Rozdział 5
Pierwszy, nader męczący dzień, był tylko przygrywką do tego, co nastąpiło później. Inauguracyjny tydzień w Hogwarcie zdawał się miesiącem, ale tym razem powodem tego nie była obecność Umbridge, a szalona ilość prac domowych. Kiedy nie pisali wypracowań, trenowali zaklęcia niewerbalne, wymagane aktualnie przez niemal wszystkich nauczycieli, co sprawiało, że kameralne lekcje eliksirów nagle zdawały się odpoczynkiem. Gdy do tego wszystkiego nadszedł moment, w którym Harry, jako nowy kapitan, musiał wybrać skład drużyny quidditcha, prawie nie miał siły na to, by się cieszyć z powrotu na boisko. Zwłaszcza, że i bez tego miał o czym myśleć. Nawet pomijając obserwacje ciągle budzącego jego podejrzenia Malfoya, odbył już zapowiadaną, pierwszą lekcję z Dumbledore'm. Dotyczące rodziców Voldemorta wspomnienie, które pokazał Harry'emu dyrektor dawało co prawda więcej pytań niż odpowiedzi, ale sugerowało również, że w toku tych zajęć pojawi się coś więcej, co finalnie zwiększy szanse Pottera w roli Wybrańca. Pokładał w tym ogromne nadzieje, podobnie jak w obronie przed czarną magią.
Lekcje Liny Dawson z każdą kolejną godziną zyskiwały na trudności, choć Harry musiał przyznać, że widzi progres, nie tylko u siebie, ale innych, których chętnie obserwował w nielicznych chwilach, gdy aktualny pojedynkowy partner pozwalał mu odetchnąć. Nauczycielka przechodziła z nimi przez kolejne zaklęcia na bazie wyników testu, który pisali, ale kazała często zmieniać osoby do ćwiczeń. To miało dużo sensu, natomiast powodowało, że lekcje były jeszcze bardziej męczące - dopasowanie się do stylu walki iluś osób podczas zaledwie dwóch godzin i próba uprzedzania ich ruchów wymagały stu procent koncentracji. Być może dlatego faktycznie zaklęcia niewerbalne wychodziły im wszystkim na obronie nieco lepiej niż na jakichkolwiek innych zajęciach. To ten i tak szalony poziom skupienia sprawiał, że rzucanie czarów bez wypowiadania słów wydawało się bardziej naturalne, jakby zyskiwali lepsze, choć wykańczające połączenie z własnymi umysłami.
Dawson nie udawała, że nie widzi ich znużenia i czasem wprawiała w ruch swoje lampy, wyposażone w ponoć ożywcze zioła. Ich unosząca się w powietrzu woń faktycznie na chwilę jakby oczyszczała umysł, ale Harry aż bał się pomyśleć, w jakim stanie kończyliby zajęcia bez tego wspomagacza.
Po niemal dwóch tygodniach nauczycielka poinformowała ich, że niemal nadrobili braki, które wywnioskowała z wyników testu i zapowiedziała luźniejszą lekcję. Ona też nie polegała bynajmniej na spokojnym siedzeniu w ławce - wywołane zaklęciem Dawson z zaplecza sali wymaszerowały gładkie, białe fantomy, mające towarzyszyć im w treningu. Po części teoretycznej, w której zaprezentowała im jakie miejsca na ciele należy wybierać, by najszybciej obezwładnić przeciwnika w zależności od jego ustawienia, dostali zadanie ćwiczenia swojej celności. Modele okazały się bardzo ruchliwe, co prawda nie rzucały zaklęć ofensywnych, ale niemal nieustannie korzystały z tarcz, a znalezienie luki w nich wymagało solidnego skupienia. Każde udane uderzenie zostawiało na fantomie pulsujący ślad, przyjmujący kolor od zieleni, do czerwieni, w zależności od tego, jak daleko znajdowało się ono od sugerowanych przez nauczycielkę miejsc.
To ćwiczenie okazało się dla Harry'ego dziwnie frustrujące - brakowało mu cierpliwości i stale uderzał w nieodpowiednich momentach, bądź celował niedostatecznie dokładnie. Nie tego się po sobie spodziewał i czuł z tego powodu lekką złość, zwłaszcza, że były w klasie osoby, których fantomy pokryły się większą ilością śladów poprawnych trafień. Przodowała wśród nich Hermiona, na tyle, że Dawson pochwaliła ją za precyzję i nagrodziła dwudziestoma punktami. To był pierwszy raz, gdy przyznała je komukolwiek, więc Granger tym bardziej opuściła salę lekcyjną pękając z dumy.
Harry częścią siebie cieszył się z jej sukcesu, ale dominowało w nim jednak poczucie własnej porażki. Dlatego nie podążył za wychodzącą na korytarz resztą klasy, a został jeszcze chwilę przy swoim fantomie, analizując, w ilu przypadkach niewiele mu zabrakło by uderzyć tam, gdzie trzeba. Nerki, kość ogonowa, okolice czwartego żebra, szyja, splot słoneczny - możliwości teoretycznie była moc, ale praktyka w ferworze pojedynku okazywała się zupełnie czym innym. Jakkolwiek, gdy na spokojnie zbadał fantoma, doszedł do wniosku, że poszło mu jednak lepiej, niż wcześniej myślał.
– Jakiś problem, panie Potter?
Dochodzący z pewnej oddali głos wyrwał go z transu, uświadamiając jednocześnie, że on i nauczycielka zostali w klasie sami. Prawdopodobnie nawet od jakiegoś czasu, bo zdążyła rozpalić płomień pod małym kociołkiem, który wcześniej stał przykryty na podeście obok jej biurka. Aktualnie wydobywały się z niego smużki białego dymu. Dawson odganiała je niecierpliwie dłońmi, zerkając jednocześnie do leżącej opodal książki.
– Nie, pani profesor – sięgnął pospiesznie po swoją torbę, zbierając się do wyjścia – To znaczy, tak. Miałem trochę problemów z tym ćwiczeniem.
– Zauważyłam – odpowiedziała lekko nieuważnie, mieszając delikatnie w kociołku – Jakieś wnioski po przyjrzeniu się fantomowi?
Harry podszedł nieco bliżej, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Podczas pojedynku miałem wrażenie, że celuję wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba. Ostatecznie nie było tak źle, ale i tak chciałbym wiedzieć, co zrobić...
– Myślę, że różnica między tym, jak pan się postrzegał, a rzeczywistością, powinna właśnie to powiedzieć.
Ta uwaga zaskoczyła go jeszcze bardziej niż fakt, że w ogóle został zapytany o opinię i przez chwilę obserwował dym nad kociołkiem nie wiedząc, do czego Dawson zmierza. Chyba to zauważyła, bo podniosła na niego wzrok.
– Panie Potter, rozumiem, że odczuwa pan presję. Chyba nie muszę rozwijać tego tematu? Ale na tych zajęciach nie musi pan być najlepszy, na żadnych zresztą. Wszyscy są tu po to, żeby się uczyć. Dodatkowo, śmiem twierdzić, że koledzy sobie z tym poradzą bez pana pomocy.
Uśmiechnęła się lekko, widząc jego zakłopotanie. To prawda, raz czy dwa... może kilka, nie mógł się powstrzymać, by kogoś nie poprawić lub mu nie podpowiedzieć. Ale Seamus naprawdę powinien brać mniejszy zamach przy Reducio. Dawson musiała mieć oczy dookoła głowy, że to zauważyła... albo Harry robił to częściej, niż mu się zdawało.
– W chęci przewodzenia nie ma niczego złego – dodała, obserwując go uważnie – Przeciwnie, to nawet wskazane w tym przypadku, ale wymaga pan od siebie zbyt wiele naraz. Najpierw trzeba skupić się na sobie. Na boisku chyba wykonuje pan własną robotę, a nie podaje kafla innym?
Milczał przez dłuższą chwilę, bo szczerze, odebrało mu mowę.
– Nie jestem znawczynią quidditcha, ale mam wrażenie, że szukający szuka znicza, a unika tłuczków, i to w zasadzie tyle. Cała reszta drużyny ma własne role do odegrania. Przyjmijmy, że tak samo jest w pojedynkach.
– Tak było – odrzekł po chwili namysłu – Teraz, gdy jestem kapitanem, odpowiadam za cały zespół. Muszę ich obserwować, by potem dawać uwagi, planować strategię...
– Potem to słowo klucz w tym przypadku. Kto jest lepszym kapitanem - ten, kto daje zawodnikom własną przestrzeń i jedynie podpowiada, pełni rolę mentora, czy ten, który chce robić wszystko za innych, bo uważa, że wie najlepiej?
Dawson znów skupiła się na zawartości kociołka, który nieoczekiwanie przestał parować. Pomajtała chochlą w środku i wyraźnie rozczarował ją brak jakiejkolwiek reakcji. Mówiąc do Harry'ego utrzymywała jednak całkowicie neutralny ton głosu, jakby rozmawiali o pogodzie. Nie mógł nic poradzić na to, że i tak intuicyjnie chciał się bronić. Nie wiedział jednak jak, mógł tylko stać bez sensu patrząc, jak nauczycielka w końcu gasi płomień pod eliksirem.
– Praca aurora to nie tylko pojedynki, dobra celność, wytrzymałość i znajomość zaklęć – powiedziała – To też pogodzenie się z tym, że często robi się to, co możliwe, nie to, co najlepsze. Że porażek jest więcej, niż sukcesów, a czasem trzeba się wycofać. Czasami – Harry pierwszy raz usłyszał inną, dziwną nutę w jej głosie – na przykład zostawić jedną osobę po to, by ratować większość.
– Ale jak – powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie, patrząc uporczywie na Dawson, aż nie odwzajemniła jego spojrzenia – Jak mam nauczyć się podejmować takie decyzje, a jednocześnie walczyć? Mam wrażenie, że czasu jest coraz mniej i potrafię też coraz mniej.
– Chyba każdy z nas miewał takie myśli – westchnęła, opierając się o postument z kociołkiem – Nie ma dobrego rozwiązania. Wszyscy musimy po prostu robić co się da i pamiętać, że tam, gdzie sami mamy niedostatki, zawsze jest ktoś, kto to potrafi lepiej, a gorzej idzie mu coś, co z kolei my dobrze opanowaliśmy. To dlatego zespół i to, by było nas jak najwięcej jest takie ważne. Jak z tą miksturą.
Dawson zaśmiała się lekko, ale bez wesołości, po czym popukała różdżką w kociołek.
– Nauczyłam się warzenia eliksirów, żeby zdać egzaminy, ale to nigdy nie był mój konik. Na szczęście zawsze miałam pod ręką kogoś lepszego. Teraz też mogłabym poprosić o pomoc, a wymyśliłam, że poradzę sobie sama. Widzi pan efekty. Po tylu godzinach dym powinien dawno mieć odcień ochry. Nie będę tracić więcej czasu i po prostu pójdę z tym do profesora Slughorna. To wywar z żeń-szenia, swoją drogą. Przyda się na następnych zajęciach. Chyba, że...
Harry już miał zapytać, co będą robili na kolejnej lekcji, ale nie zdążył się odezwać.
– Może pan potrafi to dokończyć? Profesor wszystkim opowiada o niesamowitych talentach...
– Nie, nie – przerwał szybko Harry, porzucając grzeczność w obliczu paniki, która go nagle ogarnęła – Ja tak tylko ostatnio, rozumie pani, chyba coś się we mnie odblokowało, sam nie wiem... muszę się jeszcze dużo uczyć.
– Jasne – odpowiedziała, unosząc brwi – Czyli to profesor Slughorn pana zainspirował?
– Chyba tak – Cholera, że też wybrała sobie taki temat. Chciał tylko pogadać o celowaniu do fantoma.
Zaraz, tak naprawdę, to wcale nie chciał. W ogóle nie planował zwierzać się Dawson ze swoich wątpliwości, tymczasem stał tu już jakiś czas i, co ciekawe, wcale nie miał ochoty kończyć rozmowy.
– Rozumiem – rzuciła jakby pospiesznie – To mnie oczywiście w ogóle nie dziwi. Profesor Slughorn jest świetnym nauczycielem i potrafi zarazić swoją pasją.
– Uczył panią? – odrzekł bez sensu, choć wiedział, że przecież tak musiało być, ale bardzo chciał skierować konwersację ku bezpieczniejszym rejonom.
– O tak, przez większość czasu. Profesor Snape zaczął pracę, gdy byłam już na ostatnim roku.
Harry poczuł nagłe zainteresowanie. Wiedział dobrze, że jego dawny i zawsze tak samo znienawidzony Mistrz Eliksirów podjął nauczanie bardzo młodo, finalnie, rzecz jasna, nie na tym stanowisku, którego pragnął.
– Jakim był wtedy nauczycielem? wyrwało mu się.
– Dobrym. Oczywiście – Dawson uśmiechnęła się lekko, ale też zupełnie inaczej niż dotąd – powiedziałabym panu dokładnie to samo, gdyby taki nie był. Nie mam zwyczaju podważać autorytetu kolegów. Natomiast to prawda, dużo się wtedy od niego nauczyłam. Co nie zmienia faktu, że wychodzi się z wprawy, sędziowie tym bardziej nie mają zbyt wiele do czynienia z eliksirami. Co najwyżej o nich czytają.
Machnęła różdżką, a książka z przepisem na wywar zamknęła się i ułożyła w schludny stosik z eleganckim notesem oraz piórem. Pokrywka kociołka również opadła na właściwe miejsce, starannie blokując ciecz przed rozlaniem.
– Cóż, nie wyganiam, ale nie mamy tu już chyba nic do roboty? Poza tym, czy nie ma pan czasem jakichś następnych zajęć?
Harry, któremu jej wcześniejsza uwaga przypomniała nurtującą go już dawniej kwestię drgnął i zerknął na zegarek, ale przekonał się, że do końca jego godzinnego okienka zostało jeszcze trochę czasu. A nawet, gdyby tak nie było... koniecznie potrzebował jeszcze jednej odpowiedzi. Najwyżej dostanie szlaban.
– Chciałem zapytać też o to, czy była pani na mojej rozprawie rok temu.
Z dziwną satysfakcją zauważył jej zaskoczenie, w końcu. Przez moment pomyślał, że przesadził, ale na twarzy nauczycielki nie dostrzegł ani odrobiny surowości.
– Tak, byłam tam – odpowiedziała spokojnie – Głosowałam przeciwko pana usunięciu z Hogwartu. Jak sądzę, tak naprawdę o to pytanie chodziło – na jej twarzy znów zawitał uśmiech, a on mógł się tylko domyślić, że dostrzegła jego mieszaninę zakłopotania z ulgą.
– Nic więcej nie powiem, bo nie pamiętam. To była moja pierwsza rozprawa i, szczerze mówiąc, bardzo się stresowałam.
Spojrzała prosto na niego poważnymi, ciemnymi oczami. Cała ta rozmowa była nieco dziwna, choć dająca do myślenia, ale nic nie uderzyło w niej Harry'ego tak, jak ten jeden moment. Pierwszy raz pomyślał, że wie, co Dawson zaraz powie.
– Zabawne, prawda? Można by pomyśleć, że przeznaczenie postanowiło, że będziemy się spotykali, panie Potter. O ile ktoś w nie wierzy. Domyślam się, że jako Wybraniec ma pan swoje zdanie na ten temat.
– Nie mam pojęcia czy przeznaczenie istnieje, pani profesor – odparł, wytrzymując jej spojrzenie. Legilimencja była niczym w porównaniu z ukrytym w nim pytaniem, delikatną prowokacją, sprawiającą, że chciał mówić dalej. Co tam, krzyczeć, żeby usłyszała ona, a z nią całe ministerstwo.
Tak, ja jestem Wybrańcem. Zmierzyłem się z nim i zrobię to znowu. W zeszłym roku prowadziłem tu tajne zajęcia, pod waszym nosem.
Ale powiedział już dość i nie chciał być taki. Nie był taki.
– To też jest jakaś opinia i w tym przypadku prawdopodobnie jedyna rozsądna – odrzekła po chwili Dawson. Zabrała swoje rzeczy i przygasiła różdżką światła.
– No dobrze, czas na regenerację panie Potter. Jutro znów się widzimy, myślę, że ma pan wystarczająco wiele do przemyślenia.
– Jeszcze jedno pytanie. W sumie, dwa. Czy to prawda, że możemy liczyć na więcej dodatkowych lekcji? Dla tych, którzy zamierzają zostać aurorami?
– Nie potwierdzam i nie zaprzeczam, ale doceniam pana głód wiedzy. A drugie pytanie? – odpowiedziała, z twarzą znów nieprzeniknioną jak zazwyczaj. Naprawdę, to była umiejętność, która i jemu samemu by się czasem przydała.
– Skąd pani wiedziała, że Ron grywa w szachy? Chodzi mi o pierwszą lekcję – dodał, widząc, że Dawson marszczy brwi, jakby nie pamiętała o co chodzi.
– A, to. Nie wiedziałam. Zajmuję się obroną przed czarną magią, nie jasnowidzeniem, panie Potter.
– Ale przecież wspomniała pani...
– Zaczynam rozumieć, czemu Dumbledore tak pana lubi – zachichotała nieoczekiwanie, co tak nie pasowało do jej godnej zazwyczaj postawy, że Harry zamrugał, lekko skołowany – Weasleyów nietrudno poznać, a Bill był świetnym szachistą i też umiał skorzystać z nieuwagi przeciwnika, tak samo w grze, jak w pojedynkach. Nazywając to wprost, strzelałam. Umiejętność robienia wrażenia to przydatna cecha w ministerstwie, panie Potter.
Zaśmiał się również, choć nie mógł zdecydować, czy na tym etapie Dawson bardziej go bawi, imponuje czy nieco przeraża.
– Czy tego też można się nauczyć? – zapytał jeszcze, zanim w końcu zebrał się do wyjścia z klasy.
– O tak. Ale według mnie to akurat opanuje pan z łatwością.
Pożegnawszy nauczycielkę, wyszedł na korytarz, nie oglądając się za siebie. Lekki zapach różeńca dochodzący z lamp podążył za nim, ale nie sprawił, że natłok myśli zelżał. Słusznie powiedziała, miał mnóstwo do przemyślenia.
Nie mógł widzieć, że Dawson odprowadziła go wzrokiem, uśmiechając się do siebie z ewidentnym zadowoleniem.
*
Scrimgeour był tego dnia nieuchwytny, co nie zdziwiło Liny - i tak poświęcił moc czasu na organizację jej posady w Hogwarcie. Sprawy szkoły były tylko maleńkim wycinkiem jego obowiązków, ale nie miała zamiaru czekać. Operując obficie swoim nazwiskiem oraz odrobiną perswazji, umówiła się na szybką rozmowę z Elaine Rivers, szefową Komisji Edukacji Magicznej przy Biurze Ministra*.
– Nie chcę zajmować pani dużo czasu, dlatego powiem wprost. Kiedy możemy zacząć z kursem pre-aurorskim w Hogwarcie? – zapytała ciemnowłosą, przyjemnie zaokrągloną czarownicę, widoczną w kominku jej gabinetu tuż po obowiązkowym, kurtuazyjnym oraz bardzo angielskim powitaniu.
Rivers zrobiła oficjalną minę, poprawiając sobie na nosie gustowne okulary o kocich oprawkach.
– To nie jest tak, że możemy tak po prostu zacząć, lub nie, Lino. Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musiałabym naświetlić ci nieco procedury. Dekret Edukacyjny numer 137 wskazuje nam na pewne okoliczności, które pozwalają uruchomić kurs, jak również takie, które zasadniczo tego nie umożliwiają. W zależności od interpretacji, możemy przyjąć...
Lina poczuła nieprzyjemne deja vu z czasów praktyk jako asystentka amerykańskiego sędziego. Nawet pytanie o to, czy napije się herbaty, potrafił zmienić w dziesięciominutową tyradę.
– Zadam pytanie inaczej... Elaine, mogę tak mówić? Ostatecznie spotkamy się jeszcze nieraz. Czy istnieją jakiekolwiek oczywiste przeszkody formalne, blokujące nas przed startem?
– Zasadniczo nie – Rivers przykryła niezadowolenie profesjonalnym uśmiechem pełnym białych zębów – Natomiast zgodnie z analizą, przygotowaną przez naszą Komisję, zakres kursu, proponowany przez Biuro Aurorów, stwarza pewne trudności proceduralne, które mogą rodzić wyzwania podczas finalnej organizacji. Mogą ich też jednakże nie powodować. To również zależy.
– Co powinniśmy zrobić w praktyce, by przeważyła ta pierwsza opcja?
Całe szczęście, lata pracy aurora uczą cierpliwości. Może nie wszystkich, ale Lina potrafiła co najmniej dobrze ją udawać.
– Z uwagi na potencjalnie niebezpieczne, wychodzące poza standardowy program nauczania elementy kursu, niepełnoletni uczniowie powinni być do niego dopuszczeni jedynie za zgodą rodziców. Prawdopodobnie formularz A-58, załączony do dekretu numer 79 będzie tu przydatny. Wniosek o dostęp należy złożyć na piśmie. Moja asystentka może wysłać ci odpowiedni blankiet.
– Dziękuję, poradzę sobie – Lina uśmiechnęła się czarująco, wiedząc, że nie będzie czekała na rozpatrzenie żadnego druczku. Trudno, nawiedzi Rufusa choćby i w nocy.
– Elaine, ostatnie pytanie, czy z uwagi na to, o czym wspomniałaś wcześniej, kurs powinien zostać dodatkowo zatwierdzony przez Radę Szkoły? Podobno jest przez nią konsultowany, ale czy na taką konieczność istotnie wskazuje konkretna podstawa prawna?
– W Dekrecie Edukacyjnym numer 137 zasadniczo nie znajduje się bezpośrednio taki zapis. Natomiast...
– Dziękuję, to tyle. Jesteś bardzo pomocna, Elaine. Minister dowie się, jak brylant posiada w swojej komisji.
Dezaktywowała połączenie z ministerialnym kominkiem, żegnana widokiem dyrektor Rivers, zadowolonej niczym kot nakarmiony tłustą śmietanką.
Dalej poszło szybko - Dumbledore był nieobecny, ale sowę w odpowiedzi na przekazaną mu przez McGonagall wiadomość otrzymała już dwa dni później. Wobec wyraźnej zgody dyrektora na rozpoczęcie zajęć, Lina udała się do gabinetu jego zastępczyni z prośbą o organizację zapisów.
– Dobrze, przekażę to opiekunom domów, a sama zajmę się dystrybucją informacji w Gryffindorze – McGonagall przyjrzała jej się znad okularów połówek – Choć przyznam, że dziwi mnie zgoda dyrektora bez konsultacji z Radą Szkoły.
– Z tego, co wiem od ministra, temat do nich trafił, ale utknął – rzuciła Lina lekko w odpowiedzi – Najwyraźniej profesor Dumbledore uznał, że sprawa nie może dłużej zwlekać.
– Albo że dezorganizacja rady to dobry moment, by pokazać im ich miejsce – mruknęła wicedyrektor.
Lina spojrzała na nią pytająco, w odpowiedzi otrzymując uniesienie brwi oraz lekkie westchnienie.
– Nie możesz tego wiedzieć, ale rada nadzorcza Hogwartu odgrywała w jego historii czasem aż zbyt dużą rolę. Sytuacja bardzo eskalowała za przewodnictwa Lucjusza Malfoya, wspieranego przez Knota. Natomiast teraz skład został naturalnie okrojony, bo jego połowę stanowili śmierciożercy – McGonagall skrzywiła się, wcale tego nie ukrywając – Rada dopiero co zebrała się na nowo i nie ma jeszcze wystarczającej spójności, by aktywnie zgłaszać roszczenia. Mimo wszystko, nie lekceważ ich. Teraz są słabi, ale poczekają na swój czas. Na zaatakowanie dyrektora długo się nie odważą, jednak tobie nie zapomną uruchomienia kursu bez czekania na ich werdykt.
Lina zastanowiła się przez chwilę. Bardzo szanowała McGonagall i ufała jej opiniom, tym bardziej, że ich kontakt trwał również po ukończeniu Hogwartu. Dawna nauczycielka wspierała ją w przygotowaniu do transformacji w animaga, wkładając w to sporo czasu i nie chcąc słyszeć słowa o zapłacie. Gdyby nie ożywiona korespondencja, którą wtedy prowadziły, Linie byłoby o wiele trudniej przejść przez ten proces, a o przemianie w zwierzę marzyła właśnie od zajęć z transmutacji, zobaczywszy pierwszy raz jak nobliwa kobieta z ciasnym kokiem przemienia się w smukłą, lśniącą kotkę.
– Nie boję się ich – powiedziała w końcu krótko, ale w odpowiedzi otrzymała surowe spojrzenie.
– Niesłusznie – odrzekła wicedyrektor – Nie mówię, żebyś wycofała się z natychmiastowego startu kursu, bo na nim zyskają uczniowie. Ale na twoim miejscu spróbowałabym jednak pozyskać sobie radę, a najlepiej wszystkich rodziców. Chociażby umożliwiając im osobiste spotkanie z tobą celem rozwiania wszelkich wątpliwości.
– Ma pani na myśli coś takiego, jak wywiadówki w mugolskich szkołach? – dopytała Lina z powątpiewaniem – Czy rzeczywiście ktoś przyszedłby na coś takiego? Poza tym, nie tylko ja będę uczyć podczas kursu, wezmą w tym przecież udział wszyscy nauczyciele przedmiotów z listy wymaganych owutemów.
– Ale to ty jesteś twarzą tej inicjatywy. I nie chodzi o to, czy przyjdą, tylko o to, że wyciągniesz do nich rękę, a oni będą mogli ją wedle uznania odrzucić lub nie. Na koniec dnia to fasada jest często tym, co się liczy. Ale o tym sama doskonale przecież wiesz.
Zabawne, że o tym mówiła, bo McGonagall nie była osobą, przed którą dałoby się wiele ukryć.
– Minister zapewne wie o wszystkim? Wcześniej sam skierował zapytanie do rady, ale rozumiem, że tobie wolno się na nie nie oglądać – zapytała jeszcze, a sarkazm w jej głosie był subtelny, a skuteczny, jak igiełka kaktusa, która niewidoczna pozostaje w ciele na długie tygodnie.
– Nie wie, nie ma potrzeby angażowania go w tak operacyjne kwestie jak kurs. Poza tym, jak słusznie padło minutę temu, odpowiadam za niego ja, nie Rufus Scrimgeour – odpowiedziała Lina spokojnie i przez chwilę mierzyły się wzorkiem przez politurowane biurko wicedyrektorki. Starcie zakończyło się remisem.
– No dobrze, wybacz, ale muszę wrócić do swoich zajęć – powiedziała w końcu McGonagall – Przekażę ci listę chętnych niezwłocznie. Kiedy już będziesz miała wzór zaproszenia dla rodziców oraz formularza zgody dla uczniów poniżej siedemnastu lat, możesz mi go przynieść. Zobaczę, czy coś warto dodać.
– Tak, pani profesor – odrzekła Lina z przyzwyczajenia, a przez jej twarz przemknął mimowolny uśmiech. Przysięgłaby, że kąciki ust wicedyrektor również uniosły się lekko. Kiedy przemówiła, brzmiała jednak bardzo poważnie.
– Tylko nie zrób czegoś takiego przy kimś z Rady Szkoły. Mów po imieniu wszystkim nauczycielom, tak wypada. Inaczej będzie ci trudno zbudować autorytet.
– Mam nadzieję oprzeć go jednak o coś więcej niż towarzyskie konwenanse.
Lina podniosła się, gotowa do wyjścia, nie wątpiła jednak, że to nie do niej należy tu ostatnie słowo.
– Nie wątpię – McGonagall, istotnie, zerknęła jeszcze na nią, wyglądając tak, jak wtedy, gdy na piątym roku połowa klasy dorobiła kolegom ogony, zamiast zmienić ich kolor włosów na akwamarynowy. Swoją drogą, tylko wicedyrektor mogła wybrać tak absurdalną nazwę odcienia do szkolnego zadania.
– Na twoim miejscu zaczęłabym jednak od tego, co najprostsze. Ale – tu twarz wicedyrektorki rozpogodziła się lekko – gdyby była taka opcja, za to z radą dałabym ci teraz jakieś punkty. Powiedzmy, dziesięć punktów dla Liny Dawson. Postaraj się je pomnożyć, nie wręcz przeciwnie.
**
W Hogwarcie każda pora roku była urzekająca, ale jeżeli ktoś lubił różnorodność sensorycznych doświadczeń, musiał szczególnie doceniać pierwsze dni jesieni. Ziemia zdawała się wtedy nadal oddawać ciepło słońca, razem z jedynym w swoim rodzaju zapachem gleby, liści oraz mchu. To nie była ta sama woń, co kilka miesięcy wcześniej - świeże pędy zastąpiły rośliny dojrzałe, gotowe do tego, by z wdziękiem przejść w stan spoczynku. Gdyby Syriusz miał je do czegoś porównać, wskazałby na różnicę pomiędzy lekkim, młodym winem, pitym pospiesznie wśród setek innych atrakcji a tym leżakującym, wartym smakowania powoli.
Tak naprawdę, jego pierwszym skojarzeniem był boczek, również godny uwagi niezależnie od stopnia uwędzenia. Dopiero po chwili pomyślał, że powrót do Hogwartu wart jest nieco bardziej wyrafinowanej metafory - przybywał wszakże jako nie byle kto! On, Syriusz Black, dawny więzień i zbieg, przed którym jeszcze półtora roku temu tak pilnie zabezpieczano zamek, zbliżał się teraz do niego w roli poważnego, odpowiedzialnego obywatela. Rodzica.
Kiedy otrzymał od Liny Dawson wiadomość z kilkoma propozycjami terminów spotkania dotyczącego edukacji obronnej, odpisał tylko ,,Będę". Chyba chciał pokazać tej sprytnej urzędasce jak bardzo nie ma zamiaru bawić się z nią w uprzejmości i dopiero potem naszła go refleksja, że było to w sumie dość głupie. Miał jednak na szczęście wystarczająco dużo zajęć, by się nad tym dłużej nie zastanawiać.
Filtrowanie myśli oraz emocji to bardzo przydatna umiejętność. W przeszłości niejednokrotnie ratowała Syriuszowi zdrowie umysłowe, a z całą pewnością miała kluczowy wpływ na jego ucieczkę z Azkabanu. Nie każdy pożar może być ugaszony przez wodę i tak samo jego cierpienia po śmierci Jamesa nie dałby rady ukoić żaden upływ czasu. Obsesja na punkcie Petera była dla niego jak ciężki koc, którym zdusza się płomienie. Dokonanie tego to wyczerpujący proces, skutkujący jednak ocaleniem, gdy wszelkie inne drogi pozostają niedostępne.
Tak się właśnie czuł, patrząc znów na Hogwart, już niemal wolny, na niecały tydzień przed swoją rozprawą, która - jeśli wierzyć słowom Dumbledore'a - miała być głównie formalnością. Jak ktoś uratowany z katastrofy, budujący od nowa własne życie ze skrawków. Tyle tylko, że w jego przypadku były one bardzo solidne, a ten, za który odpowiadał Harry, stanowił fundament wszystkiego. Na tyle mocny, by zastąpić nienawiść do Pettigrew w roli głównej siły napędowej, stojącej za wszelkimi myślami oraz czynami Syriusza. To dzięki temu teraz, patrząc na swoją dawną szkołę, niemal nie czuł żalu za dawnymi dniami. Bardziej spokojną pewność, że jego chrzestny syn jest tu bezpieczny, połączoną z nutą ekscytacji. Wszystko to przyprawione, niestety, łyżką wężowego łajna w postaci ministerstwa, wciąż obecnego w tych świętych dla Blacka murach. Oraz tego, że, póki co, musiał złożyć wniosek, by w ogóle móc opuścić Londyn i osobiście rozmówić się z nową nauczycielką. Kontrole osobiste, którym podlegali odwiedzający Hogwart, były z tego wszystkiego najbardziej akceptowalne.
Szczerze powiedziawszy, gdy wstał następnego poranka po rozmowie z Harrym przez kominek wieży Gryffindoru, poza koszmarną niestrawnością towarzyszyło mu także coś na kształt wstydu. Kto jak kto, ale Remus zawsze umiał mu dopiec, co gorsza, wcale nie ze złośliwości, ale dla jego własnego dobra, pieprzony, żywy głos sumienia. Miał sto procent racji, chleb był stary, a ocena Liny Dawson na bazie uczynków jej ojca niesprawiedliwa, przynajmniej potencjalnie. Ostatnim, czego Syriusz chciałby dla siebie byłoby przypisywanie mu cech jego rodzicieli, tym bardziej zatem powinien pozostawać wolnym od takich uprzedzeń. Wzbudzenie w nim niesmaku wobec własnej osoby brzmiało jak coś, z czego tamci byliby bardzo zadowoleni, zatem to oczywiste, że chciał się jak najprędzej wyzbyć tego uczucia. Spotkanie z Dawson i rzetelniejsza weryfikacja jej osoby mogły być na to niezłym sposobem.
Był środek tygodnia, czas już po przerwie obiadowej, nie zdziwił się zatem, że nie zastał w Wielkiej Sali nikogo poza woźnym Filchem. Uzbrojony w miotłę dziadyga, nieco tylko bardziej zasuszony niż dawniej, umknął czym prędzej, zapewne od razu rozpoznając dawniej poszukiwanego przestępcę. Syriuszowi było to na rękę. Gdyby nie przyjechał do Hogwartu jako bardzo dojrzała i poważna persona, chętnie nawet poudawałaby szalonego mordercę przed tym upierdliwym charłakiem.
Nie bez nuty żalu, skierował się do tej części zamku, gdzie, jak pamiętał, znajdował się gabinet profesorów obrony przed czarną magią. Nie czytał listu od Dawson zbyt uważnie, a potem gdzieś go wcisnął, musiał więc sprawdzić, o której w dokładnie zamierzała zacząć przyjmować. Kojarzył, że miało to być późne popołudnie, ale chciał przyjechać z zapasem, by móc ze spokojem pospacerować po zamku. Nie obawiał się wścibskich oczu - obstawiał, że nadal zna więcej tajnych przejść niż niejeden z obecnie uczęszczających do Hogwartu uczniów. Przemierzając kolejne korytarze, myślał z satysfakcją o tym, jaką niespodziankę zrobi chrześniakowi, zgarniając go z zajęć do kuchni na jakąś przekąskę lub dwie.
Kiedy w końcu dotarł pod drzwi gabinetu, zajmowanego obecnie przez Dawson i zapoznał się z treścią schludnej tabliczki, zawierającej godziny przyjęć, poczuł coś zadziwiającego. Ochota na dalszą eksplorację odpłynęła i nagle zapragnął po prostu gdzieś sobie posiedzieć, poczuć wiaterek zza niezbyt szczelnych okien, chłód murów, ich lekko wilgotny zapach. Chyba zaczęła na niego działać atmosfera tego miejsca, jak wtedy, gdy zobaczył je pierwszy raz, lata temu. Dawniej w ramach buntu przeciwko konwenansom bywał w mugolskich kinach. W jednym z nich zobaczył kiedyś reklamę, w której mała dziewczynka dostaje zabawkowego pieska, zasilanego zmyślnymi, małymi bateryjkami. Zdecydowanie zbyt intensywnie żółty szczeniak nie tylko sam chodził, ale również szczekał, a adresatka prezentu patrzyła na to w zachwycie, by następnie przygarnąć upominek do piersi i zalać się rzewnymi łzami. Mniej więcej to samo czuł swojego pierwszego wieczoru w Hogwarcie, tyle, że obiekt podziwu był znacznie bardziej sensowny. Trochę podobnie było też teraz, po latach.
Przysiadł na niskim parapecie, by móc widzieć korytarz, ale jednocześnie wyglądać przez okno na błonia. Tak niewiele było trzeba by wyobrazić ich sobie tuż przed sobą, jak żywych. Petera o okrągłej buzi, jeszcze takiego niewinnego, zawsze trochę w cieniu, z kieszeniami pełnymi podebranych z kuchni ciastek. Remusa, nieco zmęczonego, zamyślonego. Jemu z kolei z torby wysypywały się książki, a on je czule podnosił, przesuwając dłońmi po okładkach, jakby chciał przeprosić, że nie zadbał dostatecznie o ich komfort. I wreszcie Jamesa, niby jednego z nich, ale przecież najważniejszego. Pottera było wszędzie pełno, gdyby teraz tu szedł, słychać by go było już dwa korytarze dalej. W taką pogodę jak ta nie sposób byłoby go utrzymać z dala od świeżego powietrza. Trzymany zbyt długo we wnętrzach przygasał, patrzył tęsknie za okno, a pocieszająco działały tylko obietnice rychłego wyjścia i zmajstrowania czegoś razem. Syriusz zawsze wiedział, jak wyrwać przyjaciela z tych chwilowych stanów apatii. Nawet wtedy, gdy Potterowie byli zmuszeni do trwania w zamknięciu przez długie miesiące dawał sobie z tym radę, w tych rzadkich chwilach, wyrwanych obowiązkom dla Zakonu. Oddałby dziś wszystko, by znów móc się zmartwić o to, jak pogodzić wizytę u Jamesa z choć kilkoma godzinami snu przed kolejnym wyjazdem.
Siedział tam przez pewien czas, pozwalając zarówno tym przyjemnym, jak złym wspomnieniom przepływać swobodnie, po raz pierwszy od dawna. Pozostawiały po sobie specyficzny spokój. Słońce przyjemnie ogrzewało mu twarz przez brudnawą jak zawsze szybę, a parapet, wysiedziany przez tysiące uczniów, dawał przytulne schronienie. I tylko cisza, dotychczas panująca w korytarzu, nagle została zakłócona. Syriusz zdał sobie sprawę, że było tak już od dobrych paru minut. To tylko on nie od razu to zauważył, pochłonięty własnymi myślami.
Odwrócił głowę od okna w kierunku drzwi do gabinetu nauczycieli obrony. Stała pod nimi wysoka kobieta w długiej, czarnej szacie, a źródłem nowego dźwięku było koszmarnie skrzypiące pióro, którym raz po raz notowała coś w sporym notesie. Zerkała przy tym na wiszącą tabliczkę, kompletnie ignorując obecność osoby trzeciej, choć musiała przecież widzieć Blacka nadchodząc. Miejsce, w którym się znajdował, było położone tak, że nie dało się dostrzec twarzy nieznajomej. Z całej widzianej od tyłu sylwetki zwracał uwagę przede wszystkim sięgający pasa warkocz, jeden z tych wyglądających na zaplatane godzinami. Na ciemnym tle drzwi oraz materiału szaty był jedynym punktem odbijającym padające z okna światło. Promienie słońca zapalały w tych starannych splotach zakrzywione błyski, czerwone, miedziane i złote, co stanowiło sobą dziwnie zajmujący widok. Syriusz zapatrzył się na niego przez dłuższą chwilę, choć, zasadniczo, nigdy nie zaliczał sam siebie do estetów. Dopiero nagła refleksja, kim musi być właścicielka włosów, wyrwała go z tej skądinąd przyjemnej kontemplacji.
Odchrząknął znacząco, a ona odwróciła się jak na zawołanie. Nie ma opcji, nie poznałby jej sam z siebie, ale widział, że ona rozpoznała jego, jeszcze zanim przemówiła.
– Syriusz Black. Zastanawiałam się, czy to dziś będzie ten dzień.
* Totalnie brakowało mi zawsze w Ministerstwie jakiegoś konkretnego organu zajmującego się nauką. To, że wszystko, co nie pasowało Rowling gdzie indziej, wpadało do Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, zupełnie do mnie nie trafia ;) A że na Wyspach znajdowała się cała jedna szkoła, uznałam, że wydział to zbyt wiele - stąd komisja, z przewodniczącą podlegającą bezpośrednio Ministrowi Magii.
Tradycyjnie dziękuję bardzo za wszystkie wizyty! Wiem, że sytuacja z ostatniego akapitu była oczekiwana ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro