Rozdział 3
Suknia była granatowa. Szlachetny, gładki materiał połyskiwał tak subtelnie, że było to niemal niedostrzegalne gołym okiem. Objawiało się jedynie tym, jak barwa tkaniny ulegała zmianie w zależności od światła - od głębokiego kobaltu, poprzez odcień nocnego nieba, aż do chłodnej czerni. Kreacja kosztowała dokładnie tyle, na ile wyglądała, choć nazwisko modnej projektantki ukryto w postaci dyskretnego haftu, głęboko poniżej okrywającej kark stójki.
Lina doceniła to rozwiązanie, uwalniające ją od konieczności precyzyjnego usuwania drapiącej metki. Granat to autorytet i profesjonalizm, w teorii symbolizujący władzę, ale też sprawiedliwość. Zamierzała tego dnia zaprezentować się jak uosobienie wszystkich wymienionych, a do tego potrzebowała stu procent skupienia. Obróciła się przed lustrem w przedsionku prowadzącym do pokojów, które miała zajmować przez najbliższe dziesięć miesięcy pracy w Hogwarcie. Stwierdziwszy, że materiał spódnicy jest tak nieskazitelnie pozbawiony zagnieceń, jak tego oczekiwała, sięgnęła po szminkę i ozdobiła usta zgaszonym różem, delikatnym, ale z całą pewnością widocznym.
Nieco się pospieszyła z tym szykowaniem, bo do rozpoczęcia zajęć została jeszcze niemal godzina. Od nieco ponad doby, która minęła od jej przybycia do Szkoły Magii i Czarodziejstwa, próbowała jednak być nieustannie zajęta, nie licząc przerwy na sen. Całkiem długi oraz niemal nieprzerwany, dzięki wsparciu eliksiru, w połączeniu ze starannym makijażem zapewnił jej wypoczęty wygląd, daleki od tego, co w rzeczywistości odczuwała.
– To zwykła trema – powiedziała swojemu odbiciu.
– Żeby tylko – odpowiedział jej wewnętrzny głos.
Dołączała do grona pedagogicznego, które niemal w całości pamiętało ją jako uczennicę, była też pewna, że dla takich weteranów jak Sprout czy Flitwick te kilkanaście lat od jej owutemów zdawało się ledwie chwilą. W Hogwarcie nieczęsto zatrudniano osoby w wieku Liny i już to mogło budzić odrobinę dystansu u doświadczonych nauczycieli. Ale to nie wszystko - ludzie co prawda lubili doznawać nagłych ataków amnezji, gdy przychodziło im opisywać własne sprawki przed sądem, jednak kiedy to wobec nich ktoś zawinił, wykazywali się już nader dobrą pamięcią. Wobec Hogwartu ministerstwo było winne, kilka miesięcy oraz skądinąd dobra reforma edukacji, okraszona dodatkowym budżetem na szkołę nie mogły tak po prostu zaleczyć ran powstałych podczas dyktatury Dolores Umbridge.
McGonagall, dla Liny dawna opiekunka domu, z którą miała wielokrotnie kontakt już po ukończeniu szkoły, powitała ją poprzedniego ranka serdecznie, jak na swoje powściągliwe standardy - w skrytych za okularami oczach miała jednak odcień podejrzliwości. Panna Dawson, zarabiająca konkretne galeony na wyczuwaniu tego, co ludzie chcieli ukryć, nie tylko nie mogła tego nie zauważyć, ale również sprawić, by nie zabolało.
Snape uczył ją w ostatniej klasie, od tamtej pory nigdy się nie spotkali, mógł zatem całkiem swobodnie udać, że jej nie poznaje i to właśnie uczynił. Pamiętając jego styl bycia oraz to, że zawsze pragnął stanowiska nauczyciela obrony, spodziewała się mniej lub bardziej subtelnych przytyków odnośnie swoich kwalifikacji, okraszonych mówieniem po nazwisku. Była w sumie wdzięczna, za okazywanie jej niechęci w bierny sposób. Na wsparcie Snape'a i tak od początku nie liczyła.
Swojego wcześniejszego Mistrza Eliksirów nie miała ochoty spotkać. Nie zachwyciła jej wieść o powrocie Slughorna do Hogwartu, bo, jakkolwiek dla wielu osób Klub Ślimaka pozostawał źródłem uroczych wspomnień, Linie było do nich daleko. Dawny nauczyciel nie mógł o tym wiedzieć, dlatego sprawnie dosiadł się do niej pod koniec uczty, korzystając ze zwolnienia miejsca przez niejedzącą deserów profesor Sinistrę. A ponieważ ciekawość zawsze była u niego silniejsza niż dyplomacja, kilkukrotnie nawiązał do posady Liny w ministerstwie, mniej więcej tak, jakby podbiegał do jakiegoś stworzenia, dźgał je kijem i odskakiwał. Uśmiechała się uprzejmie, używając frazesów typu ,,Teraz moim jedynym szefem jest Albus Dumbledore" oraz ,,Misja kształcenia nowych pokoleń". W zamian otrzymała serię jowialnych poklepywań po dłoni i pokaz błysków w oku, towarzyszących profesorowi za każdym razem, gdy mówił ,,Potter". Jako dawna klubowiczka za dobrze znała starego cwaniaka by nie widzieć, z jaką niecierpliwością Slughorn czeka na namaszczenie nowego ulubieńca, sądząc jednocześnie, że rozmówczyni w pełni podziela jego zachwyt. Bynajmniej - choć może w innych okolicznościach czułaby odrobinę ekscytacji.
Lina nie była naiwna i dostrzegała różne odcienie osobowości Rufusa Scrimgeoura, w tym niektóre z jego ukrytych motywów. W Hogwarcie znajdowały się nie tylko solidne, bronione starożytną magią mury, ale i niemal równie potężny, potencjalny sojusznik ministerstwa - właśnie Harry Potter, nazywany przez dużą część czarodziejskiego świata Wybrańcem. Chłopiec, który przeżył, był do czerwca nagminnie oczerniany w związku z odrzucaniem przez Korneliusza Knota prawdy o powrocie Voldemorta i został oficjalnie dopiero co zrehabilitowany.
Tajemnicą poliszynela było jednak to, jak ustępujący minister przed złożeniem teki próbował w panice odzyskać łaski Pottera w najbardziej żenujący sposób, błagając Albusa Dumbledore'a o spotkanie z chłopakiem. Na szczęście, o wiele mniej osób wiedziało, iż Scrimgeour, o dziwo, uznał ten szaleńczy pomysł za całkiem dobry i zechciał sam porozmawiać z Harrym, posprzeczawszy się przez to z dyrektorem Hogwartu zaraz po własnej nominacji. Zupełnie jakby rozmowa mogła tu cokolwiek załatwić, biorąc pod uwagę, że choć zmienił się minister, to instytucja, co do zasady, nie. Ona to wszakże, nie sam jeden Knot, przez całe miesiące dyskredytowała chłopaka w ,,Proroku Codziennym", dodatkowo umieszczając z Hogwarcie Dolores Umbridge, niestabilną frustratkę z zamiłowaniami kapo. Lina od zeszłego lata funkcjonowała w sposób bardzo automatyczny - między rozprawami a domem starała się ograniczać sobie bodźce tak, jak to możliwe. Ale to nie była kwestia jej złej formy - dopiero teraz w większości Ministerstwa stało się jasne, co Knot tak właściwie wyrabiał w Hogwarcie i że zasadniczo postępowanie Umbridge powinno zakończyć się sprawą karną. Potter musiałby być jeszcze bardziej szalony, niż przedstawiano to wtedy w gazecie, żeby po czymś takim chcieć promować ministerialne działania.
Nie wątpiła jednak, że Scrimgeour widzi jej pobyt w Hogwarcie jako dodatkową korzyść tej natury - ufał, że będzie jej łatwo zbliżyć się do chłopaka tuż pod nosem Dumbledore'a i nieco go zmiękczyć. Dyrektor musiał zdawać sobie z tego sprawę i Lina z zadowoleniem zauważyła cień, który przebiegł przez jego twarz, gdy Snape w trakcie negocjacji powiedział, że może w zasadzie oddać jej szóstą klasę. Tę właśnie zaczynał Potter i, właściwie, spodziewała się po dyrektorze braku zgody, zasygnalizowania chęci odsunięcia jej od jego cennego pupilka tak bardzo, jak tylko się da. Nie zrobił tego i bardzo ją ciekawiło, co to znaczy.
Czuła, że dowie się niedługo. Wkrótce po tym, jak Scrimgeour opuścił ją trzydziestego pierwszego sierpnia a burza ucichła, w okno jej sypialni zastukała sowa z Hogwartu, dzierżąca kopertę zaadresowaną spiczastym pismem. Dumbledore prosił o rozmowę tuż po uczcie powitalnej i była pewna, że to młody Potter będzie jej głównym tematem.
Zaproszenie do gabinetu dyrektora było w każdym razie dobrym pretekstem, by zakończyć ucztę, wyrwawszy się jednocześnie z macek Slughorna zanim ten zacznie snuć wspominki, na które zdecydowanie nie miała ochoty. Widząc, że Dumbledore się podnosi, odczekała nieco i sama wstała, obiecując solennie, że owszem, wpadnie na kubeczek miodu przy najbliższej okazji.
Uczniowie znajdowali się jeszcze w Wielkiej Sali, kolejne korytarze, które przemierzała Lina, były więc zupełnie puste. Kiedy przybyła do zamku w sierpniu, pierwszy raz od skończenia szkoły, miała obok siebie Rufusa oraz teoretycznie ochraniającego go Dawlisha, dlatego doceniała ten samotny spacer, pozwalający na pierwszą konfrontację z przeszłością. To miała być od teraz jej codzienność, do której lepiej było zacząć się przyzwyczajać.
Oczywiście, zupełnie jak dawniej, ciszę szybko zakłócił stały element krajobrazu, woźny Filch i towarzysząca mu Pani Norris, wyleniałe, antypatyczne kocisko. Lina zasadniczo uwielbiała wszelkie kotowate, ale nawet ona nie była w stanie wykrzesać z siebie grama uczucia dla tego konkretnego stworzenia. Nie to, że w szkolnych czasach miała na sumieniu coś, podczas czego mogli ją nakryć Pani Norris lub jej właściciel, przeciwnie. Była dobrą uczennicą, należała nawet do grona prefektów, nie miewała szlabanów, odrabiała prace domowe i przestrzegała regulaminów. Co nie znaczy, że prowadziła wyłącznie nudne życie prymuski - jako ulubienica nauczycieli wiedziała, jak sprawić, by przymknęli oko na trwającą do późna imprezę urodzinową czy niespodziewaną dostawę słodyczy z Miodowego Królestwa. Do Hogwartu trafiła wyposażona w odziedziczone po ojcu przekonanie, że zaufanie rodzi przywileje, a na jedno i drugie zawsze zasłuży się ciężką pracą.
Może właśnie dlatego, w przeciwieństwie do większości, nie była fanką Albusa Dumbledore'a. Zawsze odnosiła wrażenie, że dyrektor ma swoich ulubieńców, wśród których dla niej nie ma miejsca, i że ceni bardziej utalentowanych leni niż tych mniej widocznych, za to naprawdę starających się. Jej samej nie brakowało zdolności, nie licząc tej do pakowania się w kłopoty oraz unikania konsekwencji dzięki tupetowi przyprawionemu ujmującym uśmiechem. Musiałaby być jednak szalona, by nie czuć wobec dyrektora Hogwartu szacunku, należnego prawdopodobnie najznakomitszemu czarodziejowi swoich czasów. Wypowiadając pod drzwiami jego siedziby hasło ,,kwachy" czuła zatem mieszaninę obawy z ekscytacją. Co nie znaczy, że przez myśl nie przemknęło jej również to, jak chętnie skosztowałaby aktualnie wspomnianych niebezpiecznych słodyczy.
W gabinecie Dumbledore'a, podobnie jak w odwiedzonej dotąd przez nią reszcie zamku, nie dało się absolutnie poznać upływu czasu. Byli dyrektorzy drzemiący w bogato zdobionych ramach swoich portretów, przebogata biblioteka i ta kolekcja delikatnych, srebrnych instrumentów, czasem podzwaniających lekko, a czasem wypuszczających z siebie niewielkie kłębki pary. Był oczywiście feniks Fawkes, zwinięty do drzemki, wreszcie, sam niestarzejący się czarodziej.
– Dobry wieczór, moja droga – powiedział, choć witał się już z nią zanim zasiedli do uczty – Usiądź, proszę.
Przysiadła na nieco zbyt miękkim fotelu, uśmiechając się uprzejmie i dając rozmówcy czas na wyrażenie troski o jej zadowolenie z klasy, kwatery oraz zaproponowanego planu zajęć.
– Wszystko jest w jak najlepszym porządku, dyrektorze. Wbrew temu, co zapewne dał panu odczuć minister, nie mam wielkich wymagań. Przemawia przez niego nadmierna troska.
– O niej właśnie chciałbym porozmawiać – głos Dumbledore'a był poważny, ale w jego błękitnych oczach pojawił się przez chwilę błysk rozbawienia. Zaczął znów mówić dopiero po chwili, jakby ważąc słowa.
– Szalenie cenię Rufusa Scrimgeura, wbrew temu, co, niewykluczone, on dał za to odczuć tobie. Nie musi mi mówić, jak wielu rzeczy domyślał się od masowej ucieczki z Azkabanu oraz ile razy przymykał oko na dodatkowe... zajęcia pracowników Biura Aurorów. Sam doskonale to wiem. Rufus to drzewo, które się nie ugina. Może za to pękać z czasem.
Lina pomyślała, że to celna metafora, co wcale jej nie zdziwiło, bo przenikliwości nie można było dyrektorowi odmówić. Nie miała jednak wątpliwości, czemu służy ten wstęp i postanowiła wycelować wprost. Od ukończenia szkoły nabrała pewności siebie, na szczęście.
– Piękne powiedziane, ale ja nie mam wątpliwości, że pana oraz ministra łączy głęboki szacunek, umożliwiający płynną współpracę między szkołą a władzami. Nowy dekret edukacyjny świadczy o tym. Jakkolwiek pracy jest teraz moc, pozostaje on dla urzędującego gabinetu absolutnie priorytetowy.
– Nie wątpię, skoro poświęca się taki etat, jak twój, na posadę w szkole – oczy Dumbledore'a zwęziły się, jakby chciał nimi prześwietlić Linę jeszcze dokładniej – Rozmawialiśmy o tym podczas waszej wizyty w sierpniu i nie będę się powtarzał, ale...
– Z tego, co pamiętam, powiedział pan wtedy, że zbieram sukcesy jak czekoladowe żaby i chęć zamiany sędziowskiej togi na nauczanie wydaje się dziwna. A ja wyjaśniłam, że praca w Hogwarcie będzie perłą mojej kolekcji.
Dyrektor zamilkł na długą chwilę, a Lina zastanowiła się, czy aby nie używa wobec niej Legilimencji . Gdyby to był ktokolwiek inny, sprawdziłaby to, próbując wzajemnie wejść do jego umysłu. Zamiast tego, zamknęła własny, nie spuszczając wzroku z utkwionych chwilowo w dali oczu Dumbledore'a. Wzdrygnęła się i tak, gdy nagle znów przemówił.
– Nie sądzisz, że Rufus oddałby ci kierowanie Biurem Aurorów?
Nie był to temat, o którym miała ochotę rozmawiać z nowym przełożonym, ale prawdopodobnie nie miała wyboru. Podjęła ten wysiłek, poprzedzając słowa głębokim wdechem.
– Może słyszał pan coś innego, ale prawda jest taka, że minister nigdy nie miał wobec mnie takich planów. Arman Davis zamierzał starać się o tę posadę i to w zdecydowanie późniejszym czasie. Żadne z nas nie przewidziało zmian w ministerstwie.
Sądziła, że imię Armana przeszło jej przez usta gładko, ale Dumbledore ewidentnie wychwycił fałszywą nutę. Uwierzyłaby nawet, że w jakiś sposób widział jej dłonie, zaciśnięte mocno na materiale szaty, choć trzymała je ukryte pod blatem biurka.
– Wybacz mi przywołanie tego tematu – odpowiedział, skłaniając lekko głowę.
– Nie ma takich słów, które przywołałyby to bardziej, niż pamiętam cały czas, dyrektorze.
Dostrzegła, że Dumbledore drgnął, a przez jego twarz przebiegł cień. Coś mu przypomniał ten fragment rozmowy, a w panowaniu nad emocjami nigdy nie był perfekcyjny. Z drugiej strony, charakteryzował go niesamowity spryt, kto wie zatem, czy nie dostrzegła konkretnie tego, co pozwolił jej zobaczyć?
– Myślę, że to rozumiem – odpowiedział łagodnie – Cóż, niezależnie od tamtych planów myślę, że jesteś teraz dla ministra najbliższą osobą, i chyba z wzajemnością?
– Układ sił się zmienił, dyrektorze. W tej chwili bezpośrednio podlegam szefowi Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Nie licząc, rzecz jasna naszego kontraktu - tutaj Thicknesse musi ustąpić miejsca panu.
– Całkiem nie o tym mówię – odrzekł Dumbledore, nadal tym samym, przesyconym cierpliwością tonem – tylko o tym, że obojgu wam zależy na wzajemnej relacji. A wiesz, co jeszcze jest aktualnie ważne dla Ministra Magii? Wybraniec. Co właściwie wiesz na temat Harry'ego Pottera, Lino?
– Myślę, że to, co większość - mruknęła w odpowiedzi - Chłopiec, który przeżył, rok temu był świadkiem powrotu Voldemorta. Zignorowany przez Knota, podejmował sam próby informowania społeczności czarodziejów o tym fakcie, niektóre kontrowersyjne, jak wywiad w gazecie Ksenofiliusa Lovegooda... W czerwcu przebywał w Ministerstwie Magii wtedy, gdy widziano tam również Voldemorta oraz schwytano kilku śmierciożerców. Prawdopodobnie ich pobyt tam był powiązany z Departamentem Tajemnic oraz ukrytymi w nim przepowiedniami. Niewykluczone, że jedna z nich wskazuje Pottera jako wybranego do uśmiercenia Czarnego Pana. Zdał suma z obrony przed czarną magią na ,,Wybitny". Co pominęłam?
Dyrektor nachylił ku niej przez biurko, zaplatając na lśniącym blacie swoje długie, szczupłe palce. Natychmiast je wycofał, ale Lina zdążyła dostrzec, że jedna z dłoni jest zmieniona, ciemnobrązowa, sucha, jakby dopadła ją zamartwica. Instynktownie uciekła wzrokiem, czując, że Dumbledore nie miał w planach ujawnienia faktu, że został ranny.
– Cóż, całego człowieka, który kryje się za tą fascynującą historią. Harry Potter nie jest figurą retoryczną, zgrabnym hasłem, choć tak łatwo żonglować jego nazwiskiem, robiąc z niego na przemian bohatera i wroga. Nie jest i nie będzie wydmuszką, którą można napełnić czym się chce, choć wierz mi, niektórzy od lat próbują. W dodatku bardzo trudno go przestraszyć.
– Dlaczego mi pan to mówi? – zapytała, chociaż znała przecież odpowiedź. Dyrektor o tym wiedział i jego oczy przybrały surowszy wyraz.
– Harry jest jak światło, jest niezwykły. Chce zostać aurorem, bo doskonale zna swoje przeznaczenie, nie potrzebuje do tego żadnych przepowiedni. Jego czas się zbliża. W tym roku potrzebuje kogoś, kto go ośmieli, pokaże mu, co potrafi, uświadomi jego prawo do bycia liderem. Kto przygotuje go do walki i zajęcia należnego mu miejsca w Biurze Aurorów. Ty możesz mu to zapewnić, wiem to. Ale jeżeli dowiem się, że, wbrew moim nadziejom i umowie, którą podpisałaś, nie jesteś w stanie zaopiekować się Harrym właściwie, będę musiał interweniować.
Co do zasady, w umowie nie było żadnych zapisów co do szczegółów opieki nad tym konkretnym uczniem, ale tej myśli Lina wolała już nie wypowiadać na głos.
– Dyrektorze, mogę jedynie zapewnić, że skoro Potter ma zostać aurorem, moim priorytetem będzie przygotowanie go do tego. Oczywiście, razem z innymi uczniami, którzy mają predyspozycje. W Hogwarcie przecież nikogo się nie faworyzuje.
Po prostu nie potrafiła odmówić sobie tej uwagi, nawet gdyby Dumbledore miał się wściec. Z drugiej strony, nie mogła go też sobie przypomnieć naprawdę złego.
– Pozwól, że zamknę ten wątek zgrabną klamrą z tym, który poruszyliśmy tuż przed nim. Jako specjalistka z pewnością docenisz taki zabieg narracyjny. Nie sądzę, byś próbowała manipulować Harrym dlatego, że każe tak Minister Magii. Ale nie wiem, co zrobisz, jeśli poprosi o to Rufus Scrimgeour.
Oczywiście, że doceniła tak sformułowaną uwagę. Doprawdy, był piekielnie inteligentny.
– Można kochać mądrze, a można też głupio, panie dyrektorze. Nie muszę wyjaśniać, do którego typu zaliczam bezmyślne wspieranie czyichś w oczywisty sposób błędnych decyzji. Gorsze jest tylko okłamywanie kogoś dla jego dobra.
Coś na kształt urazy błysnęło w niebieskich oczach skrytych za okularami, ale szybko przerodziło się jakby... w uznanie? Lina żałowała, że nie ma ukrytego aparatu, który pozwoliłby jej uchwycić te wszystkie mikroskopijne ekspresje, by móc je później przeanalizować. Dyrektor Hogwartu byłby idealnym przykładem dla adeptów prawa czarodziejów, uczących się jak wyłapywać prawdę ukrytą głęboko między słowami.
– Ufam ci – powiedział w końcu, a te słowa wybrzmiały wśród wiecznych pobrzękiwań słyszalnych w gabinecie dziwnie mocno, choć wcale nie podniósł głosu - Poza tym, jestem zbyt ciekawy, co uda wam się z Harrym stworzyć.
Lina podziękowała uprzejmie, myśląc, że w sumie ta konwersacja wykończyła ją bardziej niż pierwsza samodzielnie prowadzona rozprawa, podczas której oceniało ją czterdzieści dziewięć par oczu doświadczonych sędziów.
– Muszę dodać to, o czym powinnam wspomnieć już poprzednim razem i zrobiłabym to, gdyby rozmowa w towarzystwie ministra nie była... specyficzna – powiedziała jeszcze, chcąc rozstać się w miłej atmosferze – Naprawdę, bardzo cieszy mnie zdobycie tej posady. Robię to by pomóc szkole i zarazem ministerstwu w zagospodarowaniu etatu, to jasne, ale, w pewnym sensie, zawsze chciałam tu wrócić. Dobrze, że doszliśmy do porozumienia i że mi pan prawie nie groził. Minister przestrzegał mnie przed czymś w tym stylu.
Zgodnie z jej przewidywaniem Dumbledore uśmiechnął się lekko.
– Moja droga, jeśli chodzi o Harry'ego, nie muszę zużywać mojej kreatywności na wymyślanie gróźb dla ciebie. Wystarczy, że, w razie czego, wpadnie tu Syriusz Black.
Czy ona przed chwilą wspominała coś o powrotach?
– Czyli to prawda, że jest opiekunem Pottera? – zapytała tylko.
– Tak, jest jego ojcem chrzestnym. Chyba nie jesteś tym zdziwiona?
– Tym, że ktoś powierzył Blackowi opiekę nad dzieckiem, byłabym, ale ponieważ zrobił to James Potter, istotnie, nie jestem.
– Mam nadzieję, że miło wspominasz ich obu, bo Harry jest bardzo podobny do Jamesa, natomiast Syriusz prędzej czy później pojawi się w... pobliżu. Z całą pewnością.
– Cudownie – Lina z trudem powstrzymała się od wyrażenia twarzą, co myśli o ostatniej wypowiedzi dyrektora – Czy ma pan do mnie jeszcze jakieś sprawy? Nie chciałabym zabierać zbyt wiele czasu, a przyznam, że sama też muszę dokończyć urządzanie sali...
– Zamierzałem właśnie uprzejmie cię odprawić, ale w takich rzeczach nikt nie jest tak dobry jak wy, sędziowie. Dobranoc, Lino.
Wstali oboje, ona, by odejść, a on, by ją po dżentelmeńsku pożegnać.
– Powodzenia na pierwszej lekcji – rzucił jeszcze, zanim pogrążył się w lekturze zgromadzonej na biurku korespondencji – Jestem pewien, że pójdzie ci znakomicie.
Kilkanaście godzin później, wspominając tę rozmowę i wygładzając setny raz granatową suknię, Lina nadal nie była pewna, czy to była ironia, czy Dumbledore mówił poważnie.
*
Podczas wolnej przerwy śniadaniowej na niebie w końcu pojawiło się słońce. Ktoś inny na miejscu Harry'ego pomyślałby może, że to dobry znak, on jednak poczuł zawód na myśl o czasie, który mógłby teraz spędzić na zewnątrz.
Nie było to możliwe, gdyż zbliżał się czas pójścia na pierwszą w tym roku szkolnym lekcję, obronę przed czarną magią. Trudność z nazwaniem własnych uczuć była młodemu Potterowi nieobca - w końcu poza cyklicznym ocieraniem się o śmierć praktykował również inne, bardziej typowo nastoletnie aktywności, jak godzenie pokłóconych przyjaciół czy zapraszanie dziewczyny na randkę.
Natłok myśli przepływających przez jego głowę między pokojem wspólnym Gryffindoru a trzecim piętrem przedstawiał jednak sobą wyjątkowo interesujący miks. Z jednej strony Harry odetchnął z ulgą na myśl, że w tym semestrze nie będzie go nauczał Severus Snape. Odczuwał też coś na kształt mściwej satysfakcji, bo znienawidzony nauczyciel musiał współdzielić wymarzoną posadę z kimś innym. Z drugiej strony, nie miał pojęcia czego spodziewać się po nowej, wysłanej przez Ministerstwo Magii nauczycielce. Stając w końcu przed drzwiami klasy, zdał sobie sprawę, że odruchowo spina mięśnie, jakby szykując się na atak.
Pchnął ciężkie wrota, by wejść do sali i od razu zmrużył oczy, oślepiony białym światłem. Gdy po kilku sekundach przyzwyczaił wzrok do nowych warunków, zauważył, że ewidentnie nowe żyrandole nie świecą aż tak mocno, jak mu się z początku zdawało - to kontrast między mrocznym korytarzem a ich blaskiem sprawił takie wrażenie. Pogłębiały to jeszcze odświeżone ściany, pokrywający je kamień był dużo bielszy niż dawniej. Całe pomieszczenie stało się przez to dziwnie czyste i jasne, gdyby nie ułożone w literę ,,u" szkolne ławy, można by je pomylić z wielką apteką. Trochę nią też zresztą pachniało, a gdy Harry rozejrzał się, szukając źródła woni, napotkał wzrok Hermiony.
– O tam – wskazała ręką sufit. Zawsze dostrzegała przed innymi najmniejsze szczegóły. W tym przypadku były nimi rośliny, znajdujące się w metalowych donicach tuż pod kołyszącymi się nad ławkami lampami. Harry uznał je z początku za zwykłe ozdoby, ale wyglądało na to, że taka konstrukcja miała dodatkowe cele.
– Jak myślisz, co to takiego? – zapytał, pewien, że usłyszy nazwę roślin.
Ale to nie Hermiona odpowiedziała mu na pytanie.
– Nazywa się różeniec, rhodiola – niemal podskoczył, ale odwracając się, czuł, że to może być tylko nowa nauczycielka – Nieco zmutowana odmiana, która lubi ciepło. Lampy ogrzewają liście, emitując zapach, pomagający w skupieniu i ułatwiający zapamiętywanie. Przyda nam się to dzisiaj. Usiądźcie, proszę.
Harry wybrał ławkę naprzeciwko biurka profesorskiego, zauważając przy okazji, że usunięto podwyższenie, na którym wcześniej się ono znajdowało. Prowadząca stanęła tyłem do blatu, opierając się o niego lekko. Odczekała chwilę, aż wszyscy zajmą swoje miejsca i dopiero wtedy przemówiła.
– Dzień dobry. Dyrektor przedstawił mnie już na uczcie, więc pozwólcie, że nie będę tym ponownie zajmowała naszego wspólnego czasu. Jeśli nie macie pytań organizacyjnych, przejdźmy prosto do zajęć.
– Ja mam pytanie – oczywiście, zgłosiła się Hermiona – właśnie w temacie tegorocznych lekcji. Nie otrzymaliśmy informacji, jaki podręcznik kupić, czy...
– Nieprzypadkowo – przerwała jej spokojnie nauczycielka – Biblioteka Hogwartu jest doskonale wyposażona, a nie wątpię, że przez te kilka lat nauczyliście się korzystania z niej. Nie widziałam potrzeby narażania waszych rodziców na dodatkowe koszty.
Harry również podniósł rękę, nie mogąc opanować uśmiechu na widok miny Hermiony, jakby jednocześnie dotkniętej faktem deprecjonowania podręczników i zadowolonej z zachęty do samodzielnej eksploracji biblioteki. Był pewien, że jego przyjaciółka zechce szybko udowodnić pannie Dawson kto w tej klasie najlepiej nauczył się wyszukiwania informacji.
– Pani profesor, czyli piątoklasistom nie przydadzą się nasze zeszłoroczne książki?
Usłyszał ostrzegawcze syknięcie Rona i dopiero wtedy pomyślał, że prowokacja w jego pytaniu była aż nadto widoczna. Nauczycielka zachowała jednak doskonale neutralny wyraz twarzy.
– Nie podejrzewam. Jeśli macie je ze sobą, możecie później zostawić na ławkach. Zajmę się tym. Czy to wszystkie pytania?
Odpowiedziało jej kilka potwierdzających pomruków, a w głowie Harry'ego odezwał się głos ,,Tak, profesor Umbridge". Pomyślał, że zajął strategicznie bardzo niedobre miejsce - nie mógł niezauważony wymienić z Ronem choćby znaczącego spojrzenia. Z drugiej strony, nowe ustawienie ławek i to, że znajdowali się na zajęciach jedynie z Krukonami sprawił, że szepty oraz inne próby komunikowania się były zdecydowanie utrudnione. Szybko odkryli stojący za tym cel, gdy Dawson machnęła różdżką, materializując przed każdym arkusz papieru.
– Skoro tak, zaczniemy od małego testu– uśmiechnęła się, ignorując szmer niezadowolenia, który przemknął przez ławki – Bez obaw, to czysta diagnostyka, pozwalająca lepiej was poznać. Zaczynamy przygotowanie do owutemów, a wasz dotychczasowy tok nauczania był niezbyt usystematyzowany. Naprawimy to. Czas start, dwadzieścia minut.
Zanim Harry uświadomił sobie, co właśnie zaszło, usłyszał skrobanie pióra Hermiony. Szybko przeniósł wzrok na swój arkusz - pojawiły się na nim pytania, na szczęście, co skonstatował z ulgą po przeczytaniu, niezbyt trudne. Czasu było jednak mało, ledwie zaczął opisywać ruch konieczny do rzucenia Drętwoty, Dawson rzuciła w przestrzeń hasło ,,Jeszcze 3 minuty!". W pośpiechu odpowiedział na to ostatnie pytanie, ale kiedy jego arkusz ponownie zniknął, poczuł zadowolenie. Czuł się dość pewien swojego w wyniku w teście.
– Zapraszam teraz na drugą stronę sali, weźcie ze sobą różdżki i dobierzcie się w pary.
Nauczycielka przeszła do tej części klasy, która była pusta. Panował tam półmrok, gdyż okna zostały szczelnie zasłonięte a lampy przygaszone. Pod samą ścianą stało coś w rodzaju ogromnego parawanu, osłoniętego zasłonami. Gdy się do niego zbliżyli, rozsunęły się, ukazując ukryte za nimi lustra.
– Nie obawiajcie się, zabezpieczyłam je tak, że z całą pewnością nasze ćwiczenia im nie zaszkodzą. Stańcie naprzeciwko siebie tak, jak wskazują lampki - Dawson wskazała na posadzkę, gdzie natychmiast rozbłysły małe okręgi światła.
– Punkt dla niej, co? – rzucił Ron szeptem, zanim udał się na swoje miejsce. Harry dobrze wiedział, o co mu chodzi - Umbridge przez cały semestr nie pozwoliła im na wyjęcie różdżek, a co dopiero ćwiczenie na sobie nawzajem. Poczuł jednak lekkie rozczarowanie, gdy Dawson zapowiedziała, że chce zobaczyć w ich wykonaniu zaklęcie Rozbrojenia i Tarczy. Cóż, nie mogła wiedzieć, że Harry nauczył tego większość obecnych kolegów podczas spotkań Gwardii Dumbledore'a, tajnej grupy działającej podczas reżimu Dolores Umbridge. Mieli to dobrze przećwiczone, więc wkrótce klasa wybrzmiała jednakowymi okrzykami.
Nauczycielka przechadzała się wśród nich, a strumienie powietrza, wywołane zaklęciami, powodowały niekiedy ruch jej ciemnej sukni oraz długich włosów zebranych w gładki kucyk. Nosiła wysokie obcasy, a przecież przed lekcją podeszła do nich praktycznie bezgłośnie.
– Stop – odezwała się nagle, a jej głos, o dziwo, był wyraźnie słyszalny wśród innych. Musiał doskonale brzmieć w sali sądowej, takiej, jak ta, w której przesłuchiwano Harry'ego rok temu. Żołądek podszedł mu nieco do gardła na myśl, że mogła równie dobrze tam być i głosować za jego usunięciem ze szkoły... lub przeciwko.
– Czy wiecie, dlaczego osoby, u których to prawa ręka ma moc, mają naturalną przewagę podczas pojedynku?
– Bo mają ją i tak cały czas? – Neville, chyba przerażony swoją nagłą śmiałością, zakrył usta ręką.
– Aż tak bym tego nie nazwała – Dawson uśmiechnęła się lekko – Panie Longbottom, proszę stanąć obok swojej partnerki i przyjąć pozycję wyjściową, tak, jak zazwyczaj pan to robi. Pani niech zrobi to samo.
Neville ustawił się obok Hermiony tak, że oboje byli widoczni w lustrze. Harry pomyślał, że chyba wie, o co chodzi nauczycielce - jego przyjaciółka, starannie wyprostowana, wysunęła lekko przed siebie prawą nogę i przekręciła tułów w jej kierunku. To był odruch, coś, czego nikt ich nigdy nie uczył, ciało wyposażone w różdżkę intuicyjnie wiedziało, że tak właśnie należy uczynić. Leworęczny Neville zrobił to samo co Hermiona, ale symetrycznie, w stronę swojej posiadającej moc ręki. Tym sposobem oboje wystawiali w stronę przeciwnika konkretne przedramię oraz cały bok ciała, różnica polegała na tym, że, w przeciwieństwie do dziewczyny, Longbottom odsłaniał...
– Serce – powiedział Harry głośno – O to chodzi, prawda? Praworęczni naturalnie ustawiają się w pozycji, która oddala kluczowy punkt, ich serce, od przeciwnika. Leworęczni robią dokładnie przeciwnie.
– Tak jest – Dawson aprobująco skinęła głową i podeszła bliżej Neville'a – To oczywiście nie znaczy, że ktokolwiek ma finalnie mniejsze lub większe szanse. Naturalna przewaga oznacza pewien przywilej, który dostaliśmy bez naszego udziału. To, co zrobimy dalej, zależy już wyłącznie od nas samych. Co pani mogłaby zrobić, by świadomie wykorzystać swoją praworęczność?
Zwróciła się bezpośrednio do Hermiony, która tym razem miała już gotową odpowiedź.
– Sądzę, że mogłabym wzmocnić jeszcze tę pozycję, pozostając w miarę możliwości cały czas prawym bokiem do przeciwnika. Tak, jak w szermierce, gdy... – urwała nagle, zmieszana.
– Dla tych, którzy nie wiedzą, to niemagiczna dyscyplina sportowa, w której zawodnicy posługują się szablami, długą, dość elastyczną bronią białą – podjęła za nią niewzruszenie nauczycielka – Możecie równie dobrze wyobrazić sobie walkę na miecze - robiąc wypad ostrzem, atakujący przenosi ciężar ciała mocno na prawą nogę. Słabszą stronę chroni za to tarczą. My oczywiście nie mamy niczego fizycznego, co mogłoby nas osłonić, przynajmniej w teorii. Przypatrzcie się proszę postawie pana Longbottoma.
Praktycznie nie dotykała Neville'a, wskazując poszczególne elementy jego torsu, ale uszy nieszczęsnego przedmiotu pokazu i tak przybrały odcień karmazynowy.
– Ustawianie się idealnie przodem do przeciwnika nic nam tu nie da, a dodatkowo, byłoby niepotrzebną walką z naszymi naturalnymi skłonnościami, które zyskujemy razem z mocą. Pojedynek składa się z ogromnej ilości decyzji podejmowanych w ułamku sekundy - dość czasu, by zrobić coś lepiej, ale zdecydowanie za mało, żeby zadziałać zupełnie inaczej. Zobaczmy, co się stanie, jeśli zachowamy swoją typową postawę, ale umieścimy przedramię nieco niżej.
Poczekała cierpliwie, aż Neville uniesie sam rękę na odpowiednią wysokość, po czym skorygowała jej położenie tak, żeby biceps zasłaniał serce.
– Widzicie, co się stało? Strategiczna okolica jest o wiele bardziej osłonięta, jeśli nie wyprostujemy ręki całkiem i umieścimy łokieć na wysokości mostka. Żeby wzmocnić ten efekt i zyskać komfort w takim ustawieniu, można pochylić się lekko do tyłu. Proszę wycelować w lustro, nic mu się nie stanie.
Neville posłał w stronę swojego odbicia snop czerwonych iskier, omal się nie przewracając.
– To niezbyt wygodne, wiem. Za pierwszym razem nie jest, ale za dwudziestym się takie stanie, proszę mi wierzyć, panie Longbottom. Każdy na sali, kto włada lewą ręką - ja już wiem kto - ma za zadanie do kolejnych zajęć ćwiczyć postawę. Nie musicie poświęcać na to dodatkowego czasu, wystarczy, że wykorzystacie wiedzę na innych zajęciach.
– Pani profesor, czy nie prościej byłoby nauczyć się rzucania zaklęć prawą ręką? Czy to w ogóle możliwe? – odezwał się jeden z Krukonów, Bran Reynolds.
– U pana raczej niemożliwe – odpowiedziała Dawson z uśmiechem, ledwie widocznym w kąciku ust, wywołując rozbawione parsknięcia kolegów pytającego – A tak ogólnie, wykonalne, jeśli zacznie się pracę z prawą stroną ciała we wczesnym dzieciństwie, jeszcze przed podjęciem edukacji magicznej. Natomiast to, co możliwe, nie zawsze jest słuszne. Różnimy się między sobą nie bez przyczyny. To nie armie klonów wygrywają wojny, tylko ludzie, ze swoimi unikalnymi zestawami cech oraz zdolności.
– Tak to pani postrzega? Jako stan wojny?
Harry odezwał się głośno i tym razem w pełni intencjonalnie, a w sali wybrzmiała nagła cisza. Wszystkie spojrzenia przeniosły się na niego, niemal czuł na sobie ten lepki dotyk.
– Według mnie to jedyna właściwa nazwa, panie Potter.
Spojrzała mu prosto w oczy z powagą, zupełnie bez zaskoczenia, jakby spodziewała się po nim takiego wyskoku. Trwało to zaledwie kilka sekund, zanim odwróciła wzrok i zaordynowała dalszą część zajęć.
Przez kolejną godzinę trenowali kolejno Expeliarmusa, Protego z jego wzmocnioną wersją oraz różne wersje oszołomienia, a Dawson krążyła wokół nich, poprawiając drobne elementy, jak głębokość zamachu, który należało wziąć różdżką, czy lekkie przekręcenie nadgarstka. Zwykłe zaklęcie tarczy, wykonane po dodatkowym obróceniu dłoni w dół okazało się zdolne do odrzucenia przeciwnika aż pod same ławki. Niektóre wskazówki nauczycielki nie były proste do powtórzenia - wtedy z pomocą przychodziły lustra, pozwalające na wyłapywanie własnych błędów. Pod koniec zajęć Dawson kazała im przetestować zaklęcia niewerbalne, wyjaśniając, że to doskonały moment, bo jednocześnie znają już najwłaściwsze techniki, ale pozostają ciągle w stanie skupienia, by stosować je w praktyce. To miało pozwolić im wykorzystać już wzmożoną aktywność umysłu do rzucenia zaklęcia w myślach.
– Po zajęciach będziecie zmęczeni – mówiła, przechadzając się między uczniami – Jesteście szóstym rokiem i nie potrzebujecie taryfy ulgowej. Zadbajcie o regenerację, a potem ćwiczcie, zaufajcie ciału, ono przystosowuje się szybciej niż myślicie.
Harry istotnie był już wykończony, ale w dobry sposób, którego nie czuł od czasu spotkań GD albo treningów quidditcha. Miał nieodparte wrażenie, że uczestniczy właśnie w czymś bardzo podobnym do prawdziwego treningu aurorskiego i ta myśl napełniała go czystą euforią. A więc to takie uczucie, wszystko jest możliwe, będzie robić co sobie wymarzył i, jak na razie, nie idzie mu chyba najgorzej... Dawson podchodziła bowiem niego zdecydowanie rzadziej, niż do reszty uczniów. Równocześnie odczuwał też jednak coś dalekiego od zadowolenia, nutkę gorzkiego smaku w ustach, a źródłem tego były pretensje do siebie. Robił co mógł prowadząc treningi GD, pokazał kolegom wszystko to, co sam potrafił, ale nie każdego aspektu dopilnował, nie miał pojęcia, że można inaczej, lepiej. Fakt, że w przeciwieństwie do doświadczonych aurorów czy nauczycieli nie mógł tego wiedzieć, tylko trochę mu pomagał.
To, że stracił koncentrację w środku pojedynku, dotarło do niego zbyt późno, o ułamek sekundy, który wysłał go prosto na ścianę luster wraz z zaklęciem Rona. Uderzył w nią całą powierzchnią pleców, tracąc na chwilę dech.
– Ładnie – usłyszał głos nauczycielki – Dobrze wykorzystana nieuwaga przeciwnika. Grywa pan w szachy?
– No - odpowiedział jej Ron, otworzywszy uprzednio usta ze zdziwienia - Żyjesz, Harry?
Dawson zbliżyła się kontrolnie, ale zauważywszy, że chwilowej ofierze taktycznych podstępów Weasleya nic nie jest, odsunęła się o krok. Nie podała Harry'emu ręki, odczekała, aż sam się podniesie. Zwrócił uwagę na to, że lekko musnęła tkaninę swojej sukienki palcami, jakby kontrolnie, a potem wysunęła coś odrobinę ze sprytnie wszytej w fałdy tkaniny kieszeni. Uniósł brwi, rozpoznając detektor wrogów, a ona zauważyła jego spojrzenie.
– Wszystko w porządku – powiedziała cicho, a potem, już pełnym głosem, zwróciła się do reszty klasy – To koniec zajęć, dziękuję. Pamiętajcie o regeneracji, zarówno ciała, jak umysłu. Siła i intelekt muszą współpracować, nie tylko na naszych następnych zajęciach.
Jeszcze zanim skończyła mówić, drzwi sali otworzyły się z rozmachem.
– Ja jednak osobiście zawsze byłem zwolennikiem siły.
Na progu stał nie kto inny, jak Szalonooki Moody, który zaśmiał się krótko na widok wrażenia, jakie wywarł na zaskoczonych uczniach. Jedynie na nich, bo Lina Dawson ewidentnie nie była ani trochę zdziwiona.
– Nie wątpię – rzuciła kpiąco w odpowiedzi, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko, a gdy auror podszedł bliżej, mocno uścisnęła podaną jej dłoń. Zabawnie wyglądali obok siebie - były profesor, który tak naprawdę we własnej osobie nigdy nich nie uczył, naznaczony bliznami, ze sztuczną nogą i okiem, oraz ona, perfekcyjnie elegancka, z młodą twarzą oraz lśniącymi, czerwonymi paznokciami. A jednak Harry, i, patrząc po twarzach kolegów, nie tylko on, miał wrażenie, że obecność Szalonookiego nie sprawia, że nowa nauczycielka traci na wiarygodności, przeciwnie wydawała się przy nim mniej panią z ministerstwa, a bardziej aurorem. Jakby każdy, kogo legendarny Moody zaszczycił osobistą wizytą zyskiwał nieco jego życiorysu, w trakcie którego podobno sam jeden zapełnił połowę cel w Azkabanie.
Wrażenie wzmocniło się jeszcze nieco, gdy Szalonooki obdarzył Linę konfidencjonalnym uśmiechem, po czym wręczył jej koszmarnie brudny wór, który dotąd miał przewieszony przez plecy. Nauczycielka rozwiązała go, po czym wyjęła ze środka mały detektor wrogów, taki, jak ten, który nosiła schowany w kieszeni.
– To urządzenie swoim światłem sygnalizuje obecność osoby o złych zamiarach. Uczy się dzięki reakcjom waszego ciała, takim, z których działania sami pewnie ledwie zdajecie sobie sprawę. Oznacza to, że w praktyce to wy decydujecie, kiedy konkretnie was zaalarmuje. W normalnej sytuacji pozostaje ciemny, ale gdy uzna, że musi wysłać ostrzeżenie, przybierze kolor niebieski, czasem jego intensywność będzie się różnić w zależności od zagrożenia. Im bardziej niejasne okoliczności, tym bledszy przybierze odcień. Teraz świeci na biało, bo wrogów co prawda brak, ale niektórzy z tu zgromadzonych lubią atakować innych od tyłu w ramach testu.
– Stała czujność! – zagrzmiał Moody, zapewne biorąc tę uwagę do siebie – Lepiej cztery razy rozwalić sobie nos na własnym biurku, by potem za piątym już uważać.
– I odesłać kogoś z hukiem, też na jego własne biurko, tak, by poczuł kość ogonową – dodała Dawson zupełnie neutralnie, ale obserwujący ją i jej rozmówcę uczniowie spojrzeli po sobie, powstrzymując się od śmiechu.
– To bardzo pechowe miejsce – odpowiedział Moody, wracając do poważnego tonu i mierząc klasę swoim magicznym okiem – Jedno uderzenie może zamroczyć, a każda chwila nieuwagi kończy się wiecie czym. SZYBKIM ZGONEM. Uważajcie na kość ogonową. Znikam tymczasem.
– Weźcie sobie po jednym. Do następnych zajęć – nauczycielka wskazała im worek pełen detektorów, po czym odwróciła się i podążyła za Szalonookim ku wyjściu z sali.
Gryfoni wraz z towarzyszącymi im Krukonami stali przez chwilę bezczynnie, jakby jeszcze nie aktywowali potrzebnego trybu opuszczenia klasy. Harry ruszył do worka, by wyciągnąć detektor dla siebie i dopiero wtedy reszta ruszyła za nim. Dopiero po tym, jak wyszedł na korytarz, dziwnie ciemny w porównaniu z rozświetloną salą, zdał sobie sprawę z tego, co wcześniej mu umknęło. Przywykł do tego, że nowi nauczyciele z góry znają jego nazwisko, ale pierwszy raz zdarzyło się, by rozpoznany od razu został również Neville Longbottom.
Witajcie ponownie! Wybaczcie proszę ciszę - jestem w trakcie intensywnego czasu zmiany pracy, ale teraz będę tu regularnie ;) Mam nadzieję, że wynagrodziłam przerwę dłuższym rozdziałem!
Dodam, że nie pamiętam z książki, której ręki Neville używa do rzucania zaklęć, co najmniej w piątym filmie robi to prawą - tak że jego leworęczność to wyłącznie mój wsad, uzasadniony fabularnie. Poza tym, czy ta cecha mi pięknie do niego pasuje - często traktowana jako ubytek, bywa przewagą, jeśli dobrze ją wykorzystamy ;)
Co do songu zacytowanego w ilustracji, to dla mnie esencja wspomnień z wczesnej młodości! Szkoda, że bohaterowie nie mogli go znać w latach 90 ;) Tło pochodzi z szablonów Canvy.
Aha, i jeszcze - początek rozdziału jest inspirowany tym, jak zaczyna się jedna z moich ulubionych książek z czasów dziecięco-nastoletnich. Czy ktoś z Was kojarzy, co to? ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro