Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 20

W mediach jeden z najpiękniejszych męskich głosów, jakie poznałam i utwór*, który według mnie idealnie pasuje do relacji Harry'ego z Syriuszem, mówiąc to, co nigdy nie padło między nimi na głos. Z perspektywy kanonu bardzo gorzki, ale tutaj jesteśmy team fluff w tym temacie, więc służy do wyłącznie miłych wzruszeń :)

Dialogi z pierwszej części pisanej kursywą pochodzą bezpośrednio z tomu ,,Harry Potter i Zakon Feniksa".

Zachęcona ostatnimi czatowo-wattpadowymi dyskusjami, zapraszam również do znalezienia w tekście dwóch jeżycjadowych odniesień ;)



Dla Mystic-knight, za przypomnienie mi o rocznicy Bitwy w Departamencie Tajemnic i komentarz, który stał się inspiracją do początku tego rozdziału :) Oraz za obecność!



Huk wokół. Krzyki walczących, chmara duszącego kurzu, świetliste smugi latających w powietrzu zaklęć. Zielone, czerwone, niebieskie, układały się w jakąś kuriozalną tęczę. Rozświetlały pochłaniającą czerń sali w Departamencie Tajemnic, wydobywając z mroku postacie, te zakapturzone i inne, o znajomych, wykrzywionych zmęczeniem twarzach.

Nie byłoby ich tutaj, gdyby nie on. Harry Potter, świadek powrotu Czarnego Pana, naczelny buntownik, przywódca Gwardii Dumbledore'a, czubek i histeryk. Lider swojego pokolenia, organicznie niezdolny do podejmowania racjonalnych decyzji. Chłopiec, który przeżył, posłał przyjaciół na śmierć.

Jeszcze jeden huk. Krzyk Neville'a, unieruchomionego przez śmierciożercę. Nadal się wyrywał, walczył do końca, choć podchodzili kolejni, Malfoy ze swoim drwiącym uśmiechem i bladą taflą włosów połyskującą w ciemności, Bellatrix, mściwa, zacięta, śledząca chłopaka wzrokiem drapieżnika, spragnionego ofiary.

Nie takiego, co cierpliwie czeka i kalkuluje, o nie. Jednego z tych, który ledwie panuje nad naturalnym instynktem wgryzienia się w czyjeś gardło.

 Longbottom  powiedziała ochryple, a jej roziskrzoną emocjami twarz dodatkowo rozjaśnił szalony uśmiech  Miałam przyjemność poznać twoich rodziców, chłopcze...

Neville wykrzyknął coś nieskładnego, miotając się w silnych ramionach jednego z jej towarzyszy. Harry ledwie rozróżniał słowa, bo nagle całe jego jestestwo zalała wściekłość, czarna fala, odłączająca od wszelkich bodźców. Choć huk trwał, przez chwilę widział tylko Bellatrix.

 Crucio!  wykrzyknęła, a wokół rozległo się koszmarne wycie.

Wyciągnęła rękę po przepowiednię.

Nie miał wyboru, nie tylko dlatego, że gdyby nie oddał tej chłodnej, szklanej kulki o niezrozumiałym dla siebie znaczeniu, Neville znów byłby torturowany. Harry zwyczajnie nie mógł znieść widoku przyjaciela leżącego u stóp Bellatrix. Nie pozwoli mu zginąć z rąk oprawczyni jego rodziców, nie w taki sposób. A tym bardziej nie da uczynić z niego rośliny, zagubionej na lata w zakamarkach własnego pustego umysłu.

Wyciągnął dłoń, Malfoy skoczył ku niemu, i wtedy to się stało. Zakon Feniksa dołączył do walki, kompletnie dewastując dotychczasową równowagę sił. Bitwa rozgorzała na nowo, już nie wiadomo było, kto z kim, światła zaklęć rozrywały przestrzeń niczym kolorowe błyskawice.

A ta jedna konkretna, tkwiąca bezczelnie na jego czole, krzyczała bólem. Powtarzała: durny dzieciak, nawiedzony, jak mogłeś dać się tak nabrać. Ty już nie odróżniasz rzeczywistości od snów, Harry Potterze. Twój umysł jest skażony, skorumpowany ciemnością. Zaufali ci, ale przecież ty nie powinieneś ufać sam sobie.

To, że prawdziwi, dorośli czarodzieje dołączyli do starcia, nie dało mu nadziei. Nie wywołało ulgi, przeciwnie, przemieniło dotychczasową mieszankę uczuć w czysty strach. Już wcześniej nie wiedział, co z Ronem i Hermioną, a teraz był tu jeszcze Syriusz. Ten, którego chciał przecież ratować, a zwabił go w pułapkę, zmusił do ochraniania jego, Harry'ego, żałosnej, opanowanej kompleksem bohatera dupy.

Choćby miał wszystkich tych zamaskowanych typów po drodze zatłuc gołymi rękami, nie pozwoli na to, by ktoś zginął zamiast niego.

Rzucił się ku Dołohowowi, miotając zaklęciami jak jeszcze nigdy. A to było i tak za mało, dopiero gdy Syriusz dołączył do niego, byli w stanie odeprzeć atak. Huk trwał, jednak przemknęła przez niego ta sekunda wytchnienia, chwila, jedna iskierka. Jego chrzestny ojciec uśmiechnął się z uznaniem, chciał coś powiedzieć, ale mordercze zaklęcie minęło go o włos.

 Harry, trzymaj przepowiednię, łap Neville'a i uciekaj!  zawołał Syriusz, biegnąc na spotkanie Bellatrix, stojącej triumfalnie nad nieruchomym ciałem Tonks.

Kolejne wydarzenia nastąpiły bardzo szybko. Pojedynek z Malfoyem, ciężar Longbottoma, którego Harry próbował wciągnąć za sobą na szczyt amfiteatru, raniąc przeguby o ostre kamienie do żywego mięsa. Roztrzaskana przepowiednia, perłowobiała postać, poruszająca jakby bezwiednie wargami. Wreszcie Dumbledore, a z nim nadzieja, jak musujący gaz w ciele, jak zbyt chłodna woda, wypełniająca przełyk po godzinach latania w upalny dzień.

Zmieniła się w lód, gdy kątem oka dostrzegł Syriusza, walczącego tuż przy tym ogromnym, szemrzącym cichymi głosami z zaświatów łuku. Promienie światła, pędzące ku niemu, zmieszane tak, że nie sposób było dostrzec, który uderzy.

Który uderzył.

Syriusz upadł, zniknął z jego pola widzenia, a czarna fala wróciła, gdy przez ten cały huk Harry usłyszał śmiech Bellatrix. Lód w jego gardle ewoluował w lawę w ułamku sekundy, rzucił się ku niej, choć Lupin krzyczał coś, usiłując go powstrzymać. Tysiące tnących igieł wypełniło mu płuca, gdy biegł, mijał kolejne sale, aż w końcu ją dopadł. Wiele dni później zdał sobie sprawę, że to nie on wygrał pościg, a ona odpuściła, postanowiwszy zaspokoić tę pustą, drapieżną ciekawość, zobaczyć, jak daleko Harry Potter jest w stanie się posunąć. W tamtej chwili czuł tylko gorącą czerń w każdym skrawku swojego ciała, swojej opętanej duszy, niepotrzebnej mu już i tak na nic.

 Musisz chcieć go użyć!  wołała, wyśmiewając jego próby rzucenia Cruciatusa  Musisz naprawdę chcieć zadać ból... cieszyć się z tego....

Ale czy naprawdę tego właśnie chciał? Czy Syriusz, którego on sam powstrzymał od zabicia Pettigrew, od stania się mordercą, żądałby od niego zabicia Bellatrix? W zamian za własną śmierć, za narażenie siebie, ich wszystkich?

On nigdy nie chciał niczego w zamian.

Lawa ostygła gwałtownie, wewnętrzna ciemność zatrzepotała na wietrze, jak zasłona tamtego przeklętego łuku. Gdy jakiś czas później do wnętrza Harry'ego powróciła furia, nie należała do niego, a do Voldemorta. On sam był już bowiem jedynie smutkiem, tak bezbrzeżnym, że nawet czarna magia nie była w stanie nad nim zapanować.

Harry obudził się, oddychając ciężko. Przez chwilę wbijał wzrok w przestrzeń nad sobą, aż do bólu gałek ocznych, aż w końcu rozpoznał charakterystyczny materiał w barwach Gryffindoru. Był we własnym dormitorium, a tym, co znajdowało się w zasięgu jego nader kiepskiego wzroku, był baldachim nad łóżkiem, zdecydowanie nie czarny sufit Departamentu Tajemnic. Nocną ciszę przerywały jedynie głębokie, spokojne oddechy, czasem lekkie pochrapywanie czy skrzypnięcie materaca. Październik dobiegał końca i zaczęli zamykać okno na noc, nie było więc nawet słychać pohukiwania sów czy świergotu słowików, zwiastunów świtu.

Otarł twarz rękawem przepoconej piżamy i odetchnął głęboko. Posapywanie dobiegające z sąsiedniego łóżka rozpoznałby na końcu świata - Ron był bezpieczny. Nie mógł teraz iść do dormitorium dziewczyn, by sprawdzić, co z Hermioną, lecz skoro jedno z nich znajdowało się we właściwym miejscu, to należało o to podejrzewać i drugie. Harry sięgnął po omacku na nocną szafkę, gdzie przed snem zostawił pożyczone od przyjaciółki notatki z transmutacji. Miał zamiar coś doczytać w łóżku, jednak nie zdążył, zmożony snem. Ale były tam, podobnie jak portret jego samego, narysowany przez Ginny kilka dni wcześniej, gdy czekali na zwolnienie boiska przez Krukonów. Obrazek był podobny całkiem do niczego i rudowłosa doskonale to wiedziała, nabijając się głośno z samej siebie. Harry też się śmiał, obiecywał, że następnym razem on przygotuje jej portret. Tak naprawdę, to żałował, że nigdy nie byłby w stanie oddać na czymś takim jej uśmiechu, jej głosu i tego, jak marszczyła nos, bardzo nieudolnie skrobiąc po kartce wyciągniętym skądś obrzynkiem ołówka.

Na szafce leżało też dwukierunkowe lusterko, a pod nim list od Syriusza. Opowiadał o wykupieniu całej zawartości kosza z przecenami w markecie, w tym przynęt na ryby, które podstępnie udawały słodycze.

Harry sam nie wiedział, czemu w jego głowie te świstki papieru świadczą o tym, że wszystkie wymienione osoby istnieją dalej, są żywe, we w miarę osiągalnej czasoprzestrzeni. Ale działało, za każdym razem, właśnie dlatego trzymał takie obiekty zawsze w zanadrzu. A przecież, tak na logikę, powinien mu wystarczyć fakt, że sam jest cały i zdrowy, we własnym łóżku. Wszakże, gdyby jego nie było wtedy w Departamencie Tajemnic, to ani Ron, ani Ginny, ani Hermiona, ani tym bardziej Syriusz, też by się tam nie pojawili.

Zazwyczaj mało już o tym myślał, zajęty przepowiednią, lekcjami z Dumbledore'm, natłokiem nauki, kursem aurorskim, obowiązkami kapitana. Uczuciami, świeżymi i tymi starymi, wahaniem, tęsknotą, zazdrością. Także podejrzeniami wobec Malfoya. Ale za trzy dni jego chrzestny ojciec obchodził urodziny i bliskość tej daty aktywowała w mózgu Harry'ego mdlący, zdradliwy głos, szepczący mu do ucha, że Syriusz mógł tego dnia nie dożyć. Nigdy by już z nim nie porozmawiał, nie poczuł w końcu wibracji dwukierunkowego lusterka i tej ulgi, że jest ktoś, nawet jeżeli daleko. Prawdziwy, żyjący przyjaciel jego własnych rodziców, jego przyjaciel. Nigdy by mu tego nie powiedział.

Był taki czas tamtej nocy, gdy sądził, że zaklęcie nie chybiło, że to się właśnie stało.

Wstał cicho z łóżka i poszedł na palcach w stronę okna. Oceniając po kolorze nieba, zaczął się już ten dzień, trzydziesty pierwszy października, Noc Duchów. Harry dopiero od niedawna zaczął rozpatrywać go we właściwych kategoriach, rocznicy śmierci własnych rodziców, oznaczenia go przez Voldemorta jako ,,równego sobie". Końca życia, którego nie zdążył nawet poznać. Dawniej śmierć Lily i Jamesa była dla niego czymś tak odległym, że wręcz nieosadzonym w żadnym konkretnym czasie czy miejscu. Dzięki obecności chrzestnego ojca miał wrażenie odzyskiwania tamtej cząstki siebie, w końcu tak naprawdę, na własność. Wcześniej nikt z nim o tym nie rozmawiał, a on sam trochę bał się sięgać w przeszłość zbyt daleko. Ostatecznie usłyszenie głosów rodziców w trakcie nauki zaklęcia Patronusa czy ujrzenie ich postaci na cmentarzu podczas powrotu Voldemorta uderzyło go już wystarczająco boleśnie. Z jednej strony, pamiętał o tym fakcie, ale z drugiej, czuł się coraz dziwniej z tymi ciągle brakującymi kawałkami układanki, z nieodbytą żałobą, z własną tożsamością, tak silnie zdefiniowaną przez Potterów w oczach innych.

Chciałby chociaż móc zobaczyć ich grób. Niestety, wzmożona aktywność Voldemorta pozbawiła go tej możliwości - Dumbledore uznał taką wyprawę za zbyt niebezpieczną, a Syriusz, acz bardzo niechętnie, zgodził się z jego opinią. Jak nie on, co oznaczało, że zagrożenie musiało być naprawdę realne.

Przynajmniej obiecał zostawić na pomniku kwiaty, konkretnie astry, bladofioletowe. Dzięki niemu Harry w końcu wiedział, jakie kwiaty najbardziej lubiła mama.

Przystanąwszy przy najlepiej oświetlonym skrawku parapetu, sięgnął po pióro oraz kawałek pergaminu. Wiele razy myślał o tym, co napisać w wiadomości, którą zamierzał dołączyć do prezentu dla Syriusza, jako że nie będzie mógł się z nim w dzień urodzin osobiście zobaczyć. Każdy dotychczasowy pomysł uznawał finalnie za jakiś niepełny i dopiero teraz noc podsunęła mu właściwe słowa.

**

Cisza. Remus znów miał wartę, ale nawet gdyby przebywał w domu, to kamienica przy Grimmauld Place była dość rozległa, by zakamuflować obecność choćby i dziesięciu osób.

Strasznie było go brak, także podczas krótkich nieobecności, mimo utyskiwania na to, że Syriusz znosi ciągle nowe rzeczy do domu, zasyfia kuchnię próbami gotowania czy nie ogarnia utrzymywania stałej temperatury w pomieszczeniach. To fakt, nie potrafił się tego nauczyć. Teraz też zostawił przed snem otwarte na oścież okno, choć październik dobiegał końca i sypialnię wypełniło wilgotne, lodowate powietrze. Tego typu aura, delikatnie mówiąc, nie budziła w nim najlepszych wspomnień, zwłaszcza gdy zostawał w domu sam. Chwała Godrykowi za czary, bo wystarczyło machnąć pozostawioną na nocnym stoliku różdżką, by zamknąć okno, nie opuszczając przy tym ciepłego łóżeczka.

Syriusz musiał przyznać sam przed sobą, że je polubił. Jakby krok po kroku, cal po calu, odczarowywał dla siebie malutkie fragmenty tego piekielnego domu. Nie było szans, by poczuł się w nim całkiem na miejscu - co do tego nie miał złudzeń. Ale odkąd była alternatywa, odkąd nie musiał przesiadywać tam cały czas, przeprowadzka nie miała dla niego aż tak wysokiego priorytetu. Mógł na spokojnie szukać nowego domu dla siebie i Harry'ego, co więcej, podjął w tym kierunku konkretne kroki. Ot, przejrzał ogłoszenia, kilka zaznaczył, a w jednym miejscu nawet umówił się na oglądanie. Niewiele, lecz nawet to dało mu już poczucie zadowolenia z siebie. Jak gdyby nabierając dystansu do Grimmauld Place, odzyskiwał jednocześnie kontrolę nad własnym życiem. Jeszcze tylko ten jeden, koszmarny dzień przed nim i będzie dobrze.

Wszystko będzie dobrze.

Widoczne za oknem niebo przybierało powoli kolor brudnej szarości, co oznaczało, że nadszedł w końcu trzydziesty pierwszy października. Bał się tej daty, a jednocześnie na nią czekał, irracjonalnie traktując ją jak coś w rodzaju magicznej granicy. Pierwsza rocznica śmierci Jamesa, którą mógł spędzić jako wolny człowiek była niczym symbol, rytuał oczyszczenia, moment finalnej akceptacji świata bez przyjaciela.

Dotąd nawet nie widział jego grobu.

Trochę już poznał nowe części siebie, które pojawiły się przez czas pobytu w Azkabanie i potem. Wiedział, że jeżeli ma wytrzymać, nie może spędzić trzydziestego pierwszego samotnie w domu. Dlatego zadbał o patrol, taki od rana do wieczora i do tego intensywny, na samej Pokątnej. Żadne sterczenie w krzakach sam na sam z własną głową nie wchodziło w grę. Dodatkowo, dzięki tej konkretnej lokalizacji, mógł powęszyć nieco wokół sklepu Borgina i Burgesa. Nie zaszkodziłoby też zerknąć dyskretnie na okolice sklepu tej dziewczyny, o której opowiadała Lina. Tak, jak Syriusz po cichu się spodziewał, Hestii nie udało się wzbudzić zainteresowania ministerstwa zwykłym napisem na szybie butiku i nawet nie wszczęto śledztwa. Zakon musiał sam podjąć działania, ale, rzecz jasna, z uwagi na braki osobowe sprawa czekała gdzieś tam, w kolejce do podjęcia.

Zanim przybrał postać psa, by następnie przyczepić się do jednego z krążących po Pokątnej włóczęgów o błędnych oczach i patrolować okolicę incognito, wstąpił jeszcze do Gringotta. Choć od uniewinnienia Syriusza minął już miesiąc, ministerialni biurokraci nie spieszyli się z pełnym odblokowaniem dla niego odziedziczonej po rodzicach skrytki bankowej. Normalnie miałby to gdzieś, cały czas posiadał bowiem dostęp do osobistego konta, zawierającego między innymi majątek po wuju Alphardzie. Skarbiec Blacków zawierał jednak, poza galeonami, również całą rodową biżuterię, którą Walburga, nie wiedzieć czemu, wolała trzymać poza domem. Na Grimmauld Place pozostawiała jedynie drobiazgi, noszone na co dzień, sygnet ojca, jego nieśmiertelne spinki do mankietów, kilka broszek oraz ozdobnych spinek do włosów.

Słowem, barachło, którego Syriusz pozbył się niedługo po przymusowej przeprowadzce do kamienicy.

Niemniej, koniecznie musiał wybebeszyć ten mroczny sezam, jeśli zamierzał kiedykolwiek zamknąć zlecone przez Dumbledore'a śledztwo w sprawie klejnotów. Już za kilka dni powinien być gotowy eliksir, mający umożliwić otwarcie skrytki Oriona, ale Łapa doskonale zdawał sobie sprawę, że to cały czas tylko jeden z tropów. Każde z ukrytych w Gringocie świecidełek było potencjalnie podejrzane. Dlatego przestąpił próg banku w nastroju lekko bojowym, gotów tym razem, jeśli znów gobliny odmówią dostępu do skrytki, iść prosto do Piusa Thicknesse'a. Jak by nie było, szef Departamentu Przestrzegania Prawa osobiście płaszczył się przed nim tuż po rozprawie, sugerując nawet gratyfikację pieniężną za lata nieuzasadnionej odsiadki. Wystawienie świstka ze zgodą na otwarcie skarbca powinno mu przyjść tym łatwiej.

Tego dnia jednak, kiedy Syriusz odczekał już swoje przy kontuarze, dyżurny goblin nie powitał go ze sztucznie zbolałą miną oraz wiadomością, że niestety, ponownie nie da się niczego zrobić. Wskazawszy drogę w głąb pomieszczeń biurowych, zaprowadził swojego interesanta prosto do Avertusa Dawsona.

Spotkawszy go miesiąc wcześniej w ministerstwie, po swojej rozprawie, Łapa od razu wiedział kto to, choć nie widzieli się pewnie z dwadzieścia lat. Po pierwsze, Lina i jej ojciec byli do siebie bardzo podobni. Po drugie, zarówno dawniej jak teraz, Black bez trudu pojmował, dlaczego Walburga tak strasznie typa nie cierpiała.

Bezczelny, powtarzała, gdy była o nim mowa w dowolnym kontekście, a przy rozmowie nie było Roselynn. Przyjechał znikąd, wkradł się do rodziny, przywłaszczył sobie naszą reputację. Myśli, że jest nie wiadomo kim, a haruje niczym zwykły mugol. Co za wstyd, wżenić się w taki ród i pracować jako czyjkolwiek podwładny. Tylko złoto i złoto, a rodzina? Wartości?

Zero ambicji. Zero godności. Zero wdzięczności za to, w jakim otoczeniu się znalazł. Co to za przykład dla córki, wychowa ją na jakąś wywrotową dzikuskę. Może jeszcze i jej każe samej zarabiać na życie!

Wspominanie tego, gdy wiedział, jak sprawy w rodzinie Dawsonów mają się aktualnie, było całkiem zabawne. Dlatego, gdy Syriusz usiadł naprzeciw Avertusa, po drugiej stronie biurka w niewielkim, ale eleganckim kantorku, obdarzył go odruchowym, szerokim uśmiechem.

Ojciec Liny uniósł tylko brwi. Wysoki i barczysty, z nienagannym, szpakowatym zarostem, miał na sobie garnitur upodobniający go do bogatych maklerów giełdowych z mugolskich filmów. Dobrze się trzymał, a dodatkowo, otaczała go swoista aura władzy, coś, czego Walburga również nienawidziła. Z góry odrzucała ludzi tego typu, jakby wyczuwała w nich zagrożenie dla własnego chorego apodyktyzmu.

Wolała, gdy się jej bali.

Za to on, Syriusz, na widok kogoś takiego miał zawsze ochotę wystawić za cienką, czerwoną linię co najmniej duży palec u stopy. Nawet jeśli nie mógł jeszcze widzieć, w którym miejscu owa granica miałaby się znajdować.

– Ładny gabinecik, wujku – rzucił lekko, rozglądając się ostentacyjnie po wnętrzu – Co prawda, myślałem, że Gringott to instytucja niezależna od ministerstwa... Ale nie narzekam. Przynajmniej nikt mnie nie przetrzymuje w atrium, w dodatku o suchym pysku.

– Z dwojga złego, wolę już, żebyś mówił mi po imieniu – odparł Dawson, a jego piwne oczy rozbłysły na chwilę jak końcówki podpalanych właśnie papierosów – Możesz dostać co najwyżej wody. Nie bywam tu po to, by podejmować gości. Dla twojej informacji, potrzebowałem dziesięciu lat z goblinami, by mieć u nich zapewniony kąt do pracy i nie ma dla nich żadnego znaczenia moja aktualna pozycja w ministerstwie. Za to tobie się ona zaraz bardzo przyda.

– Do czego konkretnie? – zapytał Syriusz, samodzielnie przywołując sobie wodę i dwie szklanki.

– Córka przekazała mi, że masz trudności z dostępem do skarbca po Walburdze i Orionie. Załatwiłem to.

Przesunął w jego stronę teczkę z logo Ministerstwa Magii. Otworzywszy ją, Syriusz dostrzegł w środku kilkadziesiąt kartek, wypełnionych urzędniczym bełkotem. Avertus machnął różdżką, a na stronniczkach pojawiły się pulsujące, jaskrawoniebieskie punkciki.

– Podpisz w zaznaczonych miejscach. Wypełniłem w twoim imieniu wniosek o udostępnienie skrytki bankowej w trybie pilnym i od razu go zatwierdziłem, mamy też akceptację po stronie Gringotta. Teraz tylko złożę to w Podwydziale Prawa Spadkowego Czarodziejów.

Normalnie Black skomentowałby nietypową kolejność działań, ale zgoda, to nieco szemrane obejście biurokracji następowało tym razem na jego korzyść. Przeglądając pobieżnie treść dokumentów, zaczął parafować strony.

– Zaraz – powiedział, natrafiwszy na fragment, gdzie niby on sam uzasadnia zawartą w podaniu prośbę – Tu jest wspomniane, że wnoszę o natychmiastowy dostęp celem stworzenia listy majątku ruchomego.

– Już mamy – odparł Dawson obojętnie – Załącznik A-12, pod koniec.

– A chcę tej listy, bo...?

– To też masz napisane, Black – nie licząc głębokiego barytonu, Avertus brzmiał teraz totalnie jak Lina i Syriusz uśmiechnął się ponownie, wywołując u rozmówcy lekkie westchnienie – Po prostu doczytaj do końca. Wnosisz o otwarcie skrytki, bo chcesz zrobić spis zawartości na cele sprawy spadkowej. Którą dziś rano założyłeś i nawet uzyskałeś rozstrzygnięcie, czyli z sukcesem podważyłeś testament swojej matki, ostatni obowiązujący dokument, omawiający kwestię dysponowania waszym kontem bankowym. Voila, wbrew jej zapisom, jesteś pełnoprawnym spadkobiercą. Jeszcze jakieś pytania?

– Tak – powiedział Syriusz twardo, choć domyślał się, że i to ma gdzieś dalej wśród świstków ozdobionych pieczęcią Naczelnego Kontrolera Finansowego Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów – Co to za zapisy?

– Jak możesz sprawdzić w załączniku A-7 – odrzekł Dawson, a kącik ust drgnął mu minimalnie – Czyli kopii testamentu Walburgi, cały majątek Blacków miał zostać przekazany Narcyzie Malfoy. Naturalnie, odkąd zostałeś uniewinniony, jest to absolutnie wykluczone. Niemniej, testament istnieje, musieliśmy więc zadbać o oficjalne podważenie.

– Dlaczego wykluczone? Przecież zostałem wydziedziczony?

– Masz na myśli wypalenie z gobelinu? – zapytał Avertus z lekkim niesmakiem – Owszem, to jest pewien rytuał pozbawiający cię przywilejów zarezerwowanych dla członków rodu, ale prawo pozostaje prawem, Black. Nie można tak po prostu pozbawić majątku własnego syna, trzeba by udowodnić mu życie w niezgodzie z zasadami współżycia społecznego, względnie uporczywe uchylanie się od dopełniania obowiązków rodzinnych.

– Tak po prawdzie, to przez dłuższy czas nie współżyłem ze społeczeństwem zbyt intensywnie. Aczkolwiek chętnie bym przeczytał wniosek, w którym Walburga wytyka mi służenie Voldemortowi i wnosi w związku z tym o odebranie majątku Blacków, tych uczciwych, ciężko pracujących ludzi bez śladu czarnomagicznych sympatii.

– Masz dziwne poczucie humoru – odparł Dawson obojętnie, ale Łapa dałby głowę, że jego też to bawi.

– A co z drugim punktem? Nie oskarżyła mnie o to niedopełnianie obowiązków? Przecież mogła – drążył dalej, nie mógł bowiem uwierzyć, że Walburga nie próbowała walczyć i faktycznie zapewnić Narcyzie majątku. Chyba zwyczajnie nie wróżyła mu długiego życia w Azkabanie.

Oczy Avertusa zamigotały jeszcze intensywniej, ale reszta twarzy zachowała doskonale neutralny wyraz.

– Może mogła, a może nie. Może nawet złożyła jakieś pismo... Kto wie, co dokładnie zaszło, minęło tyle lat...

Dlaczego Syriusz miał nieuchwytne wrażenie, że coś tu nie gra? Normalnie zignorowałby je tak, jak pod postacią psa automatycznie wyłączał wrażliwość na konkretne zapachy, o których wiedział, że nie są podejrzane, a stanowią integralną część miejskiego syfu. Jednak ostatnie tygodnie jego życia upływały, póki co, pod znakiem nachalnego łączenia się spraw ze sobą.

– Przez cały ten czas, chociaż zostałem skazany na dożywocie, nikt nie położył łapy na majątku – powiedział powoli, wyraźnie, wbijając wzrok w rozmówcę – Nawet myślałem o tym, jak to możliwe, że mogę tak po prostu wprowadzić się na Grimmauld Place. Dumbledore mnie zbył, powiedział coś o lukach w formalnościach, brakujących podpisach... Wiesz coś o tym?

– Niczego takiego nie powiedziałem – rzucił Dawson obojętnie, poprawiając spinki przy śnieżnobiałych mankietach – Podpisz, co ci dałem i wracaj do swoich zajęć, Black. Mam nadzieję, że dostęp do skrytki pozwoli ci szybciej... wyjaśnić pewne sprawy.

– Pisałem Linie o skrytce wczoraj rano, a ty już wszystko załatwiłeś. Do takiej skuteczności mi daleko.

– Jeśli sam zostaniesz kiedyś ojcem, zrozumiesz. Podpisałeś?

Syriusz zamknął teczkę nieco gwałtowniej, niż należało i przesunął ją ku Avertusowi po lśniącym blacie biurka. Przeznaczoną dla siebie kopię dokumentów zmniejszył zaklęciem, by łatwo zmieściła się w wewnętrznej kieszeni kurtki.

– Powiedz mi tylko jedno – zapytał, podczas gdy Dawson przeglądał jeszcze kontrolnie podpisane arkusze – Uważasz, że Orion uczestniczył w obrocie przeklętymi klejnotami na zlecenie śmierciożerców? Że pośredniczył w zastawianiu pułapek na przeciwników Voldemorta?

– Nie zdziwiłoby mnie to. Ciebie chyba też nie?

Łapa miał ochotę powiedzieć, że znać czarnomagiczne preferencje własnego ojca, a mieć dowody na jego współudział w morderstwach, to dwie całkiem różne sprawy. Wolał jednak nie zwierzać się Avertusowi. Który, co za lapsus, wiele lat temu, nawet jeśli przez chwilę, to jednak podzielał typowe dla Blacków poglądy oraz upodobania.

– Możesz jej napisać, że zrobione – usłyszał, zanim finalnie zamknął za sobą drzwi. Odwrócił się, by zerknąć okiem na Dawsona, miał bowiem wrażenie, że to ostatnie zdanie zostało wypowiedziane z lekkim przekąsem. Ale ten już nie zwracał na niego uwagi, pochylony nad stertą papierów, sprawiał wrażenie kompletnie pochłoniętego pracą.

Syriusz wyszedł z banku, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Precyzyjnie zaplanowany patrol teraz wyjątkowo mu nie leżał - mimo deklarowanego i nawet szczerego obrzydzenia względem własnego dziedzictwa, był szalenie ciekaw zawartości rodzinnego skarbca. Nie miał jednak już ani chwili. Zapiął ciasno kurtkę, by osłonić się przed lodowatym wiatrem i na bazie szalonej autosugestii poczuł rabarbarowo-piżmowe perfumy. Dobrze, że cwany, gadający zagadkami ojciec Liny chociaż nie pachniał tak samo jak ona. Dzień był dziwny i bez takich atrakcji, choć dopiero się przecież zaczął.

– No a kto – usłyszał kilka minut po tym, jak pod postacią psa przystanął opodal kilku brudnych handlarzy zakazanym towarem – Dziewucha z ministerstwa, przemądrzała, a ledwie to od ziemi odrosło...

Spodziewał się nazwiska Dawson już właściwie z automatu, ale padło zupełnie inne, nieznane mu. Wspominana przez jednego z mężczyzn młoda urzędniczka zawiniła konkretnie zatrzymaniem go oraz skonfiskowaniem nielegalnych produktów. Nie to było jednak interesujące, a ciąg dalszy rozmowy, w której handlarz, zwany przez innych Robem, dzielił się swoimi poglądami na temat zabezpieczenia ulicy, w tym jakości patroli.

– Ministerstwo samo już nie wie, gdzie ma dupę, a gdzie głowę – rzucił ochryple, a Syriusz przytaknął mu w duchu – Bardziej ich obchodzi nasz towar niż śmierciożercy. Myślą, że zwalą czarną robotę na Zakon Feniksa...

Black zastrzygł uchem, co było nieco utrudnione z uwagi na jednego z psich towarzyszy, obwąchującego go intensywnie. Zamerdał profilaktycznie ogonem i pacnął nowego znajomego nosem, żeby upewnić go o swych dobrych zamiarach. Handlarze całkiem często mieli ze sobą zwierzęta - pewnie w celu wzbudzenia litości lub większej sympatii. Aktualnie spożywali posiłek z zatłuszczonych, umiarkowanie dobrze pachnących torebek, prawdopodobnie mocno wczorajszy chleb z mielonką. To pozwoliło Łapie jeszcze bardziej wtopić się w tłum, kanapki wzbudziły bowiem entuzjazm zgromadzonych psów.

– Morda tam! – wrzasnął Rob, ale rzucił w ich stronę kawałek mięsopodobnego produktu – Jakby mnie kto pytał, powiedziałbym, że ten cały Zakon to banda dzieciaków. Łażą po okolicy, węszą... Dumbledore woli bawić się w mugolskich detektywów niż zatańczyć ze śmieciojadami tak, jak oni z nami.

– Jak dla mnie, on gówno może – prychnął najniższy z mężczyzn, popijając kanapkę czymś z przybrudzonej piersiówki – A co było jeszcze na wiosnę? Knot by go najchętniej wysłał do czubków, a teraz sam woli nie wychylać swojej tłustej mordy.

– Dobrze gadasz, Doug – Rob przysiadł, a Syriusz, korzystając z luki w psim kordonie, przemknął, by usiąść koło niego, zrobiwszy maślane oczy oraz intensywnie chłoszcząc ogonem brudne podłoże. Handlarz musiał mieć miękkie serce do zwierząt - wszak wszyscy dysponują jakimiś zaletami - nie czekając długo, wyciągnął przed siebie brudną dłoń, dzierżącą nadgryzioną wędzoną szprotkę.

Black jadał w życiu przeróżne rzeczy, a pod postacią psa jego zakres tolerancji był już w ogóle bardzo wysoki. Nadal nie na tyle, by obejmować sobą coś, co śmierdzi oraz patrzy oczami. Cóż, nikt nie mówił, że praca dla Zakonu jest łatwa, za kogokolwiek mieliby jego członków Rob i jego koledzy. Którzy, co kluczowe, o istnieniu tej instytucji nie powinni w ogóle wiedzieć.

– Tych czarnych szmaciarzy trzeba dojechać tak, jak to robiliśmy poprzednio – kontynuował tymczasem handlarz – Od samego środka. Po cichu, tak, żeby nie wiedzieli, skąd przychodzi atak. Żeby to oni zaczęli się bać.

– Ciszej – upomniał go jeden z towarzyszy – Ściany mają uszy. Poza tym, nas dziś już nie ma tylu, co wtedy, a oni pochowali się w swoich norach.

– Ale wylezą z nich – odrzekł Rob twardo – Znów będą robić z siebie władców świata, a do tego czasu, jak Lokusta pozwoli, będziemy gotowi.

**

Dawson,

Tata kazał Ci przekazać, że ,,zrobione".

Co Ty sobie myślisz, nie uprzedzając, że go na mnie nasłałaś?

Ale dzięki.

S.

P.S. Wiedziałaś, że amoniak i soda to to samo?



Black,

Lepiej patrz i ucz się, jak szybko można ogarniać sprawy. Miałbyś ten skarbiec otwarty już dawno, wystarczyło powiedzieć.

Ale nie ma za co, bo ja nic nie zrobiłam.

L.

P.S. Nie, bo to nie jest to samo.



A słuchaj, skoro Twoje macki sięgają aż do Gringotta, to może załatwiłabyś mi wejście do skrytki po godzinach otwarcia? Nie wiem, czy wyrobię się po patrolu, a chcę w końcu wysłać te graty do ekspertyzy łamacza.

Nie musisz udawać takiej skromnej.

S.

P.S. To dlaczego do pierniczków używa się albo amoniaku, albo sody?



Po godzinach pracy banku aktywują się zabezpieczenia i teren muszą opuścić nawet gobliny. Żadne macki tego nie obejdą.

L.

P.S. Black, skup się na patrolu. To obejmuje zarówno pierniczkowe fantazje, jak odrywanie mnie od pracy nadmiarową korespondencją. Bo zacznę żałować, że się zgodziłam na ten twój pergamin.

P.S.2. A w ogóle, to jeszcze za wcześnie na pierniki.



No nic.

Tak ogólnie, to może według Ciebie obijam się na patrolu, ale nic bardziej mylnego. Podsłuchałem ciekawą rzecz, im dłużej o niej myślę, tym bardziej czuję, że powinniśmy to podrążyć. Kojarzysz jakąś niebędącą Zakonem organizację, sabotującą śmierciożerców podczas Pierwszej Wojny? Coś na kształt szpiegów?

P.S. Wymyśliłem pergamin, bo nie można tak męczyć sów, Dawson. Ciesz się, że usprawniliśmy komunikację dzięki mojej kreatywności.

P.S.2. Tu akurat przeceniasz moje talenty, ja się nie spodziewam, żeby pierniczki wyszły już za pierwszym razem. Zacznę teraz, to będę miał dość czasu, by osiągnąć doskonałość. Chyba że Ty wiesz, jak je zrobić, i mi powiesz, mądralo.



Black, jaśniej, jakich szpiegów, na Merlina. Co podsłuchałeś?

Czy ty w ogóle czyścisz ten pergamin na bieżąco, poruszając takie tematy? Mam nadzieję, że to naprawdę bezpieczne.

Chcę wiedzieć wszystko w detalach. Ale takich, żebym tu nie miała elaboratu długości "300 dań mącznych" jak wrócę z czterech godzin lekcyjnych Z RZĘDU.

Nie, nie kojarzę żadnych innych organizacji.

Nie, nie umiem piec pierniczków, w ogóle niczego nie umiem piec.



Dawson, a Ty to się nie dajesz trochę wykorzystywać w tej szkole? Nie mieliście mieć ze Śmiecierusem dzielonych planów? Jak trzeba go ustawić do pionu, to wiesz, nie musisz długo prosić.

W sumie to wcale nie musisz prosić.

A jeśli chodzi o tamtą kwestię...

***

– Serio, wspomniał imię Lokusty? Kto tak mówi? – zdziwiła się Lina, przetrawiając komplet informacji, otrzymanych od Syriusza przez kominek oraz wcześniej, za pośrednictwem zaczarowanego pergaminu. Kilka dni wcześniej wysłał jej egzemplarz, twierdząc, że nadawanie korespondencji przez sowy niepotrzebnie ogranicza czas reakcji. Ponieważ tradycyjne listy wymagały też często utajniania treści poprzez stosowanie rozmaitych aluzji czy słownych wygibasów, zgodziła się od razu. Nie zdawała sobie wtedy jeszcze sprawy, do jakiego stopnia Black jest w stanie łazić po całej Pokątnej z przyległościami, podsłuchiwać szemranych typów, a do tego relacjonować swój patrol na bieżąco niczym jakiś komentator sportowy. Dodatkowo przełączając się dynamicznie między postacią zwierzęcą a ludzką.

Gdyby ktoś taki jak on trafił na jej szkolenie ze śledzenia, nie miałaby mu wiele do przekazania.

– O to mi właśnie chodzi, nikt tak nie mówi – odrzekł widoczny w palenisku Syriusz – W domu sprawdziłem kto to, ale, znając życie, wiesz sama z siebie...

– No pewnie, Lokusta to czarownica żyjąca w Rzymie. Po tym, jak z sukcesem załatwiła trucizną swojego przemocowego męża, postanowiła działać na szerszą skalę. Najpierw zabijała głównie na zlecenia zdradzanych żon, potem zbliżyła się do otoczenia samego cesarza...**

– A dodatkowo, co ciekawe – dopowiedział Syriusz, pociągając łyk z kubka wielkości rondla i krzywiąc się wyraźnie – Ubogim oferowała swoje usługi za darmo. Uznawała trucicielstwo za misję, uwalnianie uciśnionych. Umiała też zabijać na rozmaite sposoby, czasem ofiara umierała po latach i nie sposób było dojść do tego, co dokładnie wywołało zgon.

– Do czego zmierzasz? – zapytała Lina, choć miała pewne podejrzenia – Myślisz, że ten cały Rob lata temu działał z ramienia jakiejś organizacji, która walczyła z Voldemortem takimi sposobami? Ma to pewien sens... ale ci handlarze mogli równie dobrze tak sobie gadać, przechwalać się między sobą...

– Nie wysławiali się jak menele z ulicy, bez porównania do Dunga i różnych jego znajomków, których poznałem. To nie byli zwykli handlarze. Pod koniec patrolu poszedłem za tym Robem i zgadnij, dokąd poszedł. Do ,,Zimnej Annie". Ale nie to samo w sobie jest ciekawe...

 – Tylko to, skąd ta nazwa, bo na bank chodzi o coś zwyrolskiego.

– Mówisz, jakbyś nie znała bardziej szemranych knajp i hosteli przy Nokturnie. Nie, chodzi o to, że wlazł do środka, a potem pojawił się w oknie na najwyższym piętrze, z widokiem na zachód. To są najdroższe pokoje w ,,Annie", tak samo zresztą, jak w każdym innym miejscu w okolicy, bo tylko takie nie wychodzą na śmietniki.

– Racja – zasępiła się Lina, poprawiając nieco pozycję w fotelu przed kominkiem – Typa sprzedającego podrobione amulety po bramach nie byłoby stać na taki pokój.

– Dokładnie. A dlaczego człowiek, który ma dość złota, miałby przebywać z handlującymi szajsem śmierdzielami? Według mnie po to, by węszyć w ich gronie albo mieć pretekst do w miarę dyskretnego krążenia po ulicy...

– Względnie faktycznie coś sprzedaje, ale towar premium podaje tylko pod ladą.

– Widzę, że chwytasz w lot – odrzekł Black z zadowoleniem, jakby chwalił jednego z psich kolegów – A jeśli chodzi o to, co to by mogło konkretnie być... szokujące, historia magii jednak czasem się przydaje. Lokusta swoje najbardziej dyskretne, odroczone w czasie morderstwa odwalała dzięki klejnotom. Niektóre z nich stopniowo uwalniały do organizmu noszącego ukrytą w środku płynną truciznę, ale inne zaklinała tak, by spowalniały krwiobieg albo uszkadzały niektóre nerwy. Miała w tym obszarze nieograniczoną fantazję.

– Okej, powiedzmy, że grupa pasjonatów historii magicznego trucicielstwa postanowiła powalczyć ze śmierciożercami i wykańczała ich dyskretnie za pomocą kamieni. Naciągane, ale nie takie teorie okazywały się prawdą. Widzę tu jeden, zasadniczy problem, Black. W naszym obszarze zainteresowań nie znajdują się ludzie chcący wybić zwolenników Voldemorta, przeciwnie. Szukamy kogoś, kto używał dokładnie opisanych przez ciebie sposobów do likwidowania jego przeciwników.

– Fakt, jeśli pominiesz to, że ludzie puszczają farbę z dowolnego powodu, zdradzają, zmieniają strony... A wiedza o tym, jak zaklinać takie przedmioty, nie jest czymś powszechnym. Wiesz pewnie lepiej ode mnie, że kamienie szlachetne niełatwo poddają się magii. Podsumowując, w przypadku tego tropu intencja jest drugorzędna. Powinniśmy za to skupić się na znalezieniu kogoś, kto zna metodę.

Lina zamilkła na chwilę, próbując zebrać myśli. Była padnięta po dniu wypełnionym lekcjami, ale w żadnym stanie nie oparłaby się pokusie zbadania takiego tropu. Wolała już coś sprawdzić, a potem uznać za słabą teorię spiskową, niż mieć świadomość, że czegoś nie dopatrzyła.

– Dumbledore na pewno nigdy nie wspominał wam o żadnej szemranej organizacji, która robi to samo co Zakon, ale... powiedzmy, bardziej radykalnie? – dopytała jeszcze.

– No wiesz, zdawaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy jedyni – odrzekł Syriusz, a odłożony przez niego z wyraźną ulgą kubek opadł z hukiem, odesłany najpewniej do zlewu – To znaczy, ludzie naturalnie gromadzili się wokół Dropsa, on zresztą zapraszał do Zakonu po prostu tych, których pamiętał jako uczniów. Byli jednak tacy, co mieli podobne aspiracje i tworzyli własne grupy, próbujące jakoś tam sabotować Voldemorta. Większość wymierała szybko... Ale jestem pewien, że nie wspominano nam o nikim specjalizującym się w truciznach, pamiętałbym.

– Hm, no dobrze – mruknęła Lina, nadal składając usilnie te puzzle w głowie – Jeśli masz rację, to wszystko do siebie pasuje. Dumbledore nie zaakceptowałby raczej takiej metody walki, więc grupa tego rodzaju musiałaby się ukrywać nie tylko przed śmierciożercami, ale też Zakonem i ministerstwem. Nie wspomnę, że inspirowane Lokustą trucizny mogły faktycznie kamuflować własne działanie. Osłabiać moce, koncentrację, by delikwent szybciej padł w pojedynku... albo wręcz symulować atak serca, choroby zakaźne...

– Na przykład smoczą ospę – dodał Syriusz, celnie, bo ta sama myśl pojawiła się i w jej głowie.

– Za wcześnie na takie wnioski – odrzekła stanowczo, podkręcając nieco siłę płomieni zaklęciem, nadchodziła bowiem chłodna noc – Udowodnijmy związek spraw a i b, zanim złapiemy za c. Wątek skazy podejmie Remus, i to już za kilka dni, a my skupmy się na klejnotach. Potrzebujemy tego Roba, żeby go przycisnąć...

– O to się nie martw, powęszę tam w najbliższych dniach. Znam jedno z miejsc, gdzie składują towar, było pełne tego oszukańczego gówna. Na pewno po nie wrócą.

– Dobrze...

Urwała, bo zegar za jej plecami rozbrzmiał cichymi gongami, sygnalizując wybicie godziny dziewiątej.

– Muszę lecieć – powiedział nagle Black – Dam znać, jakie postępy. Śpij dobrze.

Zniknął z pola widzenia, nie czekając na odpowiedź, co było chyba jeszcze dziwniejsze niż nerwowość Remusa przy Grimmauld Place kilka dni wcześniej. Lina przez chwilę bez sensu przyglądała się płomieniom, a potem przeniosła wzrok na zegar, który wyzwolił w Blacku tę gwałtowną reakcję. Połączyła fakty dopiero po chwili, dzięki umieszczonemu na cyferblacie datownikowi. Trzydziesty pierwszy października, oczywiście, że znała tę datę, jak każdy w świecie czarodziejów. Dobrze pamiętała tamten dzień, dla większości radosny, bo związany ze zniknięciem Voldemorta. Wtedy niewiele myślała o tym, ile cierpienia przyniósł najbliższemu otoczeniu Potterów. Ale współczuła Harry'emu - rocznemu maluchowi, który miał nigdy nie poznać własnych rodziców. Sama straciła matkę zbyt wcześnie, lecz też na tyle późno, by zachować w pamięci wiele wspomnień. Bardzo pomagały zawsze, gdy wracał smutek po odejściu Rose i Lina nie chciała sobie wyobrażać, jak to jest, nie mieć choćby takiego pocieszenia.

Wtedy mówiono o Chłopcu, Który Przeżył, dziś o Wybrańcu, mającym moc pokonania Czarnego Pana. A ona brała w tym udział, mogła uczestniczyć w części jego przygotowania do tego wszystkiego. Z satysfakcją obserwowała siłę motywacji oraz tempo nauki Pottera, ale też to, co odruchowo powielał po niej samej. Małe elementy stylu walki, techniki, pozycje - lubiła świadomość, że właśnie w nim przetrwa edukacja, którą sama odebrała od Rufusa, Szalonookiego i innych doświadczonych aurorów. Że ta wiedza, jak dobrze pójdzie, zostanie wykorzystana do pokonania samego Voldemorta.

Syriusz spędził na patrolowaniu Pokątnej cały dzień, a potem niemal od razu połączył się z nią przez kominek. Pewnie dopiero teraz miał chwilę czasu na przeżywanie tej szczególnej rocznicy, w jakikolwiek sposób zamierzał to robić. A Harry - cóż, podczas lekcji Lina zauważyła, że jest nieco rozkojarzony, ale złożyła to na karb zmęczenia nauką. Nie pamiętała o Nocy Duchów wcześniej i ten fakt doskonale pokazywał, jak bardzo sama potrzebuje odpoczynku. Nie jadła w Wielkiej Sali ze wszystkimi, cały dzień przechodziła tylko z klasy do gabinetu, w przeciwnym razie zauważyłaby halloweenowe dekoracje. Pouczała o regeneracji innych, a sama o niej zapominała.

W związku z powyższym, zamiast przejrzeć jeszcze konspekty zajęć, poszła prosto do wanny, licząc na usypiającą moc długiej kąpieli w bąbelkach. Mimo tego relaksującego rytuału długo nie mogła zasnąć. Gdy w końcu się poddała, sięgając po pierwszą lepszą książkę, pomyślała, że nie tylko dla niej będzie to bezsenna noc.

Miała sporo racji, bo choć Harry wprost padł na łóżko, znużony długim treningiem quidditcha, to w gabinecie dyrektora Hogwartu do późna paliło się światło. Skończywszy omawiać z McGonagall temat reorganizacji pracy skrzatów, Dumbledore bez słowa postawił przed nią gorącą czekoladę oraz szklaneczkę bourbona. To był ich coroczny, milczący rytuał, współdzielenie obecności, jak tamtej nocy, gdy zostawili pod drzwiami domu przy Privet Drive pewne szczególnie cenne zawiniątko. Nie spał również Hagrid - siedział na progu swojej chatki, nie czując chłodu nocy dzięki ciepłu wtulonego w niego Kła. Wpatrywał się w czarne, jesienne niebo myśląc, czy to gdzieś tam są teraz Lily i James. To samo robił Remus Lupin, samotnie strzegący okolic Dziurawego Kotła. On jednak spoza londyńskiej łuny świateł nie dostrzegał ani gwiazd, ani księżyca.

A wiele mil dalej, w Dolinie Godryka, niemal do rana słychać było wycie psa, który po zmroku przemknął jak cień przez cichy, stary cmentarz.




* Przypisowa ciekawostka o tej piosence jest taka, że wokalista napisał ją z myślą o swoim wuju, chcąc wyśpiewać wszystko to, czego nie zdążył mu powiedzieć przed śmiercią. 

** Czy Lokusta była istotnie prawdziwą czarownicą, tego nie wiemy, ale cała reszta to fakt. Postać ta pojawia się w ,,Rocznikach" Tacyta jako znana w Rzymie trucicielka galijskiego pochodzenia. Odpowiadała między innymi za śmierć cesarza Klaudiusza, a później zabijała na zlecenie jego następcy, Nerona.

Klejnoty to już moja inwencja, ale kronikarz istotnie donosi, że ta kreatywna bohaterka była w stanie mordować bez wzbudzania podejrzeń dzięki różnym wariantom mikstur, także takich o przedłużonym działaniu. Dodatkowo, ciągnęła niezłą kasę od bogatych, a biednym zapewniała trucizny za darmo. Jakie czasy, taki Robin Hood XD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro