Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 33

Pożegnała Syriusza z ulgą, w pewnym sensie.

Rozstali się pod apteką Fawleyów - on ruszył w kierunku wskazanym przez patronusa Hestii, by dołączyć do profilaktycznych przeszukań, a Lina planowała odwiedzić szpital.

Co najmniej taki miała zamiar. Kiedy jednak została sama, poczuła, jak gwałtownie schodzi z niej napięcie, zgromadzone przez cały ten czas na Pokątnej. Miała nadzieję, że dotrwa spokojnie do momentu sprawdzenia, co z Katriną, ale zwyczajnie musiała spędzić choć chwilę w kojącym odosobnieniu. Deportowała się do domu, gdzie od razu usiadła w wannie, by spłukać z siebie kawałki tynku i tego dziwacznego, podejrzanego dymu. Oparła kark o chłodną armaturę czując, jak mocne strumienie wody koją jej napięte mięśnie. Miała ten stres w całym ciele, był jak osad, blokujący wszelką zdolność robienia dobrej miny do złej gry. Zerknąwszy na zegarek, uznała, że może, a nawet powinna się ogarnąć, zanim spotka Beth w szpitalu. 

Przydzieliwszy sobie w myślach kwadrans na żale, zaczęła płakać. Łzy ściekały jej po twarzy zupełnie bezwiednie, dostrzegała je dopiero w postaci ciemnych od maskary smużek, wędrujących po dekolcie, by zaraz zlać się w jedno z ciepłą wodą. Jej ukochany, ale znów pusty dom otaczał ją ciszą - nawet rośliny, te ostatnie cząstki Armana, nie mogły stąd wyczuć jej nastroju. Wracając na Browns Road, chciała zostać sama. A teraz ta samotność bolała, gdyż uświadamiała Linie, że nie ma świecie nikogo, przed kim mogłaby tak po prostu pokazać słabość, czekać na pocieszenie i przez chwilę zwyczajnie o niczym nie myśleć. 

Prawdopodobnie wiele osób postrzegało ją jako silną, nawet trochę zbyt racjonalną osobę, jednak była taka, bo zawsze dotąd miała o kogo się oprzeć.

Chwilę przed tym, nim upłynęło piętnaście minut, otarła twarz i wydmuchała solidnie nos. Smutki smutkami, ale skóra głowy swędziała ją solidnie od fragmentów zawalonego stropu. Pomyślała o Syriuszu, bo to on przecież szybką reakcją uchronił ją przed całkiem zasłużonym zarobieniem czymś ciężkim w łeb. Oczy znów wypełniły jej się łzami, a zaraz potem zaklęła, przypomniawszy sobie, że nie kupiła szamponu, który tamten drań nagminnie jej zużywał przez ostatnie tygodnie. Fan owocków, też coś.

Sięgnęła za siebie, spodziewając się złapać żel pod prysznic. Zamiast niego wymacała butelkę o nieznajomym kształcie - szampon, wedle etykiety, dający obfitą pianę o zapachu rabarbaru i truskawek, gęsty, różowy, ale też zdecydowanie obcy na jej półce. Co najmniej nie było go tam przed jej wyjazdem do Stanów, gdy powróciwszy od Rufusa, dobrą godzinę odreagowywała w wannie gniew na niego i Blacka.

Odwróciwszy butelkę, zyskała wyjaśnienie, bo w miejscu składu produktu przymocowano zaklęciem kawałek pergaminu. Doskonale znane Linie pismo układało się w słowa ,,Czereśniowego już nie mieli. Sorry". 

Histeryczny śmiech, jaki z siebie wydobyła, nie był może najbardziej logiczną reakcją, ale cóż miała poradzić. Ostatecznie weszła na tę karuzelę emocji w drugi dzień Świąt i nie zsiadła z niej właściwie do tej pory. Nie mogła się zasadniczo obwiniać, skoro miała do czynienia z człowiekiem absolutnie nieprzewidywalnym.

Podsumowując.

Najpierw Syriusz dawał jej różne sygnały, zerknięcia oraz zaczepki słowne, przez które, fakt, straciła na chwilę kontrolę i go pocałowała. Przemknęło jej to przez myśl kilkukrotnie wcześniej, jednak impuls nastąpił akurat wtedy. I nie natrafiła na opór, przeciwnie, wyraźnie poczuła, że chcieli tego oboje. Miała ostatecznie już swoje lata, w pakiecie z pewnym doświadczeniem.

Natomiast później musiała, rzecz jasna, nastąpić cała niesmaczna scena z Rufusem. Syriuszowi nie mogło się to spodobać, ale nie oczekiwała z jego strony suchych oskarżeń i totalnego zamknięcia na jakikolwiek dialog. Nie po tym, jak wcześniej tyle sobie powiedzieli na temat przeszłości, nałogów, rodziny oraz rozmaitych życiowych błędów. Szczerze myślała, że, co prawda, wścieknie się, natomiast zaraz potem da sobie wszystko wyjaśnić.

Może zareagowała trochę dziecinnie, wychodząc wtedy, a następnie wyjeżdżając na drugi koniec świata. Pożałowała tego szybko, ale miała wrażenie, że i tak jest już za późno. Harry był dla chrzestnego ojca szczególnie punktem szczególnie wrażliwym, wręcz zapalnym, o czym powinna po prostu pamiętać. Z jednej strony, chciała załagodzić sytuację, z drugiej, duma kazała jej czekać, aż Syriusz się postara, choć nie miała na to szczególnej nadziei.

I znów, jednak wyszedł z inicjatywą, w zasadzie, nawet przeprosił. Zaczarowany przez niego pergamin musiał być co jakiś czas czyszczony, by zrobić miejsce na kolejne wiadomości, więc, na fali emocji oraz szampana, wyrwała aparat jakiemuś przypadkowemu uczestnikowi wesela. Najpierw zaniemówił, ale zobaczywszy, że fotografuje list, uśmiechnął się ze zrozumieniem.

No i miała tamte kilka zdań, utrwalone na ruchomym polaroidzie, dzięki czemu widać było jej dyskusyjną na tamten moment zdolność trzymania ręki w pełnym bezruchu. Chyba by umarła, gdyby ktoś to kiedyś zobaczył, a przez niemal trzydzieści trzy lata życia wcześniej nie posiadała ani jednego takiego przedmiotu.

Na weselu puszczali kilka razy jedną z ulubionych piosenek Armana. To był prawdziwy hit, który znali wszyscy, śpiewali go głośno i Lina też mogła, bo tyle razy słyszała refren w swoim domu. Pamiętała, że tłumaczenie brzmi ,,Gdy tylko cię zobaczyłem, zrozumiałem, jakim szaleństwem jest miłość"*.

Nie zasnęła podczas seansu filmu, z którego utwór pochodził, tylko dzięki konieczności nieustannego podawania Armanowi chusteczek.

– Ty zwyczajnie nic nie rozumiesz! – podsumował ją wtedy dramatycznym tonem – Ale jeszcze zobaczysz. Jeszcze do mnie przyjdziesz, bym ci wytłumaczył, co i jak, bo te filmy o mordobiciu nic cię nie nauczą na temat romansu.

Często mówił rzeczy, które się potem sprawdzały, choć nie miał zdolności jasnowidzenia. Po prostu rozumiał ludzi, słuchał ich, czasem czytał między wierszami. Z tamtym też miał rację - tyle, że teraz nie było go obok, by mógł Linie wyjaśnić, czy jest już zakochana, czy może jeszcze nie, a jeśli tak, to co ma konkretnie z tym faktem zrobić.

Bo, choć kilka dni wcześniej zobaczyła przed sobą perspektywę ponownego ułożenia stosunków z Syriuszem, wszystko zepsuło się ponownie. I do teraz nie umiała stwierdzić, co w zasadzie zabolało ją bardziej. To, że w pewien sposób porównał jej decyzję o aresztowaniu Fawleya do działań Croucha, czy powód, który stał za jego pokrętnym myśleniem. Świadomość tego, ile przeszedł oraz do jakiego stopnia musiało to w nim tkwić, była, po namyśle, chyba najgorsza. Teoretycznie dobrze o tym wiedziała, była przecież nawet na jego rozprawie. Jednocześnie, widywała go stale, rozmawiała z nim, mogąc przy tym obserwować, jak dobrze sobie radzi. Miał te wszystkie złe wspomnienia, ale żył dalej, pracował dla Zakonu, poświęcał czas Harry'emu, innym ważnym dla niego ludziom, nawet jej. 

Nie mogła nic poradzić na to, że patrząc na niego, nie widzi wcale byłego więźnia, tylko bystrego, zabawnego, szalenie przystojnego i pociągającego mężczyznę. Syriusz sam z siebie raczej nie podejmował tematu Azkabanu, więc ona też tego nie robiła, unikając potencjalnie drażliwego tematu. Teraz wychodziło, jak niewiele w istocie wiedziała. Ile wyzwań miała przed sobą, jeśli chciałaby w przyszłości czegoś więcej.

Problem w tym, że w głębi siebie, podskórnie, wcale nie lubiła, gdy było łatwo. Która to skłonność, co musiała przyznać, nie zawsze wychodziła jej na dobre.

Wyczyściła zaklęciem ubranie, po czym zeszła na dół, nieco podbudowana faktem braku wiadomości od Beth. Na początku miała najczarniejsze wizje, ale przecież uzdrowicielom udało się opanować transfer trucizny, czy jakkolwiek można było nazwać to coś, co stary skurwiel Fawley zaserwował niewygodnej synowej. Dodatkowo, gdyby doszło do najgorszego, dostałaby przecież jakąś wiadomość. Musiało być co najmniej stabilnie - Lina uczepiła się tej myśli, wchodząc bez przekonania do kuchni. Liczyła, że może złapie cokolwiek przed deportacją do Munga, coś na kształt podeschniętego pierniczka, względnie pomarszczonego jabłka. Jednakże, choć nie zrobiła jeszcze zakupów po powrocie, zarówno podręczna szafka jak lodówka były przyjemnie wypełnione.

Tym samym, musiała dodać do swojego podsumowania jeszcze i to. Gdzieś między kłótnią, milczeniem a pokojową korespondencją, Syriusz zdążył przygotować dom na jej przyjazd, od cholernego szamponu po pikantny sos oraz cztery rodzaje sera.

Bo kto, jak nie on, potrafił uczynić rzeczy łatwiejszymi i trudniejszymi równocześnie.

*

Leo siedział w pokoju przesłuchań u boku swojego przełożonego, Gawaina Robardsa. Obaj mężczyźni patrzyli obojętnie w przestrzeń, a ich mowa ciała nie ani trochę nie zdradzała poruszenia odbywającą się naprzeciw sceną. Czekali. 

Tymczasem Atreus Fawley (l. 76), podejrzany o umyślne działanie w celu pozbawienia życia swojej synowej, jak również szereg przestępstw towarzyszących, sam w zasadzie odwalał robotę za nich. Zmotywowany nocą w celi, a potem kilkoma celnymi pytaniami wstępnymi, sypał, aż miło, jeśli można było tak określić kanonadę wrzasków, pełnych przekleństw oraz rozbryzgów śliny. 

Coś w nim najwyraźniej pękło. I miało to sens, biorąc pod uwagę, jak chaotycznie działał w ramach prowizorycznie zorganizowanego zabójstwa.

– Innymi słowy – rzucił Leo, a jego głos, lekko tylko zniekształcony, dobiegł do Syriusza przez głośniczek, umieszony tuż obok weneckiego lustra – Potwierdza pan, że czwartego stycznia, działając z bezpośrednim zamiarem...

– NIC NA MNIE NIE MASZ! – ożywił się starzec, jeszcze przed chwilą oklapły z wywołanego awanturą zmęczenia – JAK ŚMIESZ TAK DO MNIE MÓWIĆ, TY PLUGAWY...

– Tak, to już słyszeliśmy –  odparł auror znudzony – Pochodzę z rodziny mugoli, pamiętam o tym. Ciężko zapomnieć, magiczne matki nie wydają całych emerytur na nowy telewizor, by lepiej w nim widzieć pana Darcy'ego. Ale nie to jest dzisiaj tematem naszej rozmowy. Jakieś dziesięć minut temu powiedział pan...

– POWTARZAM: NIC NA MNIE NIE MACIE!

–  No, tutaj bym się nie zgodził. Bo, w razie potrzeby, możemy odtworzyć nagranie, na którym nazywa pan Katrinę Fawley, cytuję, pazerną dziwką, zasługującą by zdechnąć, w czym należało koniecznie dopomóc.

Starzec jął bulgotać coś o tym, że szlama nie ma prawa posługiwać się tym nazwiskiem, ale jego dalsze słowa utonęły w gwałtownym kaszlu. Młodszy z aurorów przywołał szklankę, napełniając ją następnie wodą z różdżki.

– Jaką mam gwarancję –  wycharczał Fawley – że nie dolewacie mi czegoś, by mnie wrobić? Wiem, o co wam chodzi, wy bezużyteczne, szmatławe... potrzebujecie moich pieniędzy. Tak to jest teraz urządzone? Czarny Pan wygrywa, więc zgarniacie tych, których mógłby chcieć mieć przy sobie... A w razie czego, najważniejsi z was szybko znikną, układając sobie gdzieś nowe życie za nasze fortuny. Nasze ciężko zarobione, okupione pracą pokoleń galeony...

Mówił dalej w tym tonie, a Syriusz przewrócił oczami, doskonale rozpoznając narrację własnego ojca oraz jemu podobnych. Zawsze zachowywali się tak, jakby okupili majątki krwawicą nie z tej ziemi, podczas gdy dziedziczyli je zwyczajnie z pokolenia na pokolenie, równie bezczelnie jak pokątnie wykorzystując fakt, że kto umie czarować, często nie musi płacić. Pogardzani mugole już im nie śmierdzieli, gdy trzeba było jakiegoś skonfundować celem podpisania umowy sprzedaży gruntu za bezcen, i tak dalej.

Fawley przynajmniej brzmiał, jakby naprawdę w to wierzył. Tak go wciągało opowiadanie mitu o własnej rodzinie, że mówił zdecydowanie więcej, niż powinien, biorąc pod uwagę, o co go podejrzewano.

,,Omotała go", wrzeszczał. ,,Od początku chodziło jej o jedno".

Nawet nie potrzebował Veritasserum, jedynie kilku sprytnych słownych prowokacji z ust doświadczonych aurorów, by ulało się wszystko, co dręczyło go najbardziej. Katrina, ta obmierzła, mugolska synowa, odpowiadała za lata krzywd i upokorzeń. Przywłaszczyła sobie majątek po Orestesie, do czego nie miała prawa, nie urodziwszy przecież dziedzica. Śmiała w dodatku - ona, kobieta - żądać dla siebie prawa głosu w rodzinnej firmie. Milczał przez lata, mając na uwadze dobro aptek. W końcu nadszedł kres jego wytrzymałości. 

Nie przyznał się do winy, ale w zasadzie potwierdził ten sam motyw, który wskazała wcześniej Lina.

– DRANIE – krzyczał znów, choć głos słabł mu nader szybko – Chronicie tę mugolską złodziejkę, a ja miałem prawo walczyć o sprawiedliwość, miałem słuszność...! Od was nie doczekałbym się jej nigdy, bo wy nie bronicie porządnych czarodziejów, jedynie szlamy i innych wynaturzeńców... 

– Pana synowa – zaczął znów Leo – nie jest oskarżoną, a poszkodowaną. Mogła stracić życie w okolicznościach, których wyjaśnienie spodziewamy się tu od pana usłyszeć.

– NIE NAZYWAJ TEJ SZMATY MOJĄ SYNOWĄ! CHCIAŁA ZRABOWAĆ NASZE DZIEDZICTWO, ROZTRWONIĆ JE NA BRUDNEGO BĘKARTA...

– No dobrze, widzę, że dziś daleko nie zajedziemy. Damy panu jeszcze trochę czasu. Przycisk odtwarzający nagrania znajduje się na blacie. Może pan sobie przypomnieć, co już tutaj padło na temat dzisiejszego poranka, apteki przy Pokątnej oraz wdowy po, przypomnę, pańskim rodzonym synu. 

Leo wraz z milczącym szefem Biura Autorów wstali, by następnie opuścić pokój przesłuchań. Wyszli z jego drugiej strony, Syriusz pozostał więc sam, nie licząc skulonego za stołem, widocznego zza lustra Fawleya. Stary patrzył przez chwilę w przestrzeń, a potem bezmyślnie wcisnął przycisk, powodując, że zewsząd popłynął jego niewątpliwie własny głos. Usłyszawszy imię syna, wydał z siebie jęk, a łzy popłynęły z jego podpuchniętych oczu, ginąc wśród przerzedzonego już zarostu.

- Mój syn - powiedział do nikogo - Mój jedyny syn.
 
Syriusz westchnął, bo jakkolwiek uważał Fawleya za absolutnie odrażającego, ta nieprzemijająca żałoba dotknęła go w pewien sposób.

– Tak, to mimo wszystko smutny obrazek – usłyszał obok siebie i omal nie podskoczył. Nie dalej niż kilka stop dalej na lewo stał Dumbledore, w fioletowej szacie sędziów Wizengamotu, ze spokojną twarzą i typowym błyskiem w oku.

– Coś nie tak? – dopytał uprzejmie dyrektor, dostrzegając wyraz twarzy Łapy.

– Mam wrażenie, że nie powinno mnie tu być. Nie, żeby to mi się zdarzało pierwszy raz. Po co chciałeś się tu ze mną spotkać?

– Cóż, tutaj właśnie dziś przebywam, drogi Syriuszu, a przywilejem starca jest zapraszanie młodych do siebie, by to oni nadkładali drogi. Ale miejsce jest też nieprzypadkowe. Pewnie ciekawi cię, jakiej substancji użyto podczas pożaru apteki?

Black uniósł brwi, zdziwiony, a i nieco poirytowany, że stary Drops, jak zawsze, nie powie normalnie co i jak, tylko zarzuci narracyjną wędkę dla lepszego efektu.

– To już wiadomo, co to było? – zapytał, mimo wszystko, bo był istotnie ciekaw źródła pochodzenia dymu.

– O tak, dzięki pewnym... zmianom priorytetów i wygospodarowaniu dodatkowego czasu Severusa, udało się zidentyfikować substancję.

– Ministerstwo zleciło analizę Smarkerusowi? Nie mają własnych ekspertów?

– Mają – padło, dla odmiany z prawej strony – ale niekoniecznie na zawołanie w środku nocy.

Tym razem podskoczył lekko naprawdę. Obok, wpatrzony w nadal szlochającego cicho Fawleya, przystanął minister magii. Nie licząc tego samego co u Dumbledore'a fioletowego wdzianka, wyglądał dokładnie tak, jak tamtego wieczoru w Norze. Może na nieco bardziej zmęczonego.

– Mógłbym paść na serce przez te wasze skradanki – skomentował Syriusz z niezadowoleniem, bo niekoniecznie życzył sobie być tak zaskakiwany.

– Czy ja wiem – odrzekł Scrimgeour, patrząc na niego uważnie – Jak dla mnie, zdrowo pan wygląda.

Black miał mu już wyjaśnić, że to była jedynie przenośnia, ale naszło go zwątpienie, czy minister należy aby do ludzi chwytających takie zagadnienia. Wyczuwał w nim raczej kogoś przechodzącego najkrótszą drogą z punktu A do B.

– Co to za substancja? – zapytał wprost, nie wiedząc w sumie, do kogo skierować pytanie, ale odpowiedział mu Dumbledore.

– Sproszkowany róg garboroga. Pamiętasz zapewne, że to składnik wielu eliksirów, bardzo kosztowny, natomiast, rzecz jasna, zawsze dostępny w aptece Fawleyów. Nie każdy jednak zdaje sobie sprawę z dodatkowych zastosowań tej substancji... tego, jak łatwo transferuje różnego rodzaju klątwy...

– Czyli stąd takie jakby ziarenka w dymie – wtrącił Syriusz – Cząsteczki rogu podróżują, by przenieść klątwę, nie mogą więc spłonąć całkowicie, podpalenie służy tylko aktywacji procesu...

Scrimgeour spojrzał na niego szybko, nic jednak nie powiedział.

– Tak jest – odparł dyrektor, tonem, jakby przyznawał Gryffindorowi dziesięć punktów – Oczywiście, w tym przypadku transfer morderczego zaklęcia nie zadziałał tak, jak miał. Gdyby pani Fawley pozostała w zamknięciu, niewątpliwie cząsteczki rogu zainfekowałyby w końcu jej organizm poprzez drogi oddechowe i skórę. Szybka akcja gaśnicza uniemożliwiła jednak taki scenariusz. 

– A co z innymi, którzy tam byli? Klątwa im nie zagraża?

– Nie – powiedział szybko minister, który chyba marzył, by przerwać w końcu gadanie Dropsa – Badanie przeprowadzone przez... pana Snape'a... wskazało, że zaklęcie miał aktywować kontakt z konkretną osobą. Sprawca wykorzystał najpewniej włos lub inny materiał tego typu.

Przez twarz Scrimgeoura przemknęło coś, co można było odebrać jako niechęć względem byłego śmierciożercy. Syriusz, pamiętając o odwiedzinach w Norze i całej chorej sytuacji z Harrym, nie potrafił jednak nie przyznać ministrowi małego plusa.

– A czy nasz zbawca – powiedział, poruszając znacząco brwiami – powiedział, jak trudna jest cała ta operacja? Nie dla zwykłego człowieka, ale, powiedzmy, kogoś, kto od lat para się produkcją leków i mikstur?

– Z zasady nie podpowiadamy ekspertom hipotez, panie Black – odrzekł Scrimgeour z kamienną twarzą – Natomiast, odpowiadając na pana pytanie - siedzący tu przed nami podejrzany miał zarówno motyw, jak możliwość.

Przez chwilę wszyscy trzej milczeli, zajęci myślami, krążącymi zapewne wokół wspólnego tematu. Syriusz, zerkając na spokojny profil dyrektora Hogwartu, doszedł do wniosku, że Śmiecierus znalazł coś jeszcze, coś, o czym nie można wspomnieć w obecności ministra. Wspólny mianownik pomiędzy próbą zabicia Katriny a przenoszącymi klątwy klejnotami. Miał w końcu w ręku tamten naszyjnik z Hogsmeade, widział sygnet Rega, a na czarnomagicznym syfie, co bym o nim nie powiedzieć, znał się jak mało kto.

Możliwe, że w toku tej sprawy, Fawley mógłby zdradzić im coś przydatnego dla Zakonu. Pytanie zatem, czemu Dumbledore nie wezwał Dawson, obytej w temacie, pracującej w ministerstwie, a w dodatku odpowiedzialnej za aresztowanie starca.

– Gdzie jest Lina? – zapytał, rzucając dyrektorowi porozumiewawcze spojrzenie – Nie powinna być przy przesłuchaniu?

– Nie – usłyszał w odpowiedzi – ale liczymy, że wszystko jej przekażesz.

To był doprawdy dziwny tekst, zarówno cała treść, jak wspomniana w niej liczba mnoga. Minister skrzywił się lekko, niemal niezauważalnie.

Syriusz zaczął mieć pewne podejrzenia i już miał wyrazić je na głos, gdy przemówił znów Dumbledore.

– Poprosiłem pana ministra, by dołączył do nas na chwilę. Otrzymaliśmy bowiem obaj informację o pewnej korespondencji, którą ty, Syriuszu, wystosowałeś do przewodniczącego Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.

Cóż, ten temat musiał w końcu wypłynąć. Black spodziewał się, że jego spontaniczny wniosek o wypuszczenie Stana Shunpike'a z aresztu nie zyska aprobaty starego Dropsa, jednak, ku jego zdziwieniu, dyrektor był jakby lekko rozbawiony.

- List, jak wspomniałeś, zaadresowałem do przewodniczącego Thicknesse'a – skomentował Syriusz, nie mając w planach utraty rezonu – Nie widzę go tu.

– Jest na spotkaniu – odpowiedział mu Scrimgeour – Ale, proszę mi wierzyć , ja wystarczę. Wyjdzie nawet sprawniej.

– Dobrze, zatem ujmując to sprawnie - uwolnicie Shunpike'a czy nie?

– Tak. I nie z uwagi na pana kiepsko zawoalowane korespondencyjne groźby.

Syriusz, który dotąd żył w przekonaniu, że jego list był szalenie uprzejmy, nie dał po sobie poznać stropienia. Czekał, aż minister rozwinie wypowiedź, próbując nadać twarzy wyraz przepełnionej pewnością siebie cierpliwości.

– Shunpike to pułapka – podjął po chwili Scrimgeour z lekkim westchnieniem – Podobnie jak kilku innych, ujętych z nich. Byli pod wpływem Imperiusa. Rzucono go, by podali nam fałszywe tropy, odwracając tym samym uwagę od faktycznie planowanych napadów na domy czarodziejów mugolskiego pochodzenia.

– Nie widziałem w ,,Proroku" niczego o udaremnieniach akcji śmierciożerców.

– Bo nie podaliśmy tych informacji dalej. Część zespołu za każdym razem podążała za podsuniętymi śladami, by zmylić wroga. W faktycznych miejscach zamachu symulowaliśmy różne okoliczności... Nie mogę mówić o szczegółach. Niemniej, udało się finalnie schwytać dwóch śmierciożerców. ,,Prorok" napisze o tym jutro. Do tego czasu proszę zachować dyskrecję.

– Czemu pan mi o tym mówi?

Oczy ministra zamigotały złowrogo i przez chwilę mierzyli się z Syriuszem spojrzeniami.

– Czy nie to sugerował pan w swoim liście, panie Black? – zapytał minister groźnym półgłosem – Pisał pan, że jako ofiara nadużyć ze strony ministerstwa ma prawo wiedzieć, z czego wynika przetrzymywanie Shunpike'a... upewnić się, czy jest aby zasadne. Udzielam panu zatem tej informacji. Licząc, powtarzam, na dyskrecję, gwarantowaną również autorytetem ręczącego za pana dyrektora Hogwartu.

– I czynnik propagandowy w ogóle tu nie istniał? Nie trzymaliście go, by wykazać sukcesy w zatrzymaniach? A teraz, po uwolnieniu, gdy już wyczerpał swoje imperiusowe zasoby, ogłosicie, że był tak naprawdę niewinny?

– Nie o to pan prosił w swoim liście. I nie - nie ogłosimy. Z różnych powodów, także dla jego własnego bezpieczeństwa. Ministerstwo nie mogłoby stwierdzić niewinności Shunpike'a inaczej, niż orientując się, jaka była jego prawdziwa rola. Nie wiemy, co mógłby nam zdradzić, gdybyśmy chcieli wydobyć siłą informacje... choćby o ostatnich osobach, które spotkał, czy miejscach, gdzie odbierał instrukcje. Nie wydobywamy zeznań Cruciatusem, jak robią to śmierciożercy, panie Black. Ale nie mamy gwarancji, czy oni, kierując się własną logiką, nie chcieliby schwytać swoich żywych pułapek, by zweryfikować, co zdradziły oraz komu. Już pomijając fakt, że umysły raz podatne na Imperiusa, stają się śmiesznie łatwe do wykorzystania ponownie. Każdy to wie.

Syriusz zasadniczo nie wiedział, ale odnotował w głowie tę informację, wobec całej reszty pozostając sceptyczny.

– Zyskujecie na tym – wypalił wprost – Wśród tych wszystkich z pozoru dobrych motywacji, jest też to, że chcecie dobrze wypaść. Proszę mi nie wmawiać czego innego, bo i tak nie uwierzę.

Scrimgeour spojrzał na niego poważnie swoimi wielkimi, żółtozielonymi jak u kota oczami. Potem przeniósł znów wzrok na gadającego do siebie, zwiniętego w żałosny kłębek Fawleya.

– Niczego takiego nie planowałem – powiedział w przestrzeń – Polityka, panie Black, to sztuka wyboru między różnymi perspektywami tego, co słuszne.

Było w jego głosie coś alarmującego, czego chyba nawet nie próbował ukryć. Syriusz spojrzał na Dumbledore'a, ale ten milczał.

Jak raz. Akurat teraz.

– Gdzie jest Lina? – powtórzył, a dziwny niepokój ścisnął mu żołądek.

– Na spotkaniu z przewodniczącym Thicknessem – odezwał się w końcu dyrektor – ale powinna wkrótce do nas dołączyć. Będzie potrzebowała naszych podpisów pod swoją rezygnacją - mnie, jako starszego urzędnika Wizengamotu, i, oczywiście, pana ministra.

Scrimgeour wyglądał, jakby gryzł policzek od środka, nic jednak nie powiedział. Na chwile zapadło ciężkie milczenie, a Syriusz procesował to, co właśnie usłyszał.

– Zwalniacie ją? – zapytał wreszcie z niedowierzaniem – Przez Fawleya? Przecież miała rację!

– Nie o rację tu chodzi, a o zasady – odparł minister, jakby te słowa go odblokowały – Sędziów Wizengamotu obowiązują określone procedury. W ich świetle nakaz aresztowania pana Fawleya nie miał prawa zostać wydany. Powinny poprzedzić go oględziny miejsca zajścia przez przypisanego do sprawy starszego sędziego. 

Black zasadniczo zdawał sobie sprawę, że Lina nadużyła władzy, podejmując decyzję o schwytaniu starego. Kary jednak nie przewidział, choć przecież i ona musiała kiedyś przeciągnąć strunę.

 – I nic pan z tym nie zrobi? – powiedział, nie spuszczając oka ze Scrimgeoura – A co z Leo? Przecież to on sprowadził wam Fawleya na podstawie nakazu wydanego w nieuprawniony sposób.

– Otrzyma upomnienie ustne – rzucił minister cierpko – za błędną ocenę sytuacji.

Syriusz przypomniał sobie sprawę Kingsleya, który po roku symulowania jego poszukiwań oraz działalności dla Zakonu w godzinach pracy, otrzymał karę w postaci pogadanki. Leo i Hestia stwierdzili, że Scrimgeour, wtedy jeszcze szef Biura Aurorów, obszedł się z nim łaskawie, byleby go tylko nie stracić. Wolał zespół zbuntowany, niż uszczuplony. Ale Lina już do niego nie należała, a z perspektywy machiny Wizengamotu była, jak widać, elementem łatwym do usunięcia. Nawet ona.

Było coś jeszcze, co mocno go nurtowało.

– Nie zatrzyma pan rezygnacji Liny – zwrócił się do ministra – To oznacza, że postąpiłby pan inaczej na jej miejscu?

Dumbledore odwrócił ku nim nagle głowę, jakby sam był ciekaw odpowiedzi. 

– Decyzja należy do całego Wizengamotu i nawet ja nie mogę jej zmienić – odrzekł Scrimgeour z powagą – Postąpiłbym jednak tak, jak ona.

– To chyba niestosowna odpowiedź, panie ministrze.

– Nie jestem tylko urzędnikiem, panie Black. Jestem aurorem.

Drzwi gdzieś w głębi korytarza otworzyły się i zamknęły z głośnym skrzypnięciem. Kroków nie było jeszcze słychać, ale przecież Syriusz wiedział. A gdyby nawet nie wiedział, poznałby po twarzy Scrimgeoura.

– Powinien jej pan o tym powiedzieć – rzucił szybko, ściszając lekko głos – O tym, że sam by pan zrobił tak samo. Według mnie, bardzo chciałaby to usłyszeć.

Minister spojrzał na Blacka ze zdziwieniem, ale obfite wąsy Dumbledore'a drgnęły w leciutkim uśmiechu.

***

Opuściwszy budynek ministerstwa, Lina aportowała się w jednej z bocznych uliczek nieopodal Munga. Mogła, teoretycznie, skorzystać z bezpośredniego kominka, potrzebowała jednak małego spaceru dla ułożenia myśli.

Pierwszy raz od niemal piętnastu lat nie była pracownicą żadnego Ministerstwa Magii.

Nie to, by żałowała - w końcu złożyła rezygnację sama, uprzedzając fakty. Dobrze przecież wiedziała, że nie miała prawa do wydania nakazu aresztowania i mogła ponieść za to konsekwencje. Dostawszy cynk, po prostu naszykowała odpowiedni papier. Szkoda jej było czasu na przesłuchania dyscyplinarne czy inne uwłaczające procedury.

– Nie to, że dopraszam się o uwagę – usłyszała z boku – ale to ignorowanie mnie już trochę trwa. A miałaś się podobno nie gniewać.

Syriusz, irytująco atrakcyjny w rozpiętym płaszczu i widocznym pod nim cienkim, czarnym sweterku, był jakby kompletnie poza trzaskającym na zewnątrz mrozem. Takie problemy, jak posiadanie policzków w kolorze pomidora, spierzchniętych ust oraz smarka do pasa, zdawały się go zwyczajnie nie dotyczyć.

Niemal nie gniewać – sprecyzowała Lina, wycierając zamaszyście nos – Poza tym, mówiłam ci, że lecę do Munga. Nie musisz mnie eskortować, nic tu ze stropu nie leci, a przynajmniej ostatnio nie leciało.

– Siedziałaś w szpitalu całą noc, nie ukryjesz tego przede mną. Ktoś musi dopilnować, byś teraz złożyła tylko kontrolną wizytę, a potem wróciła grzecznie do łóżeczka. Czy tam do jakiejś innej relaksującej czynności, jeśli nie chcesz spać. Nigdy nie wiem, jak to tam jest z lataniem między różnymi strefami czasowymi.

– Odespałam trochę w domu – mruknęła Lina w odpowiedzi, kierując się w stronę szpitala. Fakt, była zmęczona, ale bynajmniej nie fizycznie. Rokowania Katriny oceniano pozytywnie, odchodząc z Wizengamotu nic w sumie nie traciła, a jednak coś pozostawało mocno nie tak.

Chyba po prostu tęskniła za wszystkim, co miała przed Gwiazdką, tą codzienną rutyną z Hogwartem, Syriuszem oraz wszystkim pomiędzy. Ale już następnego dnia miała wrócić do prowadzenia lekcji. Chociaż tyle.

– Mam propozycję – powiedział Black, niezrażony wchodząc za nią do budynku szpitala – I nie możesz odmówić, bo napisałaś w liście, że tego nie zrobisz.

– To było pod wpływem słodkich alkoholi, a w ogóle, wiadomości znikają, więc nie masz żadnych dowodów.

– Może nie mam, a może mam, Dawson. Tym się już lepiej nie interesuj. W każdym razie, pomysł jest prosty - nie wracaj stąd do domu, tylko chodź ze mną. Nie powinnaś siedzieć sama po tym wszystkim. Równie dobrze możesz wrócić do Hogwartu z Grimmauld Place.

Lina przystanęła w okolicach informacji, gdzie, jak zwykle, ciągnęła się liczna kolejka interesantów. Sama, na szczęście, nie musiała korzystać z pomocy wiecznie znudzonej recepcjonistki - poznała nieco układ szpitala dzięki wizytom u Alicji i Franka czy kontuzjowanych kolegów aurorów.

– A Harry? – zapytała zdziwiona – Nie ma go już z tobą?

Syriusz, doprawdy, nie byłby sobą, gdyby pozostawił odpowiedź na to całkiem przecież niewinne pytanie bez uśmieszku. 

– Jest, oczywiście – odparł z przekornym błyskiem w oku – Zaproszenie to nawet bardziej jego pomysł. Ale ciekawi mnie twój tok myślenia, Dawson. W czymś by ci konkretnie przeszkadzała obecność nieletniego...? 

Mówiąc najzupełniej szczerze, mimo nienajlepszego stanu ducha, Lina miałaby kilka pomysłów na takie spędzanie czasu w towarzystwie Blacka, dla którego śpiący za ścianą chrzestny syn, a zarazem jej uczeń, stanowiłby pewne utrudnienie. 

– Jego pomysł? – podchwyciła jednak z obojętną miną. Miała przynajmniej nadzieję, że udało jej się takową zachować.

– Tak, opowiedziałem mu o pożarze i sam zaproponował, żebyś przyszła. Ma zrobić naleśniki, poza tym, znalazł jakąś absolutnie fantastyczną książkę o zaklęciach tworzących wielkoformatowe iluzje i musisz ją ponoć natychmiast zobaczyć.

Gdyby była w swojej psiej postaci, zastrzygłaby uszami na te kuszące hasła, i aż sama nie wiedziała, na które bardziej. Poszła dalej korytarzem, udając, że się nieco kryguje, co w zasadzie powinna właśnie zrobić. Czuła jednak zdecydowanie zbyt silną ochotę, z wielu powodów.

Zwlekała z odpowiedzią, aż dotarli do sali, gdzie leżała Katrina. Uzyskawszy od Hestii potwierdzenie, że już z nią zdecydowanie lepiej, pogadała chwilę z uzdrowicielem i zaczęła się zbierać do wyjścia. Syriusz towarzyszył jej cały czas, a jego twarz wyrażała oczywistą pewność. Nie oczekiwał niczego poza zgodą, i miał absolutną rację.

– To jak? – zapytał luźno, gdy weszli w końcu do pustej windy. Uśmiech wyraźnie drgał mu na ustach, a w oczach migotały figlarne ogniki. Lina, która poczuła nieodpartą pokusę, by go nieco zgasić, przysunęła się o krok. Co nie zrobiłoby żadnej różnicy gdzie indziej, ale w niewielkiej windzie sprawiło, że znalazła się tuż przed Blackiem. Mogła doskonale wyczuć wyraziste nutki jego perfum, a nawet dostrzec wystającą nitkę w miejscu, gdzie suwak płaszcza pocierał o materiał swetra.

Wyciągnęła rękę i zobaczyła, że Syriusz drgnął, ledwie zauważalnie, jednak na tyle, by teraz to ona uśmiechnęła się z pewną satysfakcją.

– Czyli parter – rzuciła niewinnym tonem, wciskając położony za jego głową przycisk windy.

Tych nieodpartych pokus było tak naprawdę nieco więcej, i być może sama właśnie zamierzała utrudnić sobie nimi życie jeszcze bardziej.

****

* To fragment piosenki ,,Tujhe dekha to" z kultowego filmu Bollywood ,,Żona dla zuchwałych". Choć premierę miał w 1995 roku, jeszcze niedawno można było go oglądać w kinach w całych Indiach, ale też innych miejscach, gdzie żyje indyjska diaspora.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro