptał, przyciskając ją do siebie. - Przepraszam.
Opadł na kolana, a ona razem z nim. Po jego policzkach spływały łzy.
- Elijah. To nie twoja wina. Nie płacz - powiedziała ocierając mu je. Jej przenikliwe zielone oczy mierzyły go kojącym spojrzeniem. - Kocham Cię i wciąż wisisz mi ten taniec.
Uśmiechnął się, a ona zrobiła to samo. Pocałował ją w środek dłoni i wstał.
- W takim razie. Czy da się pani prosić? - zapytał. Hayley uśmiechnęła się i złapała jego wyciągniętą rękę.
- Z wielką przyjemnością.
><
Klaus pchnął drzwi wejściowe do obdartego baru. Uderzył go mocny zapach dobrej whiskey.
Od razu ją zobaczył.
Camille siedziała przy barze z Joshem i Aidenem, którzy śmiali się z czegoś głośno.
Uśmiechnął się i podszedł w ich stronę, w taki sposób by niezauważony dostać się za plecy ukochanej.
Josh i Aiden zauważyli go, ale nic nie powiedzieli. Uśmiechnęli się tylko szerzej.
- Nie za wcześnie na Burbon? - zapytał opierając się o bar.
- Nigdy nie jest za wcześnie na Burbon - powiedziała i odwróciła się w jego stronę. Gdy zobaczyła tą twarz, zamarła. - Klaus.
- Camille - powiedział i odgarnął jej delikatnie kosmyk włosów z twarzy.
- Słyszeliśmy co zrobiłeś dla Hope.
- Czyżby po śmierci wszyscy też tak chętnie plotkowali?
Blondynka uśmiechnęła się. Aiden i Josh odeszli, zostawiając ich samych. Złapała go za rękę.
- Nawet bardziej niż za życia.
Nie wytrzymał dłużej. Złapał jej twarz w dłonie i pocałował ją zachłannie.
Camille nie była dłużna. Chwyciła go za szyje, jakby pragnęła przyciągnąć go jeszcze bliżej.
Nagle jednak odsunęła się i pstryknęła palcami. Znaleźli się w jej starym mieszkaniu.
- Musisz mnie tego nauczyć - powiedział Klaus. Roześmiała się i złapała go za rękę.
- Jesteś dobrym człowiekiem Klaus. Nie myliłam się.
- Ty nigdy się nie pomyliłaś. Kocham Cię Camille i życie bez ciebie było koszmarem. Jesteś moją oazą spokoju.
- Ja czekałam na Ciebie cały ten czas.
Złapał ją w pasie i przyciągnął do siebie.
- Teraz jestem już twój zawsze i na wieki.
Jej oczy zaświeciły się niesamowitym blaskiem. W końcu poczuł się w pełni szczęśliwy. Przyciągnął ją i pocałował mocno. Między pocałunkami zaczęła mu rozpinać koszulę. Po chwili zsunęła się na podłogę, a on podniósł Camille, tak że objęła go nogami w pasie. Odłożył ją na łóżko i uśmiechnął się.
- Kocham Cię.
- Ja Ciebie też - powiedziała.
Pochylił się nad nią i przytrzymał jej ręce nad głową, całując ją po szyi i twarzy.
Już wiedział, że to było jedyne czego potrzebował w swoim życiu, ale także jedyne czego nigdy nie zaznał.
Teraz jednak miał całą wieczność, żeby kochać tę kobietę i dawać jej wszystko co tylko mógł.
Prawdziwe Always and Forever.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro