Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Ósmy

Ohayo.
Tak. To konto i ta książka jeszcze egzystuje. Weny trochę się nazbierało. Starych spraw pozałatwiało. Mam nadzieję, że mój zardzewiały kunszt pisarstwa nie będzie was kuł po oczach, po tak długiej przerwie.
Ostatnimi czasy zainteresowałam się również Kimetsu no Yaiba. Być może jeszcze w tym roku ukaże się jakaś książka z tego uniwersum. Jak nie opowiadanie to chociaż one-shot.
Trzymajcie się ciepło!

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ta walka była nad wyraz niesprawiedliwa.

Żadne starania, czy też nieszlachetne intrygi ze strony złowrogiej jednostki, nie przynosiły pożądanych rezultatów. Ilekroć by nie próbowali, to żaden z nich nie mógł się dostać, nie bardziej niż kilka metrów do samego srebrnowłosego. Krok bliżej kończyło się natychmiastowym straceniem życia, co nieubłaganie i w szaleńczym tempie zmniejszało ich szeregi.

Przecież mieli przewagę liczebną. Drogie uzbrojenie, a nawet broń palną, co w porównaniu na obecne czasy, było niezrównaną siłą dalekiego zasięgu i śmiertelnego rażenia!

– Powtarzam ostatni raz. Gdzie jest wasz przywódca – mówiąc to uniósł i przyszpilił jednego z yōkai do pnia drzewa, podduszając jego krtań.

– Nie przestraszysz mnie, pięknisiu – charknął mężczyzna z akcentami wyglądu, upodabniającymi go do hieny.

Zamachnął rękojeścią katany w celu pozbawienia Sesshōmaru głowy. Nędzna kreatura sądziła, że ktoś taki, jak on tego nie przewidzi?

Bez najmniejszego trudu złapał ostrze w gołą rękę, po czym bez krzty wysiłku złamał ją. Kawałki żelaza, rozsypały się po zabrudzonej od krwi ziemi.

– Nasza hołota, w porównaniu do twojego szczeniackiego gatunku, nigdy nie zdradza towarzyszy – każde wypowiedziane słowo sprawiało mu niezwykły trud. – Prędzej zginiemy, niż wydamy kogokolwiek ze swoich.

Sesshōmaru zmarszczył brwi, rozluźniając na moment ucisk. O jakiej zdradzie mu chodziło? Z niesmakiem stwierdził, że również od niego niczego więcej się nie dowie. Zmiażdżył jego tchawicę. Czerwona ciecz trysnęła z gardła złoczyńcy, babrząc wszystko wokół, w tym blade lico złotookiego, który następnie odrzucił jego martwe ciało.

Wtem jego czułe zmysły, wyczuły za plecami czyiś ruch. Sprawnym ruchem wyciągnął Tenseige i nastawiając klingę przed siebie, przeciął ze świstem lecącą strzałę na pół.

– Co to za zamieszanie, wy nędzne pokraki!? – usłyszał z oddali głos.

Zza leśnych drzew wyłoniła się męska sylwetka odziana w białe kimono z czarną hakamą i narzuconym na ramiona, szarym haori. Długie włosy spięte w koński ogon, uniosły się pod naporem silnego wiatru, który przywiódł za sobą zapach metalicznej krwi i stęchlizny.

– S-szefie! – część ocalałych yōkai, stanęła za nim murem. – Mamy intruza. Zerżnął większość...

– Zamilcz! – zdzielił mówcę szponiastą dłonią, pozostawiając po sobie trwałą zadrapaną ranę.

Złowrogie, czarne ślepia przeszyły na wskroś niepożądanego osobnika, krzyżując z nim kolejno spojrzenie.

– Nie jestem ślepy – dokończył, nie spuszczając wzroku ze srebrnowłosego. – No proszę. Kogo tu wiatry przyniosły. Toż to sam Lord Sesshōmaru! – zaśmiał się dźwięcznie, momentalnie poważniejąc, po tym chwilowym wybuchu emocji. – Sądzisz, że jako syn byłego władcy Ziem Zachodnich, możesz sobie, ot tak bezkarnie najeżdżać moich podwładnych oraz niszczyć zdobyte przez nas uczciwie miana wojenne? Czy tak zachowują się teraz arystokraci twojej rasy?

– Ekka.

– A więc znasz moje imię. Doprawdy, nie wiem czy powinienem poczuć z tego faktu dumę, czy odrazę – rozłożył ostentacyjnie dłonie w anatomicznej postawie.

Brew Sesshōmaru drgnęła.

Próbował wyprowadzić go z gardy, tak takimi gadkami?

Jego niedoczekanie.

Szybkim jednak ruchem pochwycił w ostatniej chwili w między palce lecący do niego sztylet.

– Nie myśl sobie, że wśród demonów nie krążą szepty o występkach twoich i twoich zwierzchników. Plotki o was są jak plaga, która drażni moje uszy – nastawił kissaki w jego kierunku, przybierając gniewny wyraz twarzy.

Przeczuwał, że nie załatwią tej kwestii polubownie. Ba! Nawet na to nie liczył. Nie po tym, czego dowiedział się z informacji od Jakena, oraz sytuacji mającej miejsce kilka tygodni temu.

Tacy bękarci, nie mieli prawa oddychać tym samym powietrzem, ani stąpać po tej samej ziemi.

– I dlatego pofatygowałeś specjalnie aż tutaj, na granice naszych terytoriów? Sądzisz, że krzyżując ze mną miecz, osiągniesz ten jakże banalny cel?

– Nie tylko z tego względu.

Sesshōmaru wolną ręką wyciągnął z mokomoko tajemniczy przedmiot i rzucił nim prosto przed stopy Ekki.

Kilka demonów wychyliło ciekawskie łby, badając znalezisko i z trwogą doznali osłupienia.

– Ten zapach... te łuski... To pancerz Zaryusu!? – wrzasnęli niemalże jednocześnie, cofając się na drżących nogach.

Znali swego kamrata, jak rodzonego brata. Był ostatnią istotą, którą można byłoby osądzić o zdradę swego mistrza.

I wiedzieli, że ktoś taki jak on nie zasługiwał na tak haniebną śmierć z rąk jakiegoś szlachcica.

Ekka natomiast zachował wręcz niezrozumiały spokój. Bez wyrazu schylił się i podniósł fragment jaszczura, zwracając na nie swoje zainteresowanie przez raptem kilka sekund. Następnie przekazał go pierwszemu lepszemu, rannemu słudze.

– Zapłacisz za to, sukinsynie – warknął, po czym sprawnym ruchem, wyciągnął z sayi katanę.

– Dobrze wiesz, jakie prawo stanowi fundament w ówczesnych czasach.

Przetrwają tylko najsilniejsi.

***

Było ich co najmniej tuzin. Tak przynajmniej wyliczyła na szybko, starając utrzymać się pionie, by nie runąć na ziemię przez drżące z emocji kolana.

Dwanaście bezbronnych istot, skutych w grube łańcuchy. Żelazne tworzyło ciasno oplatało ich ręce, nogi, a nawet szyję, kalecząc tym samym delikatną skórę niemalże do krwi, która zdążyła już zaschnąć. Paskudny widok.

Z wrażenia zasłoniła usta dłońmi, nie potrafiąc nic z siebie wydusić. Przytłaczająca nędza i ulatniający się nieprzyjemny odór spowodowany, prawdopodobnie od dawna niewzięciem jakiejkolwiek kąpieli, przyprawiał ją o co najmniej mdłości. Z trudem zamaskowała grymas, powoli wstępujący na jej młodą twarz.

Na jej obecność yōkai spojrzały niezrozumiale po sobie. Podejrzliwie.

Nieufnie.

Wewnątrz klatki rozległy się głośne szepty. Wypowiadane zdania zlewały się ze sobą, powodując niewielki harmider, dlatego postanowiła poczekać, mając z tyłu głowy panoszące się w terenie zagrożenie.

– To człowiek?

– Ludzka kobieta – wyłapywała połowicznie, co poniektóre zdania.

– Co ona tu robi?

– Współpracuje z tymi oprychami?

Niezrażona, nieustannie wpatrywała się w uwięzione istoty. Wtem podszedł do niej męski yōkai. Wyłaniając się z cienia i będąc niemalże na wyciągnięcie jej ręki, mogła teraz bez trudu określić jego stan. A był on znacznie tragiczniejszy niż przypuszczała. Smoliste, przetłuszczone kosmyki swobodnie opadały mu na ramiona oraz częściowo na zabliźnioną aparycję. Przypominał z postawy silnego wojownika z długim zarysem historii przepełnionej wieloma stoczonymi bitew.

Nie był jednak, co prawda tak majestatyczny, jak Sesshomaru.

– Ktoś ty? – wyszeptał z charakterystyczną chrypą, mrużąc sceptycznie powieki. Silnie podkreślone rysy twarzy, jeszcze bardziej się wyostrzyły, kiedy zacisnął mocniej szczękę.

Rin nie liczyła szczególnie na jakąkolwiek nić porozumienia. Czy tym bardziej zaufania. W końcu była dla nich kimś obcym i niekoniecznie sprawiła na ten moment dobrego wrażenia.

Zwykła ludzka wieśniaczka, przebywająca samopas, bez uwięzi w obozie złoczyńców. Jaki mogła znaleźć na to kontrargument? Że zabłądziła?

Nie brzmiało to, jak dobra wymówka.

Znając wszechobecną mentalność yōkai wiedziała, że żaden z nich nie uwierzyłby, że przybyła tu z samym pierworodnym synem Inu no Taishō, natomiast jej spotkanie z nimi było zupełnym przypadkiem, do którego równie dobrze mogło nie dojść, gdyby nie jej wrodzona ciekawość.

Kolejne wady negatywnych, wrogich relacji międzygatunkowych.

– Ja... – poczuła, jak coś szarpnęło ją za dolny rąbek kimona. Spuściła, więc wzrok na ziemię.

Napotykała wściekłe spojrzenie Jakena. On w porównaniu do niej, nie krył obrzydzenia, wobec ubezwłasnowolnionych.

– Swoją głupotą narażasz nas na niebezpieczeństwo, Rin! – krzyknął poprzez szept, intuicyjnie rozglądając się dookoła. – Lord nie będzie zadowolony z tego, że nie posłuchałaś jego rozkazu oraz z tego, że ściągasz niepotrzebnie na siebie zagrożenie!

– Mistrzu Jaken... – próbowała dojść do słowa, starając się przebić przez niepożądany na tą sytuację, słowotok skrzata przepełniony karceniami.

– Mały szkodnik brata się z człowiekiem? Niebywałe – uniósł wątpliwie podbródek najbardziej umięśniony z wyglądu demon. Jego donośny głos zagłuszył skrzekot oburzonego zachowaniem dziewczyny, karła. – Jak nisko mogłeś upaść, karle?

Momentalnie, dotąd podtrzymana na resztkach silnej woli cierpliwość Jakena, pękła niczym bańka mydlana.

Poczerwieniał na dziobatej twarzyczce, a liczne bruzdy ozdobiły jego czoło, kiedy zmarszczył gniewnie mięśnie brwiowe. Rin mogłaby przysiąc, że jeszcze trochę i charakterystyczna para zaczęłaby ulatywać z pomiędzy jego szpiczastych uszu.

– Jak śmiesz obrażać wiernego wasala najpotężniejszego demona, niegodziwcze!? – z doznanej urazy na honorze, wręcz gotował się od środka. – Życie Ci nie miłe!? Pragniesz zasmakować ognia mojego potężnego Ninjōtō!? – praktycznie co drugie słowo, podskakiwał niemalże na wysokości głowy rosłego mężczyzny, który na jego podrygi, zaśmiał się kpiąco.

– „Potężnego demona", powiadasz? – otarł szponiastą łapą dolną powiekę. Na ten czyn zapiekła go skażona brudem spojówka, przez co syknął zniesmaczony. – Któżby z mocarnej arystokracji pragnąłby mieć u swego boku takiego maluczkiego słabeusza, który pokazuje póki co, że mocny, to jest wyłącznie w gębie.

– Tyyy..!

– Proszę, przestańcie! – wtrąciła się Rin.

Miała dosyć tej bezsensownej sprzeczki, która prowadziła donikąd. Nie do tego dążyła, zaczynając monolog z jednym z przedstawicieli uwięzionych yōkai. Westchnęła ciężko, spuszczając błagalne spojrzenie na Jaken'a, aby następnie podnieść je w kierunku wyższego od siebie przedstawiciela yōkai.

– Chcę wam pomóc – jej szczere wyznanie, rozniosło się pustym echem po zapyziałej mamrze.

– Ty? – przeskanował ją sceptycznymi i srogimi ślepiami od stóp do głowy. – Ludzka miernota nie będzie w stanie wykraść klucza, którego pilnie strzeże straż, ani tym bardziej wyłamać żelaznych krat. Na nic zda się twa pomoc, człowieku.

– Skoroś taki mądry, to czemu sam się stąd nie wydostaniesz? Te muskuły służą ci jedynie dla ozdoby, pokrako? – burknął Jaken, nieustannie będąc nastawiony negatywnie do pomysłu brązowowłosej.

Demon warknął wściekle. Nie zraziło to Rin. Zachowała pogodną postawę.

– Kto was tu uwięził?

– Ignorujesz moje słowa, co? Życie nie jest ci jednak miłe, smarkulo.

– Barrion! – krzyknął ktoś z tyłu. Nastąpił chwilę później odgłos uderzenia.

Winowajcą okazała się być kobieta, która z wyraźną irytacją, wymierzyła cios z otwartej ręki, prosto w potylicę, większego od siebie pobratymca.

– Jak zwykle, zawsze w wodzie kąpany – skwitowała z dezaprobatą, mierząc go srogim spojrzeniem, czerwonych ślepi.

Ich kontakt wzrokowy potrwał niespełna moment, bowiem kruczoczarny wojownik, burknął coś na odchode, po czym przeciskając się przez tłum, zaszył się w głąb pomieszczenia.

Właścicielka czerwonych tęczówek, zwróciła swoje zainteresowanie na młodą dziewczynę.

– To pierwszy raz, kiedy dane jest mi spotkać człowieka, który wyciąga do yōkai pomocną dłoń – przyznała łagodnym głosem. – Wybaczcie za agresję tego tutaj. Nie zwykł do kontaktu kogoś spoza swojej rasy. Dla niego rozmowa z człowiekiem to, jak akt splamienia swojej dumy. Co za brednie, szczególnie, gdy przyszło nam żyć w takich czasach... I być w obecnej sytuacji.

– N-nie szkodzi, pani... – zaczęła onieśmielona brunetka.

– Miyazuri.

– Miyazuri-san – Rin posłała jej szczery uśmiech, ciesząc się z jakiegokolwiek pozytywnego kontaktu. – Co was powstrzymuje od uwolnienia się?

Ponury cień przyćmił tą namiastkę szczęścia na bladej, wychudzonej ekspresji.

– Te kajdany... – kobieta uniosła skute na nadgarstkach dłonie. – Zaklęta jest w nich siła, niwelująca nasze moce. Osłabia nasz organizm, przez co stajemy się krusi i łatwo można nas wtedy zabić... Sprawia, że upodabniamy się do was.

Rin nie wiedziała, czy miała to odebrać jako obrazę wobec niej, czy jej gatunku, jednakże ostatecznie zignorowała, to trywialne określenie.

– Musi być jakieś inne wyjście, by was uwolnić...

Czujnym spojrzeniem badała zamek od krat. Różnił się znacznie od zwykłego. Dziwne pieczęcie zdobiły jego powierzchnię, natomiast w różnych miejscach na kratach, zauważyła także podobne insygnia. Przeszyła ją złość, spowodowana niemocą. W szeregach yōkai posiadali kogoś z kapłańskimi mocami? Wydawało się to dla niej abstrakcyjne. Niepokojące.

Niemożliwe.

Jej wiedza w kwestii bycia kapłanką obejmowała wyłącznie lecznictwo, jednakże odczytała bez problemu symbole wymalowane na sutrach. Żałowała, że nie było teraz u jej boku Kagome, czy Miroku, którzy wsparliby ją w takiej sytuacji.

– Jaken, dałbyś radę spalić te sygnatury?

– Nawet moc świętego ognia Ninjōtō, nie zdołałaby spopielić tak silnych symboli.

Tymczasem przysłuchując się rozmowie potencjalnych wybawców, baczny słuch demonicy pochwycił niepożądany dźwięk, przez który natychmiast przerwała ich rozmyślania.

– Ktoś się zbliża. Kryjcie się! – złapała się krat, czego następnie pożałowała, ponieważ duchowa energia płynąca z pieczęci, poparzyła ją. Nim zdołała wydobyć z siebie krzyk, czyjaś męska dłoń zasłoniła jej usta.

I tym kimś był Barrion, który spojrzał na brązowowłosą i Jakena twardym wzrokiem.

– Jeżeli chcecie przeżyć, odejdźcie stąd.

– A-ale!

– Jeżeli naprawdę macie za swego towarzysza potężnego demona, to sprowadźcie go. A teraz jazda stąd.

Rin zamierzała zaprotestować, ale reakcja skrzata na zbliżające się zagrożenie była o wiele szybsza. Pociągnął ją mocno za rękaw kimona i zaciągnął do najbliższego zagajnika, zanim przybyli nieprzyjaciele.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro