Rozdział 40
Na tym etapie mógł jeszcze podążyć za swoim pierwotnym planem i pozbyć się Liny tak, by stanąć przed Peterem samemu. Nie zrobił tego, głównie z dwóch powodów.
Po pierwsze, choć całym sobą pragnął uczciwego starcia jeden na jednego, mógł mieć pewność, że z tamtym zdradliwym szczurem to nie wypali. Glizdogon zawsze był tchórzem i kombinatorem. Jeśli czekał na miejscu, to dodatkowo ubezpieczony.
Po drugie, dzięki jednemu zdaniu, wypowiedzianemu przez Linę, do Syriusza dotarło coś szalenie ważnego.
Za dużo osób cię potrzebuje, żebyś miał się narażać w taki sposób.
Otóż to. Jego głównym obowiązkiem było pozostanie przy Harrym. Raz już zjebał, uniemożliwiając sobie opiekę nad chrzestnym synem i zwyczajnie nie miał prawa powtórzyć tego błędu. Nieważne, jak bardzo ciągnęło go ku ryzyku. Nie był na tym świecie sam i musiał robić, co do niego należało.
Dlatego kiedy Lina, zaufawszy mu, zmieniła postać, po prostu przeniósł ich oboje we wskazane przez wizję miejsce. Polankę otaczał zagajnik, po zimowemu ogołocony z większości liści oraz zupełnie anonimowy. Wyglądał jak jeden z wielu podobnych, leśnych ostępów. A jednak Imperius wyraźnie powiedział, że to tutaj. Tuż przed deportacją wyświetlił Łapie w głowie drogę przez knieję, bardzo charakterystyczną, obok silnie powykręcanego bukowego pnia.
Zerknął na Linę, która po wylądowaniu rozpłaszczyła się na ziemi w swojej psiej postaci, całkiem nieźle niknąc na tle brudnych zasp śniegu i półmartwych krzewów.
– To jak? – rzucił półgłosem – Chyba nie ma co zwlekać?
Towarzyszący mu pies uniósł się lekko, by podrapać łapą okolicę karku. Obroża, do której teraz przymocowany był sygnet Blacków, spadła na wilgotną, pożółkłą trawę.
– A teraz co? – dopytał Syriusz. W odpowiedzi otrzymał pacnięcie nosem w jedną z dolnych kieszeni płaszcza. Wsunąwszy do niej dłoń, wyczuł obcy, sześcienny kształt. Drewniane opakowanie, pasujące w sam raz do pierścienia, skrywało w sobie maleńkie szczypczyki. Black użył ich, by umieścić zaklęty przedmiot w środku. Liczył na to, że już zna drogę, bo Imperius zdradził mu wszystko, co miał. Jeśli nie — cóż, będzie trzeba sięgnąć po sygnet ponownie.
Zamknął pudełko i ruszył przed siebie. Zgoda na towarzystwo nie oznaczała, że mniej mu było spieszono do ujrzenia zdrajcy na własne oczy. Poczuł, jak jego ciało zastyga z napięcia, choć cały czas podążał do przodu. Odwrócił się kontrolnie, chcąc zerknąć na Linę przez ostatecznym zbliżeniem do celu, ale nie zobaczył jej już za sobą. Smukły wyżeł o popielatym, gładkim futerku zniknął w kniei, zapewne wyprzedzając swojego ludzkiego towarzysza o co najmniej parę stóp. Poszedł na zwiady i może to dobrze. Blacka nadal nie zachwycała obecność Dawson podczas tej ekspedycji. Gdyby tylko mógł, wolałby jej nie narażać. Wychodziło jednak na to, że najrozsądniej (co za okropne słowo!) było pozwolić jej wykonywać swoją robotę.
Do czego to doszło.
Minął wykręcony pień i przez kilka minut szedł przed siebie, zagłębiając się coraz dalej w zimowy las. Aż nagle, choć niczego nie zobaczył, poczuł leciutki, chwilowy opór — jakby gdyby idąc, przerwał nie niewidzialną nitkę, a całą płachtę, rozpostartą pomiędzy drzewami.
– Stać – usłyszał.
Szybko zareagowali, pomyślał.
– Bo? – spytał zaczepnie, choć mierzyło do niego aż pięć zamaskowanych postaci. Nie opuścił różdżki. Trwał skupiony, z każdą sekundą coraz mniej oczekując ataku, bo przecież, gdyby chcieli go obezwładnić, zrobiliby to od razu. Zastygł w napięciu, patrząc, jak rzucają wokół zaklęcia ujawniające.
I nic. Nic się nie pokazało.
– Wszystko pasuje – mruknął stojący tuż przed nim przeciwnik – Syriusz Black?
Rzucił pytanie takim tonem, jakby się jedynie upewniał. Towarzyszący mu ludzie pozostali na pozycjach.
Syriusz przytaknął, wędrując czujnym spojrzeniem od jednej zakrytej twarzy do drugiej. Kimkolwiek byli, nie nosili strojów śmierciożerców. Nie byli nawet jednakowo ubrani — najzwyklejsze peleryny czarodziejów, w rozmaitych, ciemnych kolorach, nie przypominały uniformów żadnej organizacji, bardziej całkiem zwyczajne, zimowe stroje, noszone przez zwolenników tradycyjnych ubiorów. Nosili maski, ale gładkie, czarne, odsłaniające jedynie oczy.
– Zapraszamy – padło w końcu, a Black aż drgnął lekko, zaskoczony – Mówiono nam, że kiedyś w końcu się pan zjawi. Proszę nie wykonywać gwałtownych ruchów, a i my nie zaatakujemy. Nie po to pana wezwano.
Nie po to.
– Gdzie on jest? – zapytał, podążając za nieznajomymi, z różdżką cały czas w pogotowiu. Niezależnie od tego, co Szalonooki sądził o samowolnych wypadach, stała czujność Łapy musiałaby zyskać jego przychylność.
– Już czeka – padło w odpowiedzi, a dłoń Blacka zacisnęła się odruchowo wokół gładkiej, drewnianej rękojeści jego jedynej broni. Nie licząc, rzecz jasna, cichej asysty Liny, niewidocznej, ale z całą pewnością pozostającej w niewykrywalnym pogotowiu. Ciekawe, kiedy zamierzała zmienić postać na tyle, by operować różdżką, bo nie planowała chyba, w razie czego, wgryźć się Peterowi w gardło. To byłaby dla niego za dobra śmierć, swoją drogą. Pewnie najbliższy kontakt z atrakcyjną kobietą, jaki miał kiedykolwiek.
Szedł za tą dziwną, zamaskowaną asystą, czując, jak przekracza kolejne, niewidzialne zasłony, cały czas myśląc czemu, do jasnej cholery, nawet nie spróbowali go rozbroić. Nie reagowali na żadne pytania. Po prostu poprowadzili go ku skrytemu w lesie budynkowi, który dawniej mógł być czymś na kształt dworku. Z oddali wyglądał na kompletną, na wpół spaloną ruinę, ale gdy podeszli bliżej, zaczął z wolna przybierać realny, ukryty za iluzją kształt. Duży, przyjemnie zaprojektowany, acz nieco zaniedbany dom, nie wyróżniał się niczym szczególnym, jeśli nie liczyć położenia na tym pustkowiu. No i jeszcze straży, w lekko mrocznych pelerynkach oraz maskach.
– Czy ktoś może mi w końcu... – zaczął Syriusz, ale oto przekroczyli próg, co sprawiło, że musiał znów skupić całą uwagę na potencjalnej obronie. Przemierzywszy rozległą sień, trafili wprost do owalnego salonu, przykurzonego, lecz urządzonego ze smakiem, wedle mody, którą pamiętał sprzed czasów swojego uwięzienia. Prowadzące na piętro schody okalały część pomieszczenia, tonąc w mroku. Jego nadal pamiętający wymagające warunki więziennej celi wzrok umożliwił, mimo wszystko, dostrzeżenie niewielkiego ruchu. Uniósł różdżkę, wymierzył, choć przecież powinien zrobić to dyskretnie, szykując w zanadrzu niewerbalne zaklęcie. Nikt go jednak nie obezwładnił, nawet nie wykonał żadnego ostrzegawczego gestu.
Jeszcze zanim zauważył słuszny wzrost schodzącego ku niemu mężczyzny, wiedział, że to nie mógł być Peter.
Poczuł absurdalny, dojmujący zawód. A potem jeszcze bardziej paradoksalną ulgę.
Gdy finalnie uświadomił sobie, kto przed nim stoi, zaschło mu w gardle.
– Powiedziałem moim ludziom, że od razu cię rozpoznają – usłyszał, poprzez dziwny szum w uszach – W ogóle się nie zmieniłeś.
Było to co najmniej dziwaczne powitanie w tej konkretnej sytuacji, ale Syriusz postanowił podjąć grę. Skoro tamten nie stracił rezonu, nie było najmniejszego powodu, by z nim samym było inaczej.
– Wiele osób mi to mówi – odparł – Dotąd myślałem, że tylko z uprzejmości. Żeby mi nie było za smutno po Azkabanie. Ty jak na trupa też wyglądasz całkiem nieźle.
Zmarły przed niemal dwudziestu laty Orion Black, ewentualnie ktoś, kto go bardzo wprawnie udawał, zaśmiał się lekko. Zawsze miał dźwięczny śmiech i przyjemny, niski głos, ciepły oraz wibrujący, gdy rozmawiał z kimś, na kogo względach mu zależało. W kontaktach ze starszym synem zazwyczaj ostry, rzeczowy.
Niech matka się z tobą męczy, skoro nie umiała cię wychować.
Jesteś dziedzicem rodu. Myślisz, że życie to same przyjemności?
Ogarnij się, reprezentujesz rodzinę. Mnie reprezentujesz.
Aż by chętnie poprosił typa o którąś z tego typu kwestii. Wtedy by rozstrzygnął bez pudła: eliksir wielosokowy czy zmartwychwstały Orion.
– Nie dziwi cię, że mnie widzisz? – zapytał z zainteresowaniem obiekt jego rozważań. Popatrzył przy tym na Syriusza tak, jakby to on stanowił jakieś niecodzienne zjawisko.
– Szczerze mówiąc, umiarkowanie. Rozmaite pojebane wizje nie są mi zasadniczo obce. Biorę też pod uwagę fakt, że mnie zabiliście, a ja jednak trafiłem do piekła za whisky i przeklinanie.
Zombie-Orion uśmiechnął się w charakterystyczny, tak typowy dla siebie sposób, unosząc lekko kącik ust. Kiedyś eksponował dzięki temu dołeczek w policzku, zapewne celowo zwracając dodatkowo uwagę pań. Teraz ten szczegół jego fizjonomii ginął wśród przydługiego, acz nieszczególnie gęstego zarostu.
W ogóle, jak mu się przyjrzeć, to wcale nie wyglądał aż tak dobrze. Bardzo żywo, jak na kogoś, kogo można było odwiedzać na cmentarzu, zdecydowanie też starzej niż wtedy, gdy widzieli się ostatni raz, ale jakoś... niezdrowo. Cerę miał od zawsze bladą, teraz lekko ziemistą, ewidentnie nie widujacą słońca. Włosy, nadal w większości ciemne, straciły dawny blask. Był też bardzo szczupły — skóra na jego dłoniach wydawała się zbyt luźna, jakby pożyczył od kogoś za duże gumowe rękawiczki w cielistym odcieniu.
Nie tak powinien wyglądać Orion Black w wieku lat, jeśli Syriusz dobrze liczył, nawet nie siedemdziesięciu. I głównie to budziło pewną wątpliwość.
– Kim jesteś? – zapytał przeklętą marę, jednocześnie rzucając kontrolne spojrzenie za siebie. Zamaskowana asysta już mu nawet nie towarzyszyła — jedynie w sieni, tuż przy drzwiach wejściowych, pozostało dwóch ludzi. Cała reszta była jednak z pewnością nadal w zasięgu głosu.
– Dokładnie tym, kogo widzisz, synu – odparł Orion spokojnie – Czemu miałbym udawać przed tobą? Chyba nie po to, by wzbudzić ciepłe, rodzinne uczucia?
W punkt. Ojciec, nawet za dawnych lat, pozostawał dla Syriusza niemal obcą osobą.
– To w takim razie skąd się tu wziąłeś? Czemu się ukrywasz? O co w tym wszystkim chodzi? Ty wysłałeś mi sygnet?
Gdyby Black nakrył kogokolwiek innego na upozorowaniu własnej śmierci, pewnie wzbudziłoby w nim to znacznie żywsze emocje. Ten człowiek był mu jednak na tyle obojętny, że czuł głównie zaciekawienie, pomieszane nadal z nutką niedowierzania.
– A kto inny? – westchnął Orion w odpowiedzi – Jeśli masz nadal wątpliwości, czy ja to ja, daj mi sygnet. Zobaczysz, że mogę go włożyć na palec. Zadaj mi jakieś pytanie. Zrób zresztą, co musisz, bylebyśmy przeszli płynnie do powodu, dla którego tu jesteś.
Musiałoby minąć o wiele więcej lat, by Syriusz zapomniał ten zniecierpliwiony, lekko kpiący ton. W rzadkich chwilach, gdy ojciec obdarzał go swoim czasem, brzmiał właśnie tak. Jakby przemawiał do wyjątkowo głupiego, nieposłusznego, acz cennego domowego zwierzątka.
Nie konkretne wspomnienie, a cały ich zbiór, rozpalił w nim nagły gniew. Zapragnął tamtemu dopiec, nawet jeśli stanowił tylko wytwór iluzji lub jego, Łapy, wyobraźni. Pomyślał przelotnie, co zrobiłaby Lina i już wiedział.
Ledwie powstrzymał uśmiech. Wiedział, że ona musi być gdzieś obok, zatem usłyszy i z całą pewnością będzie pod wrażeniem.
– Kto to jest Julianne? – wypalił, obserwując Oriona uważnie.
Ale tamten nawet nie próbował zamaskować własnej reakcji. I to dopiero było niespotykane, ten ból, który ściął mu twarz, nagłe wykrzywienie ust, niekontrolowane drgnienie powiek. Julianne Walker, blondynka ze zdjęcia, przechowywanego w zapakowanym portfelu. Domniemana ofiara wypadku w 1978 roku, zakwalifikowanego przez Ministerstwo Magii jako samobójstwo z wykorzystaniem samozapłonu mugolskiego samochodu*. Ona wzbudziła te wszystkie uczucia.
– Ach, tak – odrzekł Orion, pocierając czoło – Zatem zabrnęliście aż tak daleko.
Odwrócił się od Syriusza i przez chwilę spacerował bezwiednie, pozostawiając ślady butów w miękkim włosiu dywanu. Żaden duch nie miałby na to szans.
– Wy, czyli kto? – dopytał młodszy Black starszego, wykorzystując chwilę nieuwagi rozmówcy na pobieżne rozejrzenie się po salonie. Nie widział nikogo, włącznie z Liną, co było przecież dobrym znakiem, bo i tamci nie mieli zapewne szans jej zobaczyć. Chciałby móc, jednak. Dobrze byłoby na nią spojrzeć i choćby niewerbalnie upewnić się, czy aby nie zwariował.
– Nie baw się ze mną w ten sposób – odparł mu Orion pobłażliwie – Przecież wiem, że od miesięcy krążyłeś wokół moich starych klejnotów. Ty i ci, co za tobą stoją. Twój stary kumpel wilkołak, Dumbledore...
– Czyli się przyznajesz – przerwał mu Syriusz – Tworzyłeś różne zabójcze błyskotki na zlecenie Voldemorta?
Jego podobno ojciec przystanął, po czym westchnął lekko. Podszedł do kanapy i oparł się wygodnie o welurowe wezgłowie, przyjmując swobodną, zrelaksowaną pozę. Syriusz, gdy chciał, umiał jednak patrzeć, a nawet dostrzegać. Wpadł mu w oko wysiłek, z jakim starszy mężczyzna uginał kolana, by opaść finalnie na miękkie siedzisko. Wychwycił drobny wyraz ulgi na jego twarzy. Męczyło go dłuższe stanie. Chodzenie pewnie tym bardziej.
– Zawsze byłeś prostym człowiekiem – podjął Orion po chwili – Oczywiście, również w dobrym znaczeniu tego słowa. Rozumiem to. Nigdy nie stanąłeś przed wyzwaniem, które ja miałem przed sobą wtedy. Nie byłeś głową rodziny w trudnych czasach.
Syriusz pomyślał, że rola ojca chrzestnego Wybrańca to też wcale nie taka łatwa sprawa i przez chwilę poczuł szaloną pokusę, by o tym wspomnieć. Powstrzymał się jednak. Nie musiał imponować ojcu. Nie potrzebował tego, już od wielu lat.
Tamten, na szczęście. ciągnął swój monolog, nie zwracając na nic uwagi. Typowo.
– Żeby było jasne – mówił – nigdy nie poparłbym Czarnego Pana sam z siebie. Nie widziałem w tym żadnej korzyści dla Blacków. Władza nad mugolami? A na co to komu? Uważałem, że kluczowe jest zachowanie ciągłości rodu. Niechby się mugolaki nawet uczyły magi, byleby nie mieszać ich krwi z naszą. W moich oczach mieliśmy już wszystko. Szacunek. Złoto. Wszystko, poza możliwością decydowania o sobie... a popularność śmierciożerców tylko ograniczyła nam tę możliwość.
Syriusz prychnął niepowstrzymanie, sprowadzając na siebie spojrzenie gospodarza. Och, jak dobrze znał to zgrywanie ofiary. Orion był w nim mistrzem — umiał pokierować rozmową tak, by wskazać, że przecież, tak naprawdę, to on się poświęca. A skoro tak, czemu nie mieliby i wszyscy inni?
– Jesteś sceptyczny, synu. Rozumiem. Ale wierz mi, nade wszystko pragnąłem wygodnego życia. Uważałem, że mam do niego prawo, skoro odebrano mi możliwość pokierowania nim tak, jak sobie zamarzyłem.
– Czyli jak?
Syriusz, ku własnemu zaskoczeniu, poczuł szczere zainteresowanie odpowiedzią.
– Te klejnoty, zaklinanie ich, a wcześniej udoskonalanie możliwości naszej rodowej siedziby, nie wzięły się znikąd. Zawsze pasjonowała mnie elastyczność, podatność otaczającej nas materii. Odpowiedni metal potrafi zmienić moc prostego zaklęcia nawet kilkunastokrotnie. Zwykłe Reducto nie rozsadzi grubych murów, ale przy zmianie inkantacji? W magii ogranicza nas kreatywność oraz czas, który możemy poświęcić na eksperymenty. To tego drugiego mi zabrakło, Syriuszu. Ledwie skończyłem szkołę, ożeniono mnie z twoją matką i wyznaczono obowiązki nowej głowy rodu. Zapamiętano jednak szczególne talenty, które przejawiałem w pewnych dziedzinach. Nikogo one nie obchodziły... do czasu, gdy mogły stać się użyteczne dla Czarnego Pana.
– Czyli co złego, to nie ty, bo kazali? – dopytał Łapa, czy raczej, wyrwało mu się. Nawet nie zdołał oczyścić swojego głosu z ironii. Orion pozostał jednak niewzruszony.
– Zmierzam do tego – podjął gładko – że realizując zamówienia śmierciożerców, próbowałem chronić nas wszystkich. Nie usprawiedliwiam się, bo wcale nie muszę. Usiłuję ci tylko nakreślić tło.
– I to ma mi wyjaśnić czemu, wśród tej całej czystokrwistej otoczki, wdałeś się w romans z mugolaczką, a potem próbowałeś z nią uciec?
Blefował. Opcja, o której wspomniał, stanowiła tylko jedną z hipotez, o której rozmawiali z Liną przez te wszystkie tygodnie, które upłynęły od czasu znalezienia zdjęcia Julianne w skrytce domu przy Grimmauld Place**. Jej nagła, dziwna śmierć, wypłacone przez starszego Blacka mugolskie pieniądze*** — to wszystko się kleiło, choć brzmiało jak totalny obłęd.
Może jednak mniejszy niż nieboszczycy powstający z grobów.
– Gdzie ona jest? – spytał, bo Orion, ten obcy, stary człowiek, milczał, nagle jeszcze mniejszy i bardziej zmęczony.
– Nie żyje – usłyszał po chwili.
Zamilkli obaj. Syriusz, kierowany niezrozumiałym odruchem, ruszył z miejsca, by usiąść na fotelu, naprzeciw ojca. Irracjonalnie, podskórnie, przestał wierzyć, że cokolwiek mu w tym domu zagraża. Zdecydowanie, był tu po coś. Zamierzał nie tylko poznać powód, ale i wydobyć ze swojego zaskakującego gospodarza tyle, ile tylko się da.
– Naprawdę zginęła wtedy? W siedemdziesiątym ósmym roku?
Orion podniósł głowę gwałtownie i zmierzył go ostrym wzrokiem. Opanował się jednak w imponującym tempie.
– Skąd w ogóle o niej wiesz? – zapytał spokojnym tonem.
– Znaleźliśmy w twojej skrytce zdjęcie i pieniądze – odparł Syriusz, nie widząc powodu, by przemilczać prawdę, ale też po to, by zobaczyć minę tamtego. Nie rozczarował się. Wywołał zdumienie, o które mu chodziło.
– Kto by pomyślał – mruknął Orion pod nosem – To oznacza, że widziałeś też dokumenty, dotyczące majątku.
– Tak było. Stąd nasza hipoteza o próbie oddalenia się w towarzystwie tej uroczej blondynki.
W odpowiedzi usłyszał westchnienie. Minęła dłuższa chwila, nim jego rozmówca wyrwał się zamyśleniu, by podjąć wątek.
– Nie mylisz się, choć tylko częściowo – padło wreszcie – Pozwól jednak, że wrócę do początku. Ty, oczywiście, nie możesz tego pamiętać, ale od momentu, gdy pierwszy raz usłyszeliśmy o istnieniu śmierciożerców, do eskalacji konfliktu, minęły lata. Przez pierwszy okres swojej działalności, Czarny Pan wolał zachować maksimum dyskrecji. Badał teren... rozpoznawał, ilu z przedstawicieli starych rodów zechce do niego dołączyć dobrowolnie, a ilu należy, nazwijmy to, zachęcić. Nie muszę wyjaśniać, do której grupy należy zaliczyć mojego teścia, a twojego dziadka Polluxa.
– Wierzę, że staruch nie potrzebował do tego Imperiusa w pierścionku – prychnął Syriusz, usiłując jednocześnie zachęcić Oriona, by stawiał mniej na gawędę, a bardziej na zmierzanie do brzegu. Nie udało mu się jednak uzyskać zamierzonego efektu.
– Słusznie. Był od samego początku ogromnym entuzjastą skupionego wokół Czarnego Pana ruchu i tego samego oczekiwał ode mnie. Nie szczędził jego zwolennikom złota... ale chciał się również wykazać. Popisać czymś, co go wyróżni, zapewni Blackom pozycję po właściwej stronie, jednocześnie utrzymując nasze wsparcie w cieniu, do uzyskania jasnej przewagi przez jedną ze stron. Nie widział nas w roli buntowników. Uważał to za prostackie.
– No pewnie. Mordowanie po cichu brzmi o wiele bardziej elegancko. Jak zajęcie dla ludzi z klasą.
Orion uniósł brwi, usłyszawszy drwinę w głosie syna.
– Dla twojej informacji – skomentował – chodziło im wyłącznie o sterowanie niektórymi decyzjami ministerstwa. O pojawianie się odpowiednich ludzi w odpowiednich miejscach. Wsparcie dla uprowadzeń, bez robienia niepotrzebnego szumu. Po co tyle zachodu z klejnotami, gdy Avada działa w sekundę? Mogłem w wielu sytuacjach stworzyć śmierciożercom dogodne warunki i to robiłem. Nasza kolekcja klejnotów była znana w magicznym świecie. Mogłem bez podejrzeń organizować licytacje lub korzystne wymiany bez ryzyka, że ktoś zauważy u mnie jakąś nietypową aktywność...
– Współudział to nadal udział – przerwał mu Syriusz sucho.
– Wiem. Wcale się go, jak słyszysz, nie wypieram. Próbuję tylko...
– Tak, tak, pamiętam. Nakreślić mi tło. Tyle że odkąd tu trafiłem, nie odpowiadasz na pytania, cały czas tylko się tłumaczysz i mącisz. Naprawdę, nie obchodzi mnie, jak ciężkie we własnym przekonaniu miałeś życie. Już nawet umiarkowanie chcę wiedzieć, co takiego było w tej konkretnej kobiecie, że postanowiłeś ją wyróżnić na tle tłumu swoich przyjaciółek. Po prostu powiedz w końcu, czego chcesz. Sprowadziłeś mnie tu na zlecenie Voldemorta? Mam się szykować na przymierzenie jednego z twoich wyrobów?
Twarz Oriona drgnęła wyraźnie na wspomnienie Julianne i nagły chłód wypełnił jego lśniące, zielone oczy, tak boleśnie przypominające Rega. Nigdy jednak nie miał skłonności do wybuchania gniewem. To Walburga stanowiła ten znacznie bardziej gwałtowny żywioł w ich domu.
– Przestałem działać na korzyść Czarnego Pana już dawno temu – powiedział lodowatym tonem, unosząc podbródek z charakterystyczną, upartą dumą, na widok której Syriusz znów nie mógł nie wspomnieć brata.
– A jednak nadal nazywasz go tak, jak robią to śmierciożercy.
– Wolę to niż jego śmieszny pseudonim – odparł Orion, machnąwszy lekceważąco ręką – Człowiek nie tworzy sobie nowego miana bez powodu. Po co miałby to robić, gdyby w poprzednim nie było czegoś do ukrycia? I także z tego powodu nie podobało mi się takie przywództwo. Jako Blackowie powinniśmy odpowiadać jedynie sami przed sobą. Niczego innego nie chciałem dla siebie i dla was. Dlatego, kiedy postanowiłeś wyrzec się naszego nazwiska i uciec z domu...
Syriusz już otwierał usta, by przypomnieć, że, po pierwsze, jego decyzji daleko było od nieuzasadnionego kaprysu, a po drugie, to matka własnoręcznie symbolicznie wydaliła do z rodziny. Zmilczał jednak. Nie chciał zabrzmieć, jakby się żalił. Przecież, nawet jeśli go to kiedyś obeszło, to dawno. Na samym początku.
– ... wymogłem na twoim dziadku obietnicę, że nigdy nie naruszy mojego wyłącznego prawa do decydowania o przyszłości Regulusa. Niczego więcej nie chciałem od niego i od Czarnego Pana. Tylko uszanowania suwerenności mnie jako głowy rodziny. Zachowania mojego jedynego dziedzica do roli, którą wyznaczyła mu tradycja przodków, do której wychowywałem go i kształciłem. Zasłużył na wszelkie związane z nią zaszczyty. Nie na bycie czyimkolwiek pachołkiem. Żołnierzykiem na usługach, o cokolwiek by się nie toczyła wojna.
Za każdym razem, gdy Orion, nie bez dumy w głosie, mówił, jak to przygotowywał osobiście Rega do przeznaczonych mu obowiązków, Syriusz czuł się tak, jakby ktoś obok drapał paznokciem po szkle. Ilość tego zadufania w pakiecie z zakłamaniem mogłaby aż wyżreć mózg.
– Jak się domyślasz, zostałem oszukany – usłyszał, nim zdążył palnąć dziadowi do słuchu – Pollux, rękami Bellatrix, wykorzystał pobyt twojego brata w szkole, by zarazić go manią śmierciożerców. Ta wściekła suka namówiła go, by dał się nazywać czyimś sługą, do tego naznaczyć niczym zwierzę.
– Zawsze myślałem, że ty i Walburga tego chcieliście.
Syriusz nie spuścił wzroku, gdy Orion przeniósł na niego swoje nieprzeniknione teraz spojrzenie. Patrzył tak przez chwilę, aż wreszcie uśmiechnął się kpiąco.
– Gdybyś kiedyś zadał sobie trud, by nas naprawdę posłuchać – rzekł wreszcie – rozumiałbyś, że żadne z nas nie zaryzykowałoby życiem dziedzica. Regulus był gwarancją naszej przyszłości, szacunku wszystkich rodów. Jak mielibyśmy go poświęcić?
I, tak po prawdzie... Syriusz rozumiał. Teraz gdy tego słuchał, cała ta historia miała według niego sens. Nigdy się dotąd nie zastanawiał, jak było naprawdę. Ale też nie powiedziałby, że nowa wiedza zmieniła cokolwiek w jego życiu.
Może poza jednym.
– Zatem mały Reggie był w czymś wobec was nieposłuszny – rzucił – Szkoda, że akurat w tym.
– Szkoda – westchnął Orion, nie zauważywszy ironii lub może woląc pozostawić ją bez komentarza – Był takim bystrym chłopcem. Bardzo go interesowała moja praca nad klejnotami. Pozwalałem mu sobie pomagać, oczywiście czasem, bo tyle chciał wiedzieć... aż za dużo. Miał dość taktu, by nie dopytywać, ale wiedziałem, że drąży na własną rękę. Nie powstrzymywałem go. Rozumiałem głód wiedzy.
– Czyli wiedział o twoich eksperymentach z Imperiusem.
– O tak, fascynowało go to zaklęcie. Był jednak posłuszny, nigdy nie używał czarów poza szkołą bez mojego nadzoru.
W to akurat Syriusz szczerze wątpił.
– Regulusowi dobrze wychodziły szczegółowe zaklęcia duplikujące i liczyłem, że to na nich skupi swoją działalność na rzecz śmierciożerców – westchnął Orion – Nawet stworzył kilka kopii na licytacje. Bardzo stare srebra, należące do przodków Phineasa Nigellusa, które moja matka otrzymała, wchodząc do rodziny. Miały w sobie unikatowe kamienie, czarne opale.
– Zaraz, zaraz – wtrącił Syriusz, zwracając uwagę na konkretne słowo, choć zasadniczo ciekawił go też dalszy ciąg opowieści – Kopii?
– Och, no tak, przecież w sumie nie zdradziłem ci najważniejszego... ale mógłbyś się też sam domyślić, doprawdy – prychnął Orion – Nie handlowałem przecież prawdziwymi klejnotami rodowymi Blacków. Dlaczego miałbym? To były było czyste marnotrawstwo... totalny brak szacunku dla tradycji, dla dzieł sztuki...
– Tworzyłeś kopie, oszukując wszystkich... i nikt się nigdy nie zorientował?
– Były bardzo dobre – odrzekł Orion, znów robiąc ten nadęty manewr z uniesieniem podbródka – Poza tym, nie nazwałbym tego oszustwem... raczej ochroną naszego majątku. Nie mógłby przecież trafić w ręce takich, dajmy na to, Crouchów.
– Merlinie, w życiu – westchnął Syriusz teatralnie, przewracając oczami. Prawie chciało mu się śmiać z wizji arystokratów, skupujących fałszywe błyskotki po to, by później złapać od nich Imperiusa.
– Zawsze miałeś mało zrozumienia dla takich rzeczy – wytknął mu ojciec, nie bez nutki pretensji w głosie – Niemniej, opale były oporne, poświęciłem badaniom nad nimi kilka miesięcy. To wtedy poznałem Julianne.
Oczy przez chwilę rozbłysły mu rozmarzeniem, pewnym odcieniem nostalgii, którego nie sposób było udawać. Zamyślił się na moment, nim podjął przerwaną opowieść.
– Sama do mnie podeszła, w bibliotece ministerstwa, gdy poszukiwałem odpowiednich materiałów. Zaproponowała pomoc, wyszukała odpowiednie manuskrypty, a potem towarzyszyła w tłumaczeniach z run. Zapytałeś, co było w niej szczególnego. Myślę, że to jej wiedza, pasja. Znałem wiele pięknych kobiet, ale żadna wcześniej nie zaimponowała mi swoim umysłem.
– Walburdze byłoby milutko – parsknął Syriusz, który wcale przecież nie pytał o takie szczegóły.
– Żona to zupełnie co innego – odparł Orion surowym tonem – Na swój sposób zawsze wysoko ceniłem twoją matkę.
– Okazywałeś to w dość szczególny sposób.
– Nie sprowokujesz mnie do tej jałowej dyskusji. Nigdy nie pojmowałeś niuansów organizacji rodzinnego życia w naszym środowisku. Ale jedno rozgryzłeś, przyznam.
Black obserwował, jak jego ojciec lekko zmienia pozycję, przesuwając się po miękkim siedzisku z wyraźnym już trudem.
– Co takiego? – zapytał zachęcająco, choć miał swoje podejrzenia.
– Naprawdę chcieliśmy z Julianne uciec. Ona od męża, który był dla niej podły... a ja od całego życia. Miałem dość, Syriuszu. Kiedy Regulus otrzymał Mroczny Znak, zrozumiałem, że straciłem jedynego dziedzica. Czekało go dożywotnie służenie śmierciożercom lub śmierć u ich boku. A co zostało dla mnie? Powolne starzenie się w rodowej siedzibie, bezużytecznej, skoro nie pozostała pełna moich dzieci i wnuków. W razie zwycięstwa Czarnego Pana — wykonywanie jego rozkazów. Gdyby zaś przegrał, musiałbym ponieść konsekwencje współpracy z nim.
– Postanowiłeś zatem wycofać się z całego interesu – mruknął Syriusz, zbierając w głowie do kupy pozyskane informacje – Przygotowałeś ucieczkę. Wsadziłeś niekończącą się gotówkę w swój magiczny portfelik...
– To był prezent od Julianne – przerwał Orion z dumą – Jej własny wynalazek.
– Brawo ona. A co z Walburgą?
Syriusz przyjął na siebie nierozumiejące spojrzenie ojca z niesmakiem, acz bez zdziwienia.
– Zamierzałeś ją zostawić? – doprecyzował – Jak wspomniałeś, na granicy ryzyka utraty jedynego dziedzica, w domu, który zasadniczo należał do ciebie... Wiedząc, że porzucenie upokorzy ją w oczach całego środowiska...
Nawet nie zauważył, kiedy zaczął podnosić lekko głos. I, właściwie — czemu?
– Mogłem się tego spodziewać – odpowiedział na to niewypowiedziane pytanie Orion – Zawsze byłeś synem swojej matki. Ja mogłem dla ciebie nie istnieć.
Syriusz spojrzał na niego z niedowierzaniem. Nie miał nawet pomysłu, jak skomentować tę niedorzeczną insynuację, nie musiał jednak, gdyż tamten rozgadał się na dobre.
– Tak, dla mnie, własnego ojca, nie miałeś grama szacunku. Nie liczyłeś się z moim zdaniem, podczas gdy wobec niej jedynie udawałeś lekceważenie, przynajmniej do czasu. W pewnym sensie to rozumiem. Twoja matka była silną kobietą. Budziła respekt. Wiedziałem, że moje odejście jej nie złamie. Zresztą, zabezpieczyłem ją. To stąd te zachowane kopie aktów własności — przygotowałem je do procesu przekazania domu. Planowałem też cesję kont u Gringotta, tego oficjalnego i drugiego, gdzie zachowałem prawdziwe klejnoty. Zaklęte ostatki mojego zapasu, przechowywane w głównym skarbcu, to właśnie kopie. I co, ludzie Dumbledore'a tego nie wykryli, zgadza się?
Twarz Oriona ozdobił złośliwy, pełen wyższości uśmiech, na widok którego Syriusz poczuł nieodpartą ochotę, by go uderzyć.
– To co konkretnie nie wyszło w tym genialnym planie? – wypalił zamiast tego – Ostatecznie wszystko zostało w ścianie na Grimmauld Place, a twoją lubą diabli wzięli. Zużyłeś wszystkie zasoby swojego wyjątkowego umysłu na czarnomagiczne kombinacje i fałszowanie ozdóbek?
Chciał go zranić, wreszcie naprawdę mu dopiec, za wszystko. Za tamte lata w rodzinnym domu, za potworny egoizm, zaślepienie, nawet za tę przeklętą Walburgę. I chyba mu się udało, bo Orion długo nie odpowiadał. Patrzył tylko w przestrzeń, a jego gałki oczne poruszały się szybko, jakby obserwował jakieś widoczne wyłącznie dla niego obrazy.
– W tej rodzinie niczego nie można było utrzymać w tajemnicy – rzekł w końcu głucho – Zbyt wiele chciałem załatwić... za długo się przygotowywałem. Informacje o moich zabiegach dotarły wreszcie do Polluxa. Musiał mnie wcześniej podejrzewać, może przez to, że oponowałem wobec przyjęcia przez Regulusa Mrocznego Znaku. Obstawiał nakrycie mnie na niewierności wobec Czarnego Pana... a wykrył plan ucieczki. Dowiedział się o Julianne.
Głos Oriona drgnął wyraźnie, załamał się na chwilę. Syriusz poczuł nagły, dogłębny dyskomfort na myśl, co mogło zdarzyć się dalej. Z całej mocy nie chciał współczuć ojcu, ale był rozdarty.
– Ten wypadek... – zaczął ostrożnie, widząc, że starszy Black ma trudność z dokończeniem opowieści – Pollux miał z nim coś wspólnego?
– Coś wspólnego! – wykrzyknął Orion, jakby odblokował się nagle – ON go zorganizował... i nie był to żaden wypadek, a sprytne zabójstwo... Pojechała do rodzinnego domu po kilka pamiątek. Nie wróciła już nigdy. Zginęła przeze mnie, Syriuszu. Przez moją chęć życia z nią naprawdę. Dlatego, że chciałem w końcu wziąć swój los we własne ręce.
Bezradnie wyglądał, kiwając się lekko na kanapie w przód i w tył, niczym nieco pomarszczone, zbyt duże dziecko. Wiele go musiała kosztować ta opowieść, nawet po tylu latach. Nie było w tym nic dziwnego — bo faktycznie, w pewnym sensie sprowadził na kochankę smutny los.
Jedno tylko pozostawało niejasne.
– Co było potem? – spytał Syriusz, postanawiając, mimo wszystko, nie oszczędzać swojego gospodarza nadmiernie, bez względu na przeżyty dramat – Wedle oficjalnej wersji, zapadłeś na chorobę... ale mnie niedawno powiedziano, że Walburga, w rzeczywistości, ukrywała twoje samobójstwo.
Przez ściągniętą rozpaczą twarz Oriona przemknął nowy wyraz, jakby nutka ponurej satysfakcji.
– Chciałem dokonać tego czynu – powiedział – Byłem zdecydowany, gotowy. Ostateczne tąpnięcie nastąpiło, gdy przyszła wieść o śmierci Regulusa. Ale, jak już mówiłem, twoja matka dysponowała przeogromną siłą woli. Wszystko widziała i przewidziała. Powstrzymała mnie na czas.
– WIEDZIAŁA, że żyjesz? Pozwoliła ci odejść?
– Więcej: pomogła mi z całą mistyfikacją. Wolała to niż hańbę, jaką moja samobójcza śmierć przyniosłaby jej oraz temu, co pozostało z naszej rodziny. Nie wiem, w takim razie, jakim sposobem dotarła do ciebie taka informacja...
– Pochodziła od Avertusa Dawsona – przyznał Syriusz, kalkulując błyskawicznie w głowie. Cholera, że też nie mógłby nosić słuchawki w uchu, niczym ci szpiedzy w mugolskich filmach. Nie tylko nie miał opcji sprawdzenia, czy z Liną wszystko w porządku, ale odpadały też wszelkie ciche konsultacje. Oby tylko rzucenie nazwiskiem wyszło mu na dobre.
– No cóż – odrzekł Orion, skrzywiwszy się nieznacznie – Na Grimmauld Place wisi przecież nadal portret twojej matki? Zawsze możesz o to zapytać. Względnie, rozmawiaj z nim. Powinieneś chyba mieć do Dawsona łatwy dostęp?
Łapa spróbował udać twarzą kompletne niezrozumienie sugestii, ale nie docenił swojego ojca. W odpowiedzi otrzymał lekki uśmieszek.
– Daj spokój – prychnął Orion – zleciłem obserwację, na etapie, gdy jeszcze się zastanawiałem, jak cię tu sprowadzić. Łatwo nie było, przyznam, ogólnie nieźle się pilnujesz... ale zdołaliśmy odnotować obecność córki Dawsona w twoim otoczeniu.
Jakkolwiek oni, kimkolwiek byli, nie wiedzieli raczej, w jak literalnie bliskim otoczeniu Syriusza Lina miała już okazję przebywać i tak poczuł nutkę niepokoju. Prawie, jakby ktoś mu groził, GORZEJ, groził jej.
– Lepiej się nią za bardzo nie interesuj – warknął, zanim pomyślał, a jego gospodarz znów odpowiedział delikatnym uśmiechem.
– Jesteście parą? – spytał, zadziwiająco domyślnie. Choć może to Łapa zdradził się w tej konkretnej chwili, z subtelnością godną hipogryfa. Doprowadzając, swoją drogą, do ciut niezręcznej sytuacji, biorąc pod uwagę, że Lina najpewniej słuchała całej rozmowy. A on przecież, póki co, nie zapytał jej, na którym poziomie relacji właściwie się znajdują. Nie miał na to czasu, poza tym, nie do końca wiedział, jak takie rzeczy rozwiązują dorośli ludzie. Ostatni raz był w związku blisko dwadzieścia lat temu.
– Mam nadzieję – odparł wreszcie, na użytek obojga słuchaczy oraz na wszelki wypadek. Orion parsknął krótkim, swobodnym śmiechem, jakby na chwilę zapomniał o swojej żałobie i wszystkim tym, co doprowadziło go do tego miejsca.
– Lepiej szybko to ustal – odparł, posyłając w stronę Syriusza porozumiewawcze mrugnięcie. To było... dziwacznie miłe. W tym maleńkim momencie zachował się jak ojcowie, których, na swoje szczęście, mieli inni. Jakby naprawdę interesował go los pierworodnego i okazywał to w nieco zbyt bezpośredni sposób. Nie zdarzyło się tak nigdy dotąd. Przez całe wspólne życie przy Grimmauld Place.
Chwila minęła, Orion znów spoważniał, ale Łapa nadal wlepiał w niego oczy, jakoś nie potrafiąc się otrząsnąć.
– Przejdźmy do konkretów – usłyszał, co było już znacząco odległe od sentymentalnych rozważań – Najwyższy czas, synu, bym wyjawił ci, dlaczego cię tu wezwałem.
*
* Rozdział 28
** Rozdział 22
*** Również 22, ale też 23
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro