Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13

Fragment napisany kursywą porusza temat choroby i lęku przed śmiercią, miej to proszę na uwadze, jeśli to dla Ciebie trudne kwestie.


sierpień 1976

Albert Terrace była niewielką, urokliwą uliczką, przytuloną do dwóch terenów zielonych - olśniewającego widoczną z niego panoramą Londynu Primrose Hill oraz królewskiego Regent's Park, gdzie można było odwiedzić zoo. Ponoć ceny domów w tej części dzielnicy Camden Town osiągały wartość nawet ćwierć miliona funtów, zarówno ze względu na to atrakcyjne sąsiedztwo, jak niewielką odległość od ścisłego centrum miasta.

Rufus Scrimgeour nie wiedział, czy to dużo, czy mało. Nigdy nie nauczył się sprawnie przeliczać mugolskiej waluty na galeony, mógł jednak obstawiać, że dom wybrany przez Avertusa Dawsona będzie wyglądał na najdroższy w całej okolicy. Porównawszy cyfrę na złotej tabliczce zdobiącej ogrodzenie z notatką, którą wyjął z kieszeni, przekonał się, że jest tak istotnie. Pokrytą jasnobeżowym tynkiem posiadłość zdobiły liczne stiuki, płaskorzeźby oraz balkony o misternych, kutych balustradkach. Wysokie okna dawały widok na jedwabiste trawniki Primrose Hill oraz majestatyczne drzewa, o tej porze roku iskrzące się najintensywniejszym możliwym odcieniem zieleni.

Rufus dyskretnie wysunął z rękawa różdżkę, po czym dotknął nią furtki, pozwalając, by go rozpoznała i wpuściła. Był oczekiwanym gościem - mimo to, pokonawszy kilka kierujących do głównych drzwi schodków, zawahał się, przystanął, nerwowo poprawiając mankiety koszuli. Dopiero potem zastukał, wywołując z wnętrza domu drobną kobietę o srebrnych włosach uczesanych starannie w niski kok.

– Zapraszam – powiedziała tylko, lustrując go pobieżnie i usuwając się z przejścia.

Dawson, zagorzały przeciwnik instytucji skrzatów domowych postanowił świecić w ministerstwie własnym przykładem, zatrudniając gospodynię. W wielu kręgach ten gest wzbudził szczery entuzjazm, jako że wybrał na tę posadę wdowę, która straciła męża i dwóch synów podczas starć ze śmierciożercami. Ludzie zachwycali się, jakie to szlachetne, dać starszej pani hojnie opłacaną posadę przy rodzinie, a zarazem szansę na poczucie jeszcze ciepła domowego ogniska. Rufus miał jednak własne zdanie na ten temat. W każdym z czynów Dawsona wyczuwał drugie dno.

– Czy pan jest w domu? – zapytał w związku z tym.

W liście, który napisała do niego Roselynn z prośbą o odwiedziny, znajdował się również dopisek, że jej mąż nie ma nic przeciwko tej wizycie. Była to doprawdy nowość, bo zazwyczaj obaj panowie unikali swojego towarzystwa. Z drugiej strony, Rose uzasadniła zaproszenie tym, że przykrzy jej się w chorobie, wymagającej leżenia, a czego jak czego, ale dbałości o jej zdrowie nie można było Avertusowi odmówić.

– Pan jest w swoim gabinecie, tu obok – gospodyni ściszyła głos, więc Rufus pochylił się ku niej lekko – Pani nie wie o tym, myśli, że pojechał do ministerstwa. Proszę nie wyprowadzać jej z błędu.

– Dobrze  odrzekł zdziwiony i pozwolił poprowadzić się w głąb korytarza.

Zauważył ją jeszcze zanim stanęli u podnóża szerokich, drewnianych schodów, prowadzących na piętro. Córka Rose i Dawsona, wiedział, że to ona, choć widział ją dotąd może z dwa razy, i to przelotnie. W tym domu nie było jednak innych dzieci, a poza tym, mała przypominała oboje rodziców wręcz zadziwiająco. Oczy miała po nim - duże, piwne, pozornie ciepłe. Skierowała je prosto na Rufusa, po czym wstała ze stopnia, na którym dotąd siedziała, by powitać go grzecznie i pozwolić mu przejść.

– Linnie – zwróciła się do niej gospodyni – Mówiłam ci, żebyś tu nie przesiadywała. Idź do siebie, a ja cię zawołam, gdy tata będzie gotowy do wyjścia.

– Wolę poczekać tutaj – odpowiedziała dziewczynka, nadal bardzo uprzejmie, ale stanowczo. Ten ton też zdecydowanie odziedziczyła po Avertusie, a może tylko nauczyła się go naśladować.

Rufus minął ją, zmierzając za nagle spochmurniałą gospodynią do pokojów na piętrze. Czekając cierpliwie, aż zastuka kilkukrotnie, uzyska zaproszenie do środka, a potem go zapowie, zajął się czujnym skanowaniem własnych myśli oraz uczuć.

Dobrze. Zwykłe zadowolenie i ciekawość, z nutą troski. Zero ekscytacji, łaskotania w żołądku, tej zdradliwej fali, która każe uciec, ale też zostać na wieczność. Nie wróciła, nawet wtedy, gdy w końcu przekroczył próg pokoju i zobaczył Roselynn. Owszem, do odczuwanych przez niego emocji dołączyło coś nowego, zdecydowanie niespodziewanego. Przerażenie.

Owszem, wiedział, że niedługo po jego wyjeździe w długą podróż poślubną zachorowała na smoczą ospę. Przeszła ją ciężko, jednak po trzech tygodniach otrzymał wesoły list, pełen żartów z zielonej skóry, wysypki oraz drapania się, gdy nikt nie widzi. Śmiali się wtedy, on i Ellen, której czytał na głos fragmenty, odruchowo chcąc, by świeżo poślubiona małżonka znała szczegóły jego korespondencji z dawną przyjaciółką.

Minęło kilka miesięcy, wiosna ewoluowała w pełnię lata, a on poczuł mieszaninę zdziwienia ze zmartwieniem, czytając, że choroba znów przykuła Rose do łóżka.

– Biedaczka – powiedziała Ellen ze szczerym współczuciem – Gdy ją odwiedzisz, koniecznie wypytaj, czy zażywa coś na odporność. Musi jej być przykro siedzieć w domu w tak piękną pogodę.

Pocałował żonę z wdzięcznością i postanowił, że postąpi zgodnie z jej radą. Naprawdę miał zamiar to zrobić. Do momentu, gdy zobaczył Rose, tak radosną w listach oraz jego niedawnych przecież wspomnieniach, na żywo w jej domu.

Jej ciepła, kremowozłocista dotąd cera stała się niemal biała, jakby przezroczysta, z ledwie dostrzegalnym sinym odcieniem. Pod oczami, nagle dziwnie dominującymi na tle wychudzonej twarzy, miała fioletowe sińce. Nawet włosy, cudowne, gęste, ciemnokasztanowe, budzące zazdrość wszędzie, gdzie bywała ich właścicielka, były teraz niemal zupełnie matowe. Wymykając się z roztrzepanego warkocza, tworzyły silny kontrast dla tej potwornej bladości.

Merlinie, co za szczęście, że praca aurora uczy robienia dobrej miny do złej gry.

– Rosie – powiedział, zbliżając się i składając pocałunek na jej zimnym policzku – Wezwałaś mnie, więc jestem.

– Wiedziałam, że przyjdziesz.

Przynajmniej uśmiech miała ten sam, hipnotyzujący, podobnie jak to spojrzenie, skłaniające człowieka do powiedzenia więcej niż zamierzał uprzednio zdradzić.

– Wybacz, że przyjmuję cię w takim stanie – westchnęła – Rano strasznie bolała mnie głowa i nie dałam rady bardziej się ogarnąć.

– Zawsze wyglądasz pięknie, Rose. Wbrew temu, co pisałaś, wątpię, żeby nawet ta cała wysypka mogła ci zaszkodzić.

Parsknęła cichym, jakby ostrożnym śmiechem. Spróbowała unieść się na poduszkach, ale sprawiło jej to widoczną trudność. Rufus usiadł na chwilę bliżej, by jej pomóc, chwytając pod łokcie.

Pachniała eliksirem wiggenowym i czymś jeszcze. Znał tę woń dobrze, tylko bał się ją nazwać, nawet sam przed sobą.

– Kłamczuch z ciebie – powiedziała z lekką zadyszką, umoszczona już w nowej pozycji – Uroczy, ale nadal. Nikomu poza tobą nie pokazałabym się taka rozgrzebana.

Pomyślał, że jeśli w ogóle istnieje dobry moment, by zapytać, to nadszedł on teraz.

– Co ci jest? Myślałem, że ta ospa dawno przeszła, ale widzę na szafce eliksir.

Podążając za jego wzrokiem, zerknęła z niechęcią na charakterystyczną fioletową buteleczkę.

– Jest paskudny – odpowiedziała, wydymając kapryśnie wargi. Choć suche i spierzchnięte, były nadal tak pełne jak wtedy, gdy malowała je lśniącą, czerwoną pomadką. Robiła jedną ze swoich niezadowolonych minek, a wszyscy wokół byli gotowi spełniać jej życzenia.

– Mimo to bierzesz go grzecznie? – zapytał Rufus z udawaną surowością.

– Pewnie, ten i wiele innych. Dezynfekuję gardło, smaruję plecy, zażywałam nawet kąpieli w jakimś okropnym błocie, podobno to nowy wynalazek. Staram się, robię wszystko, co każą uzdrowiciele, naprawdę!

Ostatnie zdanie wypowiedziała lekko podniesionym głosem, skubiąc nerwowo koniec warkocza. Na widok tego znajomego gestu Rufus poczuł nagłe ściśnięcie w gardle.

– Ale?  szepnął bez tchu, wyczuwając, co ona zaraz powie.

– Ale to nic a nic nie pomaga  odrzekła, patrząc na niego wielkimi, ciemnymi, nagle pustymi oczami.

Tak dobrze ją znał, że już wiedział, czemu prosiła, by przyszedł. 

– Kiedyś mogłam powiedzieć ci wszystko, Rufusie – powiedziała, bezustannie wpatrując się w jego twarz  Czy nadal tak jest?

– Oczywiście – odrzekł pospiesznie, chwytając dłonie, które ku niemu wyciągnęła. Też były chłodne i jakby lekko wilgotne. Wydawały się nie pochodzić już tego świata, jakby jej ciało zaczęło opuszczać go stopniowo, zaczynając właśnie od nich.

– Komuś muszę się zwierzyć, żeby wytrzymać jeszcze jakiś czas w tym łóżku. Nawet jeśli... to niedługo. Bo ja umieram, Rufusie. Widzisz to, prawda? Wiem, że ty nie będziesz mnie okłamywał.

 Widzę, Rosie  szepnął, ale opuścił wzrok, nie mogąc znieść widoku jej oczu. Wpatrzył się w ich splecione dłonie, w jej biedne, blade palce, łagodnie przemykające pomiędzy jego własnymi.

 To takie niesprawiedliwe!  niemal krzyknęła i musiała aż odkaszlnąć, zanim była w stanie mówić dalej  Ja wiem, że to okropne, że nie powinnam tak myśleć, ale są przecież ludzie, którzy sami pragną śmierci. Bo czują się nieszczęśliwi, stracili kogoś w tej okropnej wojnie, czasem są już po prostu starzy, zmęczeni. Dlaczego ja, nie oni? Jestem jeszcze młoda, mam dziecko, męża, mam... wszystko Rufusie. Nie chcę tego tracić... chcę żyć dalej.

Głos jej się załamał, gwałtownie zabrała mu dłonie i na chwilę ukryła w nich twarz. Siedział bezradnie, nie wiedząc, czy coś mówić, a jeśli tak, to co by to miało być.

 Boję się śmierci  wyszeptała zza własnych palców  Przecież, nawet jeśli coś jest po drugiej stronie, to będę tam praktycznie sama. Cała moja rodzina, moi przyjaciele, mój dom... mam to tutaj. Co ja tam w ogóle będę robiła? A jeśli nie zasłużyłam na żadne ,,dalej"? Tak naprawdę, to w całym swoim życiu nie zrobiłam nic pożytecznego.

Zaśmiała się nagle, ale gdy odsłoniła znów twarz, zobaczył ślady łez. 

– To nieprawda, Rosie – usiadł znów bliżej, przyciągając ją do siebie i zamykając w uścisku. Czuł się o wiele lepiej, był w stanie mówić swobodniej, gdy ona nie mogła go widzieć. Przez chwilę tylko szeptał uspokajająco jakieś nieznaczące frazy, czekając, aż wibrujące w pobliżu jego klatki piersiowej łkanie ucichnie.

Pachniała eliksirem wiggenowym, ale też nieuniknionym, tym, co jako auror oglądał już wielokrotnie.

– Byłaś i jesteś prawdziwym darem dla tylu osób, twoich rodziców, rodzeństwa, przyjaciółek... i dla mnie. Dla twojej rodziny, którą przecież stworzyłaś i którą po sobie zostawisz. 

Głaskał ją po plecach, zapewniając, że jest coś dalej i z całą pewnością spotka tam wszystkich, których chciałaby zobaczyć. Opowiadał jej o świecie bardzo podobnym do tego, który znała, tylko znacznie piękniejszym, bez chorób, bez śmierci. Zapewniał, że czas mija tam bardzo szybko, dzięki czemu nawet się nie spostrzeże, aż bliscy do niej dołączą. Chyba nigdy wcześniej słowa nie przychodziły mu tak łatwo, a ona leżała zasłuchana, jakby naprawdę wierzyła w tę bardzo przecież podkolorowaną wizję. Kiedy zapytała, czy tam jej alergia na sierść minie i będzie mogła w końcu mieć psa, o którym zawsze marzyła, powiedział, że pewnie, tak właśnie to działa. Przez cienką, wilgotną od jej łez tkaninę koszuli poczuł, jak się uśmiecha. Leżące tuż pod policzkiem Rose serce ścisnęło mu się boleśnie, ale mówił dalej o tej wspaniałej, leżącej za zasłoną przyszłości. Gdzieś w tle, przez jego umysł przepływały jednak inne obrazy, wspomnienia, których w tej chwili nie mógł przywołać na głos.

Pierwszego spotkania i tej chwili olśnienia, jakby na jego dłoni przysiadł na moment piękny, kolorowy motyl.

Balów, pikników i kolacji, dziesiątek nieznaczących okazji, które dla niego znaczyły wiele, bo mógł ją tam spotkać.

Odpisywania na jej listy, ocierania jej łez, cieszenia się jej radością. Mozolnych prób zapamiętania imion wszystkich tych przyjaciółek. Słuchania o tym, jak bardzo on nie odróżnia kolorów. Chwil dumy, gdy podczas zabaw odmawiała konkurentom, bo to z nim chciała zawsze zatańczyć najpierw.

Wreszcie, dnia wyjazdu do Ameryki, naznaczonego jej smutkiem, a jego błędnym przekonaniem, że za niechęcią do rozstania skrywała coś więcej niż przyjaźń.

A potem tego, gdy poszedł do jej ojca, by zapytać, czy gdy Rose wróci, będzie mógł poprosić ją o rękę. Rufus dostał jego błogosławieństwo, więc czekał, cierpliwie, z nadzieją. Nie zastanawiał się, czemu jej listy przychodzą coraz rzadziej, planował wspólną przyszłość, tak samo naiwnie, jak teraz opowiadał jej o życiu po śmierci.

Cztery miesiące później wróciła, nie sama, a stary Rowle równie chętnie udzielił swojej zgody Avertusowi Dawsonowi.

Nigdy jej o tym wszystkim nie opowiedział i nie zamierzał tego zmieniać.

Leżała blisko, więc szybko wyczuł zmianę w rytmie jej oddechu. Lekko wysunął śpiącą Rose ze swoich ramion, po czym złożył ją na poduszkach i okrył kołdrą. Ocierając po drodze oczy, opuścił pokój, nie oglądając się za siebie.

Ale na schodach znów trafił na jej córkę, siedziała tak samo, jak wtedy, gdy wchodził, wyprostowana na schodku. Dopiero teraz zauważył, że ma pod plecami małą poduszkę, a obok książkę, jakby się spodziewała dłuższego pobytu w tym miejscu. Miała na sobie wyjściową sukienkę w ciepłym, bordowym odcieniu, o którym Rose mawiała, że dodaje odwagi. Rufus jako auror specjalizował się w tropieniu i umiał stąpać naprawdę cicho, a jednak chyba wyczuła jego obecność, bo wstała, robiąc miejsce na schodach, jeszcze zanim podszedł bliżej. Mijając ją, miał przez moment ochotę coś powiedzieć, o coś zapytać, ale powstrzymała go myśl, że przecież nie ma pojęcia, jak rozmawiać z dziećmi. Coś w jej widoku nie dało mu jednak spokoju, dlatego nie opuścił domu Dawsonów od razu, skręcił w stronę kuchennych zapachów, które, zapewne, powinny doprowadzić go do gospodyni.

 Zasnęła  rzekł w odpowiedzi na pytające spojrzenie kobiety i jeszcze przez chwilę zawahał się, zanim zapytał o dziewczynkę.

 Och, siedzi tam, odkąd zjadła śniadanie. Nie ma sposobu, by ją przekonać, taka już jest... Bo wie pan  gospodyni ściszyła głos, jakby ze wstydem  Za kilka tygodni szkoła, pan miał ją dziś zabrać na Pokątną. Ale od rana siedzi w gabinecie i, szczerze mówiąc, nie sądzę...

Nie dokończyła, spłoniła się jedynie, spuszczając oczy. Wyglądała, jakby żałowała, że powiedziała cokolwiek, a przecież Rufus wyczuł, jak bardzo potrzebowała w końcu to zrobić. Powodowany impulsem, wyszedł szybko z kuchni, zdążając w stronę pomieszczenia, które wskazała mu odruchowo, gdy przyszedł. Nie zatrzymała go.

Drzwi gabinetu Dawsona bez trudu ustąpiły pod jego zaklęciem. Pokój był wielki, piękny, bardzo ciemny, bo blask będącego o tej porze wysoko słońca przytłumiały ciężkie zasłony. Avertus uniósł spoczywającą dotąd na blacie biurka głowę i spojrzał na wchodzącego opuchniętymi oczami.

 Scrimgeour  powiedział, a głos miał zachrypnięty, jakby jakiś czas go nie używał  Z tego, co mi wiadomo, to Rose cię zapraszała, nie ja.

– Przyszedłem zapytać, czemu nie ma cię ani w ministerstwie, ani na górze przy niej.

Odpowiedz na to pytanie zasadniczo dawała opróżniona butelka Ognistej, stojąca tuż obok Dawsona, perlisty pot na jego twarzy oraz sieć czerwonych żyłek wokół piwnych tęczówek, widoczna nawet z dzielącej ich odległości.

– Jasne, myślisz sobie pewnie, że ty byś robił to lepiej – powiedział Avertus z pewnym trudem, jednak nie bez ironii – Ale to nie twoja żona stoi nad grobem, więc nie będziesz mnie pouczał. Zresztą, życzę ci, byś nie przekonał się, jak to jest. Możesz w to uwierzyć lub nie.

 Masz także córkę, Dawson. To jeszcze dziecko.

Avertus ukrył twarz w dłoniach i przez chwilę Rufus słyszał tylko jego powolny, chrapliwy oddech.

 Już się tu wykazałeś, Scrimgeour  powiedział w końcu, zaciskając palce, jakby chciał sobie sam zmiażdżyć czaszkę  Dlatego, choć nieczęsto to robię, bardzo cię proszę - wypierdalaj do własnego życia.

Rufus opuścił gabinet, zamykając drzwi z trzaskiem. Chyba po prostu nie był w stanie patrzeć na to, do czego tamten się doprowadził, nawet jeśli, do pewnego stopnia, był w stanie go zrozumieć. Słowa Dawsona przypomniały mu Ellen i na myśl, że coś mogłoby jej się stać, przeszył go nagły chłód. Z drugiej strony, jej wspomnienie dodało mu odwagi do tego, co zdecydowanie powinien zrobić.

 Chodź ze mną  powiedział, zbliżywszy się do dziewczynki  Ja cię zabiorę na Pokątną, skoro tata nie może.

To było niskie uczucie, ta iskierka satysfakcji, którą poczuł, wypowiadając te słowa. Co gorsza, nie było mu nawet za nią wstyd.

 Dobrze  powiedziała po prostu, po czym wstała i poprawiła sobie sukienkę.

 Nie powinnaś się godzić tak od razu  pouczył ją, zanim zeszli ze schodów na dół  Przecież prawie w ogóle mnie nie znasz. 

Przewróciła oczami, dokładnie tak, jak Rose, gdy mylił ultramarynę z błękitem paryskim.

– Widocznie wiem więcej, niż myślisz – powiedziała lekko i pomachawszy gospodyni, pociągnęła go za sobą do wyjścia.

*

– Od jak dawna o tym wiecie?

Rufus siedział w fotelu za stolikiem kawowym w domu przy Browns Road, wybranym na dyskretne miejsce spotkania. Przed nim stygła przesłodzona jak zawsze herbata, ale nie zauważał jej, zajęty słuchaniem opowieści Liny. Nie przerywał jej, wcale nie musiał, by wiedziała, co myśli - zdradzał to, wykonując co jakiś czas nerwowy ruch stopą lub bębniąc palcami o blat.

Zastanowiła się przelotnie, czy ta swoboda komunikacji niewerbalnej była zarezerwowana na spotkanie z nią, czy stanowisko ministra przytłaczało go już tak bardzo, że jego naturalne zdolności aurora zaczynały powoli zanikać.

– Zależy, które z nas – odpowiedziała mu – Ja dowiedziałam się o skazie wtedy, gdy ojciec zaproponował Armanowi finansowanie badań. Nie zachwyciło mnie to, wierz mi – dodała, widząc wyraz twarzy Rufusa – Tym bardziej, gdy powiedział, że chodzi o smoczą ospę. Jednak na samym początku Arman miał kilka hipotez, ta, według której obniżona odporność na chorobę miała być cechą rodów czystej krwi, nie była wcale pierwsza na jego liście. Dodatkowo... szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że on dojdzie do jakiegoś konkretnego wniosku. Też go przecież dobrze znałeś pod tym względem, wpadał na coś, tonął w tym kompletnie, a potem porzucał, zajęty nowym tematem. Do tego był wyłącznie pasjonatem, nie miał żadnego eksperckiego przygotowania. Ojciec zdawał sobie z tego sprawę, ale, jak wiesz, kwestia ospy jest dla niego niemal obsesją, bo nigdy nie pogodził się ze śmiercią mamy.

Scrimgeour westchnął lekko, po czym pociągnął w końcu solidny łyk herbaty. Stosunki między nim a Avertusem można było opisać jako bardzo dyplomatyczny chłód i nigdy nie popierał wieloletniego rozdrapywania przyczyn odejścia Roselynn. Lina wiedziała, że teraz, po dwudziestu latach, on sam wspomina jej matkę już bez bólu.

– Rose zmarła przez powikłania po smoczej ospie, jak wiele osób – powiedział powoli, jakby z namysłem – Ta choroba zabija czasem, tak już jest. Nawet w przypadku młodych osób...

– Ale dlaczego? To konkretnie zastanawiało Armana, jak to jest, że u progu dwudziestego pierwszego wieku nasi uzdrowiciele są w stanie odwracać działanie kolejnych klątw, a tego leczyć nie potrafią. Mugole dawno poradzili sobie z podobnymi schorzeniami niemagicznymi, zresztą, nauczyli się w międzyczasie prowadzić operacje na otwartych sercach oraz mózgach. Tymczasem my, od czasów Gunhildy z Gorsemoor, która wynalazła lek łagodzący objawy ospy czterysta lat temu, nie zrobiliśmy żadnego progresu.

– W przypadku tej choroby śmiertelność spada – sprostował Rufus, poprawiając się lekko w fotelu – Ministerstwo prowadzi takie statystyki.

– Według hipotezy ojca, z którą Arman się finalnie zgodził, spada nie ona, tylko liczba spadkobierców rodów czystej krwi, a to w ich grupie współczynnik śmiertelności był i jest najwyższy.

Rufus spojrzał na nią badawczo znad swojego kubka. Sączył z niego przez chwilę, przenosząc spojrzenie za okno, a pionowa zmarszczka między jego brwiami pogłębiła się znacznie.

– Wierzysz w to? – zapytał w końcu.

– Z trudem.

– Jak zatem mam uwierzyć ja? – odmruknął, nadal wpatrzony w okno. Lina miała jednak dziwne wrażenie, że idea skazy i cała spiskowa teoria wokół niej zajęły go o wiele bardziej, niż chciał to okazać.

– Mój ojciec dysponuje prawdopodobnie najbardziej precyzyjnym umysłem, jaki znam, ale są obszary, w których kompletnie odpływa. Dla dodatkowego uzasadnienia sobie śmierci mamy i jednocześnie znalezienia materiału do pogrążenia rodzin śmierciożerców uwierzyłby w wiele rzeczy. To argument przeciw. Jednak Arman wiedział, na co go stać i nigdy nie potwierdziłby jego podejrzeń, nie mając pewności, a już tym bardziej nie wziąłby za to pieniędzy. To jest z kolei argument za. Z racjonalnego punktu widzenia, wychodziłoby na zero.

– Ale?

– Ale tak się składa, że ja w sumie chcę, by to była prawda. Brzmi... przydatnie, nie sądzisz? Gdybyśmy pozyskali ekspertyzę uzdrowiciela, a najlepiej kilku, a potem ujawnili wyniki, podważylibyśmy sens całej ideologii Voldemorta. Jeśli skaza istnieje, społeczeństwo oparte o czystą krew nie ma racji bytu, byłoby skazane na wymarcie.

Rufus odstawił kubek na blat nieco głośniej, niż było trzeba, ale kiedy przemówił, jego głos był spokojny.

– Mówisz to z pozycji bardzo rozsądnej osoby, którą jesteś, Lino. Voldemort i jego śmierciożercy do takich nie należą. To szaleni ludzie, gotowi na wszystko, żadne z nas nie jest w stanie przewidzieć reakcji. Równie dobrze może ich to wyłącznie sprowokować do znacznie szybszej agresji.

– Co oznacza, że atak będzie mniej skoordynowany i łatwiejszy do odparcia – zauważyła.

– Albo nie będą mieli niczego do stracenia, więc uderzą gwałtownie, przez co nasze szanse jeszcze zmaleją – odpowiedział jej cierpko.

Westchnęła z rezygnacją, nie miała bowiem żadnych argumentów. Rufus mógł przestać być jej szefem, a nawet porzucić całkowicie kierowanie Biurem Aurorów, ale nadal należał do osób dysponujących największym doświadczeniem w walce z czarnoksiężnikami. Od jego nominacji na stanowisko ministra minęły zaledwie cztery miesiące, a Lina zobaczyła już w jego wykonaniu co najmniej kilka kiepskich decyzji. Nie na tyle jednak, by przestał być dla niej autorytetem. Może nie musiała robić wszystkiego, co chciał, jednak ufała wielu jego opiniom i była mu winna wsparcie.

– Znasz się na tym lepiej – odrzekła w związku z tym – Oboje wiemy też, że nie wolno nam takiej informacji całkiem zataić, skoro w grę wchodzi czyjeś życie. Arman nie dotarł do konkretnych informacji o leczeniu skazy, ale według jego notatek są na świecie miejsca, w których współczynnik śmiertelności wypada znacząco lepiej, niż u nas. Analiza tej części jego drzewa genealogicznego, która zawiera w sobie tylko czarodziejów czystej krwi mieszkających w Indiach i Nepalu wygląda całkiem obiecująco...

– Jakich notatek?

Dotąd zamyślony Rufus ożywił się wyraźnie i Lina od razu to podchwyciła. Im mniej niechętny był on, tym więcej przekonania sama czuła.

– Zostawił po sobie zapis badań, ojcu dopiero niedawno udało się wszystko odszyfrować. Jako następne kroki sugerował tam rozpoznanie, czy klimat regionu położonego u stóp Himalajów mógł oddziaływać na obniżenie wpływu skazy na śmiertelność. 

– To by miało sens – odpowiedział Rufus, pocierając czoło – Wiosną zeszłego roku zapytał mnie o możliwość wzięcia dłuższego urlopu, sześciu, ośmiu tygodni. Wspominał, że chodzi mu o wyjazd w strony, z których pochodzi jego rodzina.

Oboje zamilkli na dłuższą chwilę. Scrimgeour niewątpliwie rozmyślał nad zawartością notatek Armana, natomiast Lina dochodziła do smutnego wniosku, że zmarła dwadzieścia lat temu matka była prawdopodobnie ostatnią bliską osobą, która niczego przed nią nie ukrywała.

– Nie powiedział mi o tym – westchnęła w końcu – O samej skazie dowiedziałam się od ojca, już po śmierci Armana, sam z tym do mnie przyszedł.

– Jeżeli jego domysły są prawdziwe i o tym, że na rodach czystej krwi ciąży coś takiego wiedział ktoś jeszcze – odrzekł Rufus dziwnie cicho – To Arman mógł zginąć właśnie z tego powodu. Wiele osób mogłoby nie chcieć, by sprawa wyszła na jaw.

– Przecież wiem, ojciec zresztą też – Lina przywołała do siebie puszkę z herbatą. Bardzo liczyła, że prosty, zastępczy rytuał parzenia w jakiś cudowny sposób ukoi jej skołatany umysł, że zaprowadzi go na dobrą drogę.

– I mimo to przyznał ci się, że dopłacał do tych badań?

W głosie Scrimgeoura wybrzmiało szczere zdumienie. Wstał z fotela, rozprostowując lekko całe ciało. Wydawał się być w doskonałej formie, co najmniej fizycznie. Jeśli chodzi o to, co w środku, bywało z nim różnie, Lina dobrze zdawała sobie z tego sprawę.

Wziął na siebie obowiązek, którego wcale nie chciał i płacił za to wysoką cenę.

– To dlatego tyle czasu ze sobą nie rozmawialiście – odezwał się znów nagle – Od momentu, gdy już wiedziałaś?

Skinęła głową, przygryzając wargi i wypełniając kubki wrzątkiem w ramach fasady, na którą on przecież nie mógłby się nabrać.

– Gdyby nie podchwycił tego tematu, być może Arman porzuciłby go.

Zero gniewu, jedynie żal brzmiał w głosie Rufusa.

– Sama to powiedziałaś, znalazłby coś innego, tyle razy tak było. Jeżeli zginął, bo wiedział o skazie, to Avertus mógł temu zapobiec.

– Wiem o tym – odrzekła z udawanym spokojem – Żadnej z rzeczy, o których teraz myślisz, nie pominęłam wtedy, gdy usłyszałam całą historię i wyrzuciłam własnego ojca z tego domu.

Usiadł znów za stołem. Lina poczuła coś na kształt wdzięczności, widząc, że postanowił na nią chwilowo nie patrzeć i zająć się precyzyjnym odmierzaniem cukru. 

– Czy rzeczywiście żadnej? – zapytał, uderzając rozgłośnie łyżeczką o porcelanę – Także tego, że po śmierci Armana własny ojciec nie powinien dodatkowo obciążać cię taką wiedzą?

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Może zrobił to, bo, w przeciwieństwie do ciebie, wierzy, że ze wszystkim sobie poradzę.

– A może od lat wmawia to tobie i sobie, żeby nie czuć wyrzutów sumienia za czas, gdy sam był zbyt słaby, by właściwie o ciebie zadbać?

Lina wstała gniewnie, zmierzając w stronę okna. Nie poprosiła o spotkanie, by kłócić się z Rufusem, ale nie mogła nic poradzić na to, że jego słowa jeszcze zaogniły gniew, który czuła wobec niego, odkąd dwa dni wcześniej opuściła gabinet ojca. Wbiła wzrok w zapadający za szybą zmierzch, jakby to mogło jej pomóc uspokoić gonitwę myśli.

– Co ty sugerujesz? – powiedziała w końcu z chłodem nie do opanowania.

– Nic, poza tym, że nie ma ludzi niezniszczalnych, nie powinnaś zatem aspirować do ich grona. Masz prawo do słabości, jak każdy. Kiedy poprosiłaś o przeniesienie z Biura, myślałem... – zawahał się przez chwilę, a ona zwróciła czujnie twarz z powrotem w jego stronę – Sądziłem, że przyjęłaś to w końcu do wiadomości i zaczniesz dla odmiany chronić samą siebie.

– Rufusie – odrzekła, uśmiechając się gorzko – Wiedziałbyś, jak było, gdybyś tylko zapytał, dlaczego chcę odejść, zamiast brać za pewnik własne zdanie. Również wtedy, gdy postanowiłeś mnie okłamać i wykluczyć z dalszego śledztwa w sprawie śmierci Armana.

– Jako twój szef, miałem prawo to zrobić.

Wbiła w niego wzrok, choć żałowała, że nie ma czym w niego rzucić, by musiał spojrzeć jej w twarz.

– Jako przyjaciel, prawdopodobnie nie powinienem i przepraszam cię za to – dodał cicho, podnosząc w końcu głowę – Przecież wiesz, że chciałem dla ciebie dobrze.

Jego patronusem był tygrys, jeden z największych drapieżników żyjących na lądzie, wszechstronny samotnik, precyzyjny tropiciel, rzadki gatunek. Wbrew pozorom, łatwo było go zranić.

– Przecież wiesz, że ci wybaczę największe głupoty – parsknęła, a Rufus odpowiedział jej nieoczekiwanym uśmiechem – Ale ojciec też na to zasłużył i musisz to zaakceptować. Nie wiemy, jak było, a niezgoda z nim nie przywróci życia Armanowi. Co najwyżej uczyni moje własne mniej znośnym.

– Niech będzie – Rufus machnął ręką, a niezadowolenie jedynie przez krótką chwilę przemknęło przez jego twarz – Zasadniczo wojna to nie czas na spory, gdybym myślał inaczej, nie zgodziłbym się na przywrócenie Avertusa do Departamentu Przestrzegania Prawa.

– Chciałam o to zapytać później, ale skoro sam zaczynasz... Co stało się ze starym Flintem?

– Moje źródła doniosły o wzmożeniu jego kontaktów z osobami blisko związanymi ze środowiskiem śmierciożerców. Nie wchodząc w szczegóły, znalazłem sposób, by odesłać go na wcześniejszą emeryturę. Posadzenie twojego ojca na wyższym stołku nie jest spełnieniem moich marzeń, ale trudno o kogoś mniej skłonnego do przejścia na ciemną stronę niż on. Zwłaszcza teraz, gdy nie jestem pewien, kto jest kim, nawet w moim własnym biurze. Co prowadzi nas z powrotem do poprzedniego tematu rozmowy.

Rufus odstawił pusty kubek, którym do tej pory kręcił machinalnie i pochylił się w fotelu w stronę Liny. Dobrze znała ten poziom skupienia, wchodził na niego zawsze, planując akcje aurorów.

– Pomogę wam z badaniem skazy wszelkimi środkami, jakie posiadam, ale poza ministerstwem. Sprawa jest śliska, a ja nie mogę zagwarantować bezpieczeństwa w jego strukturach. 

– Dobrze – odpowiedziała, przełknąwszy z trudem ślinę – Tyle, że jest nas tylko troje i każdy ma swoje zobowiązania. Ludzie, których sama prosiłam o podrążenie w sprawie Armana, są zaufani, jednak nie na tyle, by ich w to wciągać. Do tego, wierz mi, żaden nie pojedzie aż do Nepalu rozpytywać tamtejszych uzdrowicieli. Potrzebujemy kogoś, kto do nas dołączy i odwali tę część roboty, ale będzie w stu procentach czysty poglądowo. Najlepiej, by w ogóle jego motywacją było usunięcie Voldemorta, nie pieniądze.

–  Oboje dobrze wiemy, kto dysponuje takimi ludźmi – zauważył Scrimgeour, a Lina wytrzeszczyła na niego oczy.

 – Chyba nie myślisz o Zakonie Feniksa. Myślałam, że jesteś przeciwny...

– Skąd, jak miałbym mieć coś przeciwko organizacji złożonej też z ludzi, których sam wybrałem i szkoliłem – prychnął Rufus, przerywając jej – Moją niezgodę budzą wyłącznie działania samego Dumbledore'a.  Ale...

Jego zielonożółte oczy rozbłysły groźnie, a Lina czekała z zapartym tchem na to, co zaraz powie. Może dlatego, że w tej właśnie chwili jeszcze dobitniej zdała sobie sprawę z tego, jaką machinę wprawiają wspólnie w ruch.

 – Może czas, byśmy mu pokazali, co mamy do zaoferowania. I przekonali się, ile naprawdę jest warte zaplecze, które podobno stworzył.

Lina przez chwilę jeszcze patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, ale w końcu na jej twarzy zagościł uśmiech. 

 – Zrobię to od razu – powiedziała pewnie.

– Pewnie, na co tu czekać – zgodził się, cały czas z tym samym błyskiem w oku – Ja posprzątam ze stołu. 

***

– Kiedy prosiłem o spotkanie, nie miałem na myśli ściągania mnie tu nagle w środku nocy.

Syriusz opadł gniewnie na fotel w gabinecie Dumbledore'a, rzucając dyrektorowi niezadowolone spojrzenie. Zawsze źle znosił rozkazy, nawet od niego, a ta sytuacja nie była wyjątkowa, tym bardziej że nie zanosiło się na rozmowę w temacie Harry'ego. Patronus o postaci feniksa, który pojawił się nieco ponad godzinę wcześniej w kuchni przy Grimmauld Place, nakazał niezwłoczny przyjazd w sprawach Zakonu, nie zdradzając jednak szczegółów.

– Szczerze mówiąc, chodziło mi głównie o Remusa – odrzekł Dumbledore spokojnie oraz niewzruszenie – Ale spodziewałem się, że przybędziecie obaj i cieszy mnie to. To wiele ułatwi.

– Jakieś problemy, Albusie? – wtrącił Lunatyk, przysiadając skromnie na krześle obok – Mam nadzieję, że nie chodzi o nowe straty...

– Przeciwnie – dyrektor uśmiechnął się dziwnie, wędrując swoim przeszywającym, błękitnym spojrzeniem od jednego gościa do drugiego – O zyski. Kilka godzin temu miałem tu niespodziewaną wizytę i coś podczas niej dostałem. Prawdopodobnie najcenniejsze i najniebezpieczniejsze, co można otrzymać, informację.




W mediach, dla odmiany, kawałek soundtracku, którego aktualnie słucham do pisania, mój ukochany Alexandre Desplat i pięknie zaaranżowany główny motyw z ,,Imitation Game". Film o łamaniu kodu Enigmy ma, nie da się ukryć, pewne wspólne mianowniki z tą historią ;)

Ściskam!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro