Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4. Przekleństwo

 Ralia nie łudziła się, że Virren faktycznie podąży za nią do Ihviru. Karczmarz nie wydawał się wszakże przekonany, gdy z teatralnym zainteresowaniem słuchała plotek o ciekawym zleceniu właśnie w pobliskim mieście. Przez moment faktycznie zastanawiała się, czy nie udać się w tamte strony, na przekór Dal'varowi i jego obsesji, by sprowadzić ją na dobrą drogę. Wiedziała jednak, że był doskonałym łowczym, który nigdy nie pozwoliłby sobie na podążenie tropem bez jego wcześniejszego sprawdzenia.

Postanowiła zagrać w jego grę, dając mu możliwość wykazania się umiejętnościami. Przez jakiś czas krążyła bez celu; pokusiła się nawet o odwiedzenie Irinei — miasta, którego szczerze nienawidziła. Była przyzwyczajona do krzywych spojrzeń i pełnych strachu szeptów, ale stolica Yirelle zawsze witała ją czymś znacznie gorszym — dziwną ekscytacją, zupełnie jakby widok odzianej w czerń kapłanki Aesira stanowił największą rozrywkę. Pocieszała ją jednak myśl, że Virren bez wątpienia podąży jej tropem i — co za tym idzie — również zostanie zmuszony do wysłuchiwania dziesiątek irytujących pytań. Wątpiła, by denerwowały go choć w połowie tak jak ją, ale zamierzała cieszyć się nawet z małych rzeczy.

Wiedziała, że był blisko. Znał jej słabości oraz mocne strony, przez co bez większego trudu przewidywał kolejne ruchy Ralii. Mógł podążać za nią tak długo, jak tylko chciał, a ona wciąż nie potrafiłaby go zgubić. Być może właśnie świadomość jego bliskości sprawiała, że nie umiała w pełni wyciszyć umysłu. Nawet w chwilach największego zmęczenia sen nie nadchodził od razu, a gdy udawało jej się zasnąć, dręczyły ją znajome, bolesne obrazy dorastania w Świątyni.

Mimowolnie wspominała czasy, w których wszystko wyglądało inaczej — gdy jedyną blizną na ciele była ta zdobyta w wyniku upadku ze schodów. Gdy śmiała się radośnie i szczerze, a przyszłość rysowała się w tęczowych barwach. Każdy sen otwierał stare rany, przynosząc ze sobą dziwny żal oraz tęsknotę za chwilami, które miały przecież nigdy nie wrócić. Pogrzebała je dawno temu, gdy patrzyła na swoje odbicie w lustrze, po raz pierwszy przyglądając się czarnej, lekkiej zbroi, która miała zostać z nią już na zawsze.

Obecnie wątpiła, że poznałaby kobietę, którą wtedy ujrzała; Błogosławieństwo przygniotło ją swym ciężarem, złamało, jednak nawet w tamtym momencie nosiła w sercu szczątkową nadzieję na lepszą przyszłość. Każdy kolejny dzień oddalał ją od podobnego myślenia, a dawny ogień stopniowo wygasał, zostawiając za sobą jedynie ponure zgliszcza. Czasami zastanawiała się, czy kiedyś zdoła jeszcze uwierzyć w cokolwiek tak mocno, jak nastoletnia Ralia. Zastanawiała się, czy w ogóle potrafiła wierzyć. Kochać. Żyć.

— Jesteśmy tylko Cieniami — wyszeptała do siebie i zacisnęła powieki.

Znajdowała się dzień drogi od Irinei, w samym środku niczego. Otaczał ją las — dziki, pełen niebezpieczeństw i tajemnic. Nawet przy słonecznej pogodzie, która nie zdarzała się tu zbyt często, gęste korony drzew odcinały dopływ światła, sprawiając, że wokół panował przyjemny półmrok. Podróżni rzadko kiedy zapuszczali się w te rejony, zwykle wybierając bardziej uczęszczane ścieżki. Las wymagał doskonałej orientacji w terenie oraz odwagi, by zmierzyć się nie tylko z otoczeniem, ale także własnymi słabościami, które w ciemności nabierały niemalże fizycznej formy.

Ralia od długiego czasu nie bała się mroku; uważała go za swojego sprzymierzeńca. Czarne szaty idealnie skrywały jej obecność, czyniąc ją niemalże niewidzialną. Przekleństwo, które na co dzień czyniło z niej wyrzutka, pośród ciemności stanowiło błogosławieństwo. Nie liczyły się ani jej zamiary, ani to, do czego tak naprawdę została powołana. Mogła być albo wrogiem, albo sprzymierzeńcem — niczym innym. Pośród dzikich zwierząt oraz zbiegów, ukrywających się w gąszczu drzew, nie wydawała się zresztą groźna. Nie była morderczynią, nie była zwiastunem śmierci ani burzy, nie była również reliktem przeszłości, o której nikt nie chciał pamiętać. Stawała się prawdziwym cieniem — tak powszechnym, jak to tylko możliwe.

Mrok sprawiał, że czuła się zwyczajnie. Wiedziała, że Virren zapewne wyśmiałby podobne stwierdzenie, ale Ralia już dawno przestała wierzyć w zapewnienia o wielkości Eshaar. Myśl o tym, że Aesir faktycznie powołał ich do wielkich czynów, napawała ją wręcz histerycznym rozbawieniem. Bez wątpienia byli mu do czegoś potrzebni, o czym sama przekonała się w niezwykle bolesny sposób. Wątpiła jednak, by uważał ich za cokolwiek innego niż narzędzia — pozbawione woli, pozbawione prawa do decyzji. Intencje Boga — niezależnie od niezachwianego przekonania Virrena o ich czystości — pozostawały niejasne, szczególnie dla niej.

Aesir milczał i milczał, i milczał, nie dając im nawet krzty informacji. Pozwalał im znosić upokorzenia, pozwalał podróżować po świecie w nadziei na znalezienie jakichkolwiek wskazówek, zamiast zaufać w pełni swoim kapłanom. Pragnął, by wypełnili jego wolę, ale zdradzenie zbyt wielu informacji stanowiło ryzyko, którego najwyraźniej nie chciał podejmować. Uśmiechnęła się gorzko; nikt nawet nie pomyślałby o odwróceniu się od Boga, czego najlepszym dowodem była ona sama; mogła go skrycie nienawidzić, z zaciętością ignorując pomniejsze polecenia, ale Aesir nie pozwoliłby jej naprawdę odejść.

Wiedziała zbyt wiele.

Odepchnęła od siebie natrętne myśli i skupiła się na rozniecaniu małego ogniska, wystarczającego, by się ogrzać, a jednocześnie zbyt nikłego, by przywołać nieproszonych gości. Virren mógł być doskonałym łowcą, ale nawet on nie zdołałby dostrzec lichego światła pośród gęstwin drzew. Istniała zresztą niewielka szansa, że postanowił się poddać; wrócić do Świątyni w odpowiedzi na wezwanie. Zapewne pozostali Eshaar już na niego czekali.

Przez moment zastanawiała się, jak właściwie traktowali Dal'vara i jego bezsensowną misję. Nie musiała wcale pojawiać się w tamtych stronach, aby wiedzieć, że darzyli ją szczerą niechęcią. Aesir nie zamierzał wyprowadzać ich z błędu, pozwalając im wierzyć, że faktycznie postanowiła się od niego odwrócić. Gdyby tylko powiedziała im prawdę — przyznała, że tak naprawdę wypełniała jedynie boskie polecenia, zachowując dystans od swoich braci i sióstr — najpewniej zostałaby okrzyknięta heretyczką. Nikt nie uwierzyłby przecież, że Bóg mógłby być tak okrutny, tak bezlitosny, by skazać swoją wybrankę na cierpienie w samotności, z olbrzymim ciężarem spoczywającym na barkach.

Pamiętała czasy, gdy nie marzyła o niczym innym, jak o możliwości powiedzenia im prawdy. Kiedy tylko dotarły do niej wieści, że nie była już jedyna, miała ochotę ruszyć w stronę Świątyni, a w jej sercu ponownie zagościł płomień nadziei. Aesir zrobił jednak wszystko, aby po raz kolejny go zgasić — tym razem bezpowrotnie. Po latach myśl o wyjawieniu strzeżonego do tej pory sekretu napawała Ralię skrajną niechęcią. Prawda była tym, co ją zniszczyło. Nie chciała, by inni podzielili jej los. Ich wiara, jakkolwiek naiwna, dawała im siłę, której mieli przecież potrzebować.

Usiadła na ziemi, gdy kilka pierwszych płomyków pojawiło się pośród suchych gałęzi. Zmarszczyła brwi, kiedy ogień rozgorzał na dobre w zaledwie kilka chwil. Przez moment obserwowała mieszające się barwy żółci, czerwieni i pomarańczu; wydawały się znacznie żywsze niż zwykle, tańcząc nienaturalnie w akompaniamencie cichych trzasków palącego się drewna.

Przestała mrugać, zafascynowana dziwnym zjawiskiem. Wstrzymała oddech, bez reszty pochłonięta przedstawieniem, odgrywanym przez języki ognia. Z każdą kolejną sekundą ognisko stawało się żywsze, podczas gdy świat wokół zwalniał, aż w końcu zatrzymał się, a umysł Eshaar został zalany falą kolorowych obrazów, wirujących bez ładu i składu, zlewających się w bezkształtną plamę. Panika chwyciła jej serce w żelazne szpony, gdy tylko Ralia zrozumiała, co właściwie się działo, ale było już za późno.

Wzięła łapczywy wdech, kiedy ogień zwolnił, uwalniając ją od dziwnego czaru, po czym zerwała się z ziemi. Wiedziała, że nie miała dokąd uciec — od niego nie było ucieczki. Zacisnęła dłonie w pięści, chcąc ukryć ich drżenie. Nie poczuła jednak bólu, nawet gdy paznokcie wbiły się skórę, co tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że znajdowała się gdzieś pomiędzy jawą a snem.

— Ralia Edelaan.

Wypuściła powoli powietrze, gdy znajomy głos dotarł do jej uszu; głęboki, dźwięczny, a jednocześnie pozbawiony emocji. Brzmiał nierealnie, nieludzko; przypominał perfekcyjnie nastrojony instrument, którym właściciel posługiwał się w mistrzowskim stopniu, budząc dreszcz zachwytu. Ralia słyszała go jednak zbyt wiele razy, by poczuć coś innego niż czysty strach.

— Aesir — odparła ze spokojem, który zaskoczył nawet ją samą.

Powoli, z niechęcią uniosła wzrok i spojrzała prosto na mężczyznę, stojącego po drugiej stronie spokojnego już ogniska. W żółtawym świetle wyglądał jeszcze bardziej imponująco niż wtedy, gdy widziała go po raz pierwszy — pośród tysięcy świetlików w Jaskini Słowa. Przez lata zdążyła przyzwyczaić się do widoku jego oblicza, ale wciąż nie umiała znaleźć słów, by opisać kogoś tak idealnego. Wysoki, odziany w znajomą czerń, która doskonale otulała jego ciało wojownika... Nawet jego twarz nosiła znamiona perfekcyjnej symetrii, przywodzącej na myśl dzieło geniusza. Półdługie, ciemne włosy spływały na ramiona, błyszcząc w świetle płomieni, a oczy mieniły się wszystkimi odcieniami błękitu, wirującymi leniwie niczym spokojne morze.

Piękno Boga było przerażające. Gdy tylko wspominała dziecinne rozważania o obliczu Aesira, wypełnione śmiechami i chichotami nastoletnich adeptek, miała ochotę wzdrygnąć się z obrzydzenia. Żadna z nich nie umiałaby stworzyć obrazu choćby w ułamku zbliżonego do tej twarzy, ale Ralia nigdy nie przestała żałować, że dane jej było ją ujrzeć. Zastanawiała się, skąd brały się niezliczone historie o boskim obliczu, ale nie wątpiła, że ich źródło kryło się w uderzającej perfekcji, która zwyczajnie nie mogła być ludzka.

Twarz Aesira nie należała do człowieka, choć chciała za taką uchodzić. Uśmiech, zdobiący jego usta, wydawał się pozbawiony jakiejkolwiek wesołości, a blask oczu maskował pustkę, kryjącą się pod spodem, gdzieś pośród porażającego zimnem błękitu. Był piękny i odrażający jednocześnie. Budził zachwyt, jak i lęk. Sprawiał, że pragnęła patrzeć w mieniące się tęczówki, zarazem modląc się, by jego wzrok nigdy jej nie dosięgnął.

Gdyby tylko poprosił, padłaby na kolana, odarta z dumy i godności. Nie była zresztą niczym innym jak marionetką, czekającą tylko na skinienie jego palca. Dopóki potrafiła przywołać wspomnienie bezduszności jego spojrzenia, miał nad nią władzę absolutną.

— Powinnaś wysłuchać Virrena — powiedział Aesir, a ona przymknęła powieki, zmuszając się do skupienia. — Pragnie jedynie, byś zaczęła spełniać wszystkie moje polecenia, tak jak pozostali.

— Oboje wiemy, że nie trzymam się z daleka od Świątyni z powodu swojej buntowniczej natury — odparła sucho, ze wszystkich sił ignorując dźwięk zbliżających się kroków.

Mimowolnie otworzyła jednak oczy i wstrzymała oddech na widok Boga przechodzącego przez środek płonącego ogniska. Jego twarz nie wyrażała gniewu — pozostała tak samo beznamiętna jak wcześniej, ale Ralia wiedziała, że nie powinna pozwalać sobie na zbyt wiele. Nie zawahałby się jej ukarać, choć zrobiłby to na tyle subtelnie, że przez długi czas zastanawiałaby się, czy faktycznie była to kara, czy może raczej wyjątkowo pechowy zbieg okoliczności.

— Wymagałem od ciebie milczenia, Ralio, nie życia w samotności.

Uśmiechnęła się ponuro. Nigdy nie wydał jej bezpośredniego rozkazu unikania pozostałych Eshaar. Mimo to zrobił wszystko, by wiedziała, co ją spotka, jeśli przez przypadek zdradzi komukolwiek zbyt wiele. Szantaż wystarczył, aby wybrała samotną ścieżkę, a Aesir był nadzwyczaj zadowolony z prowadzonej przez niej egzystencji — na tyle zadowolony, że przymykał oko na jawne przejawy buntu.

— Życie w kłamstwie zawsze wiąże się z pewnym odosobnieniem — powiedziała cicho, a on przyglądał się jej przez moment.

— Kłamstwie, Ralio? — Zmrużył oczy i nachylił się w jej stronę. Ich twarze znajdowały się teraz na tej samej wysokości, a serce kobiety zamarło w przerażeniu. — Czy sądzisz, że właśnie tym cię uczyniłem? Kłamcą?

Nie odpowiedziała. Nie musiała — on i tak znał każdą jej myśl, nawet jeśli próbowała je ukryć z żałosną desperacją.

Aesir wyprostował się, po czym utkwił wzrok za plecami Ralii. Przez moment milczał, aż w końcu położył dłonie na jej ramionach, zmuszając kapłankę do wzdrygnięcia.

— Tym razem nie pozwolę ci zignorować wezwania — oznajmił. — Odpowiesz na nie, jak przystało na lojalną służebnicę.

— Dlaczego?

— Jesteś mi potrzebna.

Ponownie zamilkł, a ona skuliła się nieco, boleśnie świadoma ciężaru jego rąk na swoich barkach. Przez lata zdążyła już przyzwyczaić się, że każda jego wizyta służyła tylko jednemu — przypomnieniu jej, jak bardzo pozbawiona własnej woli naprawdę była. Pojawiał się, mącąc jej w głowie, po czym znikał, zostawiając ją z jeszcze większym żalem i niezrozumieniem. Dawał jej jedynie strzępki informacji, choć nawet to słowo było zdecydowanie na wyrost — otrzymywała fragmenty wizji, mętne wskazówki oraz tajemnicze słowa, które tylko potęgowały dręczące ją koszmary.

Czy to właśnie do tego jej potrzebował? Do znoszenia nieustannych tortur i upokorzenia?

Zacisnęła dłonie w pięści, zdając sobie sprawę, że po raz kolejny zostanie zmuszona do zrobienia czegoś wbrew swojej woli. Poczuła falę gniewu, za którą podążał również wstyd. Być może wykonywała jedynie boskie polecenia, ale dla pozostałych nie miało to żadnego znaczenia. Była wyrzutkiem — wrogiem, którego należało traktować z najwyższą ostrożnością. A Aesir nie zamierzał jej pomóc — ani wcześniej, ani teraz.

— Potrzebuję twojego Ilaanu — powiedział Bóg, a ona zamarła.

Niepewnie uniosła wzrok, napotykając spojrzenie lodowatych oczu, jednak tym razem nie wzdrygnęła się. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek usłyszy podobne słowa. Przemierzyła przecież cały świat w nadziei, że w końcu znajdzie w sobie tajemniczą siłę, o której śnił każdy adept w Świątyni. Ilaan — Boski Dar — był uważany za nagrodę, za niepodważalny dowód miłości Aesira do swoich wybrańców.

Ilaan był tym, czego pragnęli wszyscy, a czego Ralia nigdy nie otrzymała. Dowód miłości zamienił się w dowód tego, jak niewiele znaczyła w boskich oczach. O ile zapewne potrafiłaby wyznać innym Eshaar, dlaczego właściwie zdecydowała się opuścić Świątynię, o tyle nigdy nie przyznałaby się do tak ogromnej słabości — do upokorzenia, zesłanego jej przez tego, którego niegdyś kochała najmocniej.

Myśl, że przez lata żyła w kłamstwie — jeszcze większym, niż sądziła — wzbudziła w niej wściekłość. Spędziła wiele nocy, modląc się bezgłośnie, by Bóg wysłuchał jej próśb i obdarzył ją choć odrobiną miłosierdzia. Nie potrafiła znieść bólu zdrady — a właśnie tym okazało się dla niej Błogosławieństwo. Oddała Aesirowi wszystko, podczas gdy on postanowił nie dać jej w zamian nic, poza koszmarami. Pozwolił jej pielęgnować wstyd, ignorując wszelkie modlitwy, pełne rozpaczy oraz desperacji. Łamał ją raz za razem, a gdy sądziła, że nie mogła już więcej znieść, udowadniał jej, jak bardzo się myliła.

— Mojego Ilaanu — wyszeptała drżąco, w odpowiedzi otrzymując jedynie sztywne potaknięcie.

Zanim zdążyła popełnić wielki błąd i dać upust tłumionym emocjom, Aesir odwrócił jej głowę stanowczym gestem, zmuszając do spojrzenia pomiędzy krzewy, gdzie wcześniej znajdowała się jedynie ciemność. Zdusiła złość, gdy gałęzie rozstąpiły się, a powietrze zafalowało niczym tafla wzburzonego jeziora. Gdy drżenie ustało, Ralia wzięła gwałtowny wdech; krzewy zniknęły, zastąpione obrazem ciała kobiety, leżącego na skale w mrocznej, wilgotnej jaskini. Było nagie, poranione i tak blade, że niemalże mogła dojrzeć niebieskie żyły prześwitujące spod skóry. Jednak największą uwagę zwracały oczy postaci — puste i nieludzkie. Mimo to kobieta bez wątpienia oddychała, nawet jeśli jej rany wyglądały na śmiertelne.

— Kto to? — spytała i odwróciła głowę, chcąc spojrzeć na Aesira, ale on wcale nie stał przed nią.

Zamrugała gwałtownie, gdy zaskakująco ciepły oddech poruszył jej włosy, a wargi musnęły ucho w intymnym geście, który wzbudził w niej dreszcz przyjemności, a zarazem obrzydzenia. Nie chciała tej dziwnej, nienaturalnej bliskości; wiedziała, że była to jedynie forma manipulacji, wymierzona w jej najsłabszy, najczulszy punkt. Nienawidziła się za to, że — wbrew wszelkiej logice — wciąż łaknęła uwagi niczym zaniedbane przez rodzica dziecko. Niegdyś oddałaby wszystko za taką chwilę. Dziś nie widziała w niej nic, poza fałszem.

— Jej tożsamość jest bez znaczenia. To tylko jedna z wielu. Zbyt wielu. — Dłonie Boga przesunęły się z powrotem na jej ramiona, a Ralia miała ochotę wrzasnąć.

Manipulował jej emocjami — słabymi i do bólu ludzkimi — a ona nie mogła nic zrobić. Wielokrotnie próbowała mu się przeciwstawić, ale za każdym razem przegrywała; w starciu z Aesirem była nikim, a jego potęga nie znała granic. Raz jeszcze zwróciła wzrok w stronę tajemniczego ciała, walcząc z rumieńcem wstydu, rozlewającym się po skórze.

— Co się z nimi dzieje? — mruknęła i spróbowała zebrać myśli, wbrew targającym nią sprzecznym emocjom.

— Odpowiedz na wezwanie. Czas buntu dobiegł końca.

Dotyk dłoni na ramionach zamienił się w palący ciężarem odpowiedzialności, który znała aż za dobrze. Padła bezsilnie na kolana, jej ciało zlało się potem, a ubrania przylgnęły do skóry pod wpływem wilgoci. Oddychała szybko, łapczywie, zupełnie jakby mogła dzięki temu uspokoić serce, które biło szaleńczo w pogoni za utraconym opanowaniem. Za każdym razem, gdy Aesir znikał, zostawiał ją w podobnym stanie — pełną wątpliwości, gniewu oraz nieznośnego sentymentu, tłukącego się w ścianach umysłu.

Gorycz, której jad zwykle zatruwał Ralię przez długie godziny po spotkaniach z Bogiem, tym razem rozpłynęła się znacznie szybciej. Zwyczajnie nie mogła wyprzeć z głowy słów, które — jeśli zawierały prawdę — zmieniały wszystko.

Potrzebuję twojego Ilaanu.

Szła przez życie z przeświadczeniem o krzywdzie, wyrządzonej jej przez tego, któremu przysięgała służyć. Opuściła bowiem Jaskinię Słowa odziana w czerń i pozbawiona dumy, choć nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak głęboko sięgało jej upokorzenie. Każda desperacka modlitwa jedynie je potęgowała, aż w końcu przestała błagać, godząc się z losem wyklętej — przez swoich braci i siostry, przez siebie samą, przez niego.

Czy naprawdę przez cały ten czas żyła w błędzie? Czy naprawdę Aesir byłby aż tak okrutny, by zwodzić ją przez lata?

Uśmiechnęła się gorzko i splunęła na ziemię z pogardą. Nie powinna nawet zastanawiać się nad odpowiedziami; sama próbowała przecież uświadomić Virrena, jak naiwni byli, uważając się za boskich wybrańców, darzonych najwyższym zaufaniem oraz szacunkiem. Mimo że od dawna nie uważała intencji Aesira za czyste, każdy kolejny dowód, potwierdzający słuszność takiego założenia, napawał ją jeszcze większą żałością.

Eshaar podniosła się z kolan, po czym ukryła twarz w dłoniach, ścierając z niej krople potu. Zastanawianie się nad tajemniczym stwierdzeniem Aesira, dotyczącym jej Daru, nie miało żadnego sensu. Próbowała odnaleźć go zbyt wiele razy, a każdy wysiłek spełzał na niczym — być może nawet ze sprawą samego Boga. Wcale nie zdziwiłaby się, gdyby zataił jego istnienie z pełną premedytacją, mając w tym ukryty cel. Zignorowała więc iskrę nadziei, która mimowolnie pojawiła się w jej sercu, a zamiast tego skupiła się na pozostałej części rozmowy.

Po raz pierwszy wydał jej bezpośrednie polecenie — takie, z którym nie mogła dyskutować. To nie była prośba czy też łagodne przypomnienie o tym, że ślubowała wierność pewnej idei. Nie... Wymagał od niej bezwzględnego posłuszeństwa, co samo w sobie stanowiło już powód do niepokoju. Jeśli zaś zestawić jego słowa z obrazem poranionej kobiety o pustych oczach, sytuacja stawała się jeszcze poważniejsza.

Nie mogła powstrzymać się od rozmyślań o tożsamości ofiary. Być może stanowiła jedną z wielu, być może dla Aesira nie miała znaczenia, ale... Z jakiegoś powodu to właśnie ona zasłużyła na tak makabryczny los. Kim była? I kim byli inni, o których wspomniał Bóg? Edelaan przełknęła ślinę, zdając sobie sprawę, że w końcu, po latach oczekiwań, świat stanął u progu prawdziwego zła, zdolnego do zniszczenia wszystkich i wszystkiego.

Tylko czym było owo zło? Jak mogła je powstrzymać?

Niech wzrok Aesira nigdy cię nie dosięgnie, pomyślała smętnie i zgarbiła się, przygnieciona ciężarem ostatniej godziny. W takich momentach naprawdę zaczynała rozumieć sens mrocznego pozdrowienia, używanego od setek lat. Niegdyś traktowała je jako zwykłą przestrogę przed zbaczaniem z właściwiej ścieżki. Dziś wiedziała, że spojrzenie Boga oznaczało wyrok, przed którym nie było ucieczki.

Tak bardzo chciałaby go nienawidzić. Tak bardzo chciałaby umieć wyrzec się go z taką łatwością, z jaką okłamywała Virrena — naiwnego, wierzącego w dobro ponad wszystko. Pragnęła zrzucić czerń, bez porażającej myśli, że zdradziłaby tym samym cały swój kodeks moralny i każdą podjętą decyzję... Nie była krzywoprzysięzcą — nie tak została wychowana.

Z jakiegoś powodu została jednak przeklęta, a zimne spojrzenie Aesira już zawsze miało nawiedzać ją w koszmarach — a także na jawie. Virren mógł mówić, co tylko chciał, ale gdyby wiedział — naprawdę wiedział — jak wyglądała jej relacja z Bogiem, zrozumiałby, dlaczego postępowała tak, a nie inaczej. Czasami rozmyślała, czy Virren potrafiłby trzymać się wiary w tak niezachwiany sposób, gdyby znalazł się na jej miejscu. Jakaś część Ralii pragnęła wierzyć, że dokładnie tak by było; druga, znacznie brzydsza, niemalże życzyła mu stanięcia przed tymi samymi, niemożliwymi wyborami.

Może wtedy zrozumiałby, komu przysięgali wierność. Może zrozumiałby, że wszyscy byli przeklęci.

*** 

Całkiem lubię ten rozdział, chociaż nie było łatwo go napisać, jak zapewne się domyślacie. Wprowadza jednak trochę zamieszania... :D Co myślicie? :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro