Rozdział 24
9.08.1976
Zapukała do drzwi gabinetu, jednak po raz kolejny tego dnia odpowiedziała jej cisza. Wiedziała, że ojciec jest w środku i szczerze, najchętniej pomogłaby sobie magią, nie zważając na jego zdanie. Po pierwszym roku w Hogwarcie umiała to już zrobić doskonale, ale ograniczał ją ten beznadziejny zakaz rzucania czarów poza szkołą.
Westchnęła głęboko, odchodząc od drzwi. Zamiast być przy matce, tylko traciła czas na kogoś, kto najwyraźniej nie chciał jej pomocy.
,,Ja rozumiem, on przeżywa" - powiedziała kiedyś jedna z przyjaciółek Rose - ,,Ale najpierw powinien pomyśleć o dziecku".
Oczywiście, nie miała pojęcia, że jest podsłuchiwana. Lina doskonale wiedziała, jak wykorzystać rozmaite zakątki oraz akustykę swojego domu, by uzyskać rozmaite informacje, tak skrzętnie ukrywane przez dorosłych.
Wyjeżdżając do Hogwartu, pozostawiła matkę zasmuconą rozstaniem, ale całkowicie zdrową, pełną energii i rozprawiającą wesoło o jesiennym sadzeniu kwiatów. Gwiazdkę obchodzili wszyscy jeszcze huczniej, niż dotąd - Rose, zachwycona powrotem córki, spróbowała nawet samodzielnego gotowania. Lina podejrzewała, że to Penny, ich gospodyni, swoją dyskretną asystą uchroniła dom, a co najmniej kuchnię od nieuchronnej zagłady. Nawet gdyby takowa nastąpiła, tata miałby szansę tego nie zauważyć. Zawsze przekonany o perfekcji żony w każdym możliwym obszarze, gorąco chwalił świąteczne potrawy, a ona kwitła pod jego roziskrzonym spojrzeniem. Penny uśmiechała się tylko leciutko, podsuwając całej trójce kolejne smakołyki. Pachniało pomarańczami, ogień trzaskał w kominku, z okien jadalni widać było udekorowane złocistymi lampkami drzewa na skraju Primrose Hill. Dawniej Rose często zabierała tam Linę i trzydziestego pierwszego grudnia również zarządziła spacer.
- Ostatni w tym roku! Trochę zimno, ale następna okazja będzie dopiero w ferie wielkanocne. Ja nie mam tyle cierpliwości, dobrze to przecież wiesz, kochana.
Wymarzły wtedy, ale wróciły zadowolone, bo w parku spotkały mnóstwo psów, wyprowadzanych zawczasu przed fajerwerkowym szaleństwem. Roselynn, której alergii na sierść nie zdołał dotąd uleczyć żaden eliksir, chłonęła wzrokiem, jak ganiają się przez śniegowe zaspy. Miała swojego ulubieńca, mieszkającego kilka domów dalej pięknego, srebrzystego wyżła o aksamitnych uszach i smukłej sylwetce. Musiał lubić zimę, bo porzucając swój zwykły spokój, stanowczo odmawiał powrotu do domu, wymykając się zwinnie spod ręki próbującej przypiąć mu smycz właścicielki.
- Kiedyś będę miała takiego samego, zobaczycie - mówiła Rose, wypijając po powrocie wręczoną jej przez Penny herbatę z imbirem.
Gospodyni przytaknęła tylko znad blatu, gdzie kierowane zaklęciem noże siekały różne rodzaje bakalii do ciasta marchewkowego. Piekła je zawsze po powrocie z cmentarza w rodzinnym Canterbury, gdzie co kilka tygodni odwiedzała groby męża oraz dwóch synów. Wszyscy trzej byli aurorami, zginęli podczas jednego z pierwszych większych ataków śmierciożerców na domy czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Możliwe, że dawniej Penny przygotowywała to ciasto, gdy wracali do domu ze swojej niebezpiecznej pracy. Lina tak podejrzewała, ale, oczywiście, nigdy nie zadałaby tego typu pytania. Miała ostatecznie już całe dwanaście lat i swój rozum.
Smutne ciasto, tak nazywała po cichu marchewkowy wypiek, choć był przecież cudowny, miękki, w wibrującym, ciepłym kolorze. O samej gospodyni za to myślała, że jest bardzo dzielna, bo przetrwała. Dzięki pracy, tej cichej opiece, którą otaczała ich dom, żyła dalej. A jeśli miała też inne powody, to nigdy nikomu ich nie zdradziła.
Przybywając na ferie wielkanocne, Lina wróciła do domu nieco odmiennego niż tamten pozostawiony w styczniu. Nad zwykłymi kuchennymi woniami dominowała wszechobecna nuta eliksiru wiggenowego, zażywanego przez Rose na wzmocnienie po smoczej ospie. Tyle dobrego, że przestała zawczasu zarażać i mogły wychodzić razem do ogrodu czy na balkon, z którego oglądały park przez wielkie omniokulary. Aż do wyjazdu córki rekonwalescentka pozostała jednak zbyt osłabiona na jakiekolwiek dalsze spacery.
- Przynajmniej nie zostają mi ślady po bąblach - wzdychała, zerkając na siebie w lusterku - Nie masz pojęcia, jak bardzo starałam się nie drapać, Linnie, chodziłam nawet w zimowych rękawiczkach, by mnie nie kusiło. Już nigdy ich nie założę. Jak wrócisz na wakacje, pójdziemy do parku i utopimy je razem w stawie.
- Spalenie zaklęciem można załatwić od razu - zasugerowała Lina, nalewając im obu herbaty z czajniczka.
- To za mało dramatyczne - odparła na to Rose, robiąc poważną minę.
Dużo czytały, zajadały ciasta i rozprawiały o planach na lato, rozstając się finalnie w najlepszych nastrojach. Po pięknym, słonecznym maju nastał równie olśniewający czerwiec, wzbogacając wszechobecną zieleń hogwarckich błoni o biel stokrotek i fiolet łubinów. Lina zdała swoje pierwsze egzaminy końcoworoczne, otrzymując najlepsze wyniki. Mama pogratulowała jej w entuzjastycznym liście, zapowiadając, jak bardzo nie może się doczekać powrotu córki do domu. I dopiero w post scriptum, maleńkim dopisku, wspomniała, że znów choruje.
,,Ale przecież w końcu mamy lato" - dodała - ,,Niemożliwe, by mi to szybko nie przeszło przy tak pięknej pogodzie".
Jeszcze wtedy, w czerwcu, odbierający córkę z King's Cross Avertus uśmiechnął się na jej powitanie. Wrócili do domu pieszo, wyposażeni w zakupione na dworcu silnie słone, pachnące olejem frytki, które oboje uwielbiali, ku dezaprobacie Rose.
Kiedy Lina później o tym myślała, nieodmiennie dochodziła do wniosku, że ojciec udawał. To był zresztą ostatni raz, gdy się na to zdobył.
Bo w tamte wakacje, na które miała przecież tyle planów, zastała matkę całkiem już odmienioną. Nie było domu, który dotąd znała, dawnej codzienności ani żadnego z wielu ,,kiedyś" czy nawet ,,gdy wrócisz". Nagle lato nie miało wstępu do willi przy Albert Terrace, a słońce dawało jedynie pozorne ciepło, ogrzewając skórę, ale z całą pewnością nie serce. Na Rose zresztą nie działało wcale - z każdym dniem jej cera stawała się bledsza, a dłonie chłodniejsze. Przychodząc do pokoju chorej, Lina nieodmiennie zastawała ją albo w łóżku, albo w fotelu na balkonie, mimo upału otuloną szalem.
Tym razem, gdy w buntowniczym nastroju porzuciła próby wywabienia ojca z gabinetu, było podobnie. Pierwszy raz jednak zobaczyła jak Rose płacze, i to z całą pewnością nie z powodu smutnego zakończenia książki czy ogłoszenia w gazecie o porzuconych szczeniaczkach.
- Co się stało? - zapytała, przypadając do matki, przestraszona widokiem jej łez. Południe minęło już jakiś czas temu, a promienie słoneczne, nieograniczane nawet najmniejszą chmurką, spływały swobodnie znad wylotu ulicy ku parkowi. Widoczna część Primrose Hill była o tej porze pustawa - ludzie woleli przenieść się do bardziej zacienionych zakątków.
Pewnie dlatego Rose odłożyła omniokulary na stolik, bo chwilowo i tak nie miała czego przez nie oglądać.
- To nic takiego, kochana - wyszeptała w końcu, ale zacisnęła dłonie na jakimś trzymanym na kolanach przedmiocie, ledwie widocznym spod fałd szala. Lina odebrała jej go łagodnie - to była szczotka, swoją drogą, wyjątkowo piękna, wykonana ze srebra, ze sprytnie wbudowanym lusterkiem i zdobioną w kwietne pędy rączką. Wśród wykończonych szmaragdowymi kuleczkami igiełek wiły się długie włosy Rose, całe ich pasemka, połyskujące czerwonawo w jasnym świetle dnia.
- To dlatego, że za mało jesz - powiedziała Lina po chwili, przełknąwszy z trudem ślinę o metalicznym posmaku - Brakuje ci żelaza, uczyłam się o tym w szóstej klasie.
- Pewnie masz rację - westchnęła jej matka w odpowiedzi, ocierając oczy drobnymi piąstkami, jakby to ona była tu dzieckiem - Jestem strasznie niemądra. Ostatecznie to tylko włosy, odrosną.
- I tak masz ich bardzo, bardzo dużo. Zrobimy ładną fryzurę, chcesz?
Rose przytaknęła ochoczo, zmieniając lekko pozycję w fotelu. Lina rozczesała delikatnie jej włosy, w międzyczasie niepostrzeżenie wyskubując zagubione pasemka spośród igiełek szczotki. Ukryła je w kieszonce letniej sukienki, miękki, kasztanowy kłębek, niczym ranne zwierzątko. Dopiero gdy przeszła do zaplatania korony z warkoczy, mama przerwała ciszę.
- Chciałam się trochę ogarnąć, bo niedługo przyjdzie ciocia Walburga.
Lina drgnęła, a lśniąca, zielona wstążka wyślizgnęła jej się z palców jak mały wężyk. Dotąd ciotka praktycznie nie bywała w ich domu, od zawsze skłócona z ojcem, a mimo to teraz miała przyjść. Była to zresztą kolejna podobna wizyta, dwa dni wcześniej mamę odwiedził Rufus Scrimgeour, dawny przyjaciel, za którym Avertus również nie przepadał.
- Tak się cieszę - powiedziała córce następnego dnia - Koniecznie musiałam go zobaczyć. Dobrze, że się lepiej poznaliście, Linnie, będziesz mogła zawsze na niego liczyć.
Kiedy Rose była już pięknie uczesana i usadzona nad stolikiem kawowym, a Walburga finalnie zawitała w progu, Lina wycofała się grzecznie.
- Przyniosę kawy - zapowiedziała, wiedziała bowiem, że ciotka niechętnie widzi Penny w roli ich gospodyni. Negatywny stosunek Avertusa do instytucji skrzatów domowych uważała za jedną z jego wielu niebezpiecznych ekstrawagancji.
W rzeczywistości Lina chciała zrobić wszystko tak, by stracić jak najmniej z nadchodzącej rozmowy. Opinia grzecznej, ułożonej dziewczynki była ogólnie przydatna w życiu. Mało kto podejrzewał taką osobę o coś niewłaściwego, jak choćby podsłuchiwanie własnej matki oraz jej szacownego gościa.
Miękki dywan naturalnie tłumił dźwięk kroków, dzięki czemu mogła jeszcze chwilę zabawić pod drzwiami.
- Przydałaby mi się taka córka jak twoja - dobiegł ją głos - Możliwe, że jej nawet ten skandaliczny przydział domu nie potrafi zepsuć. Ale, oczywiście, wszystko wyjdzie z czasem.
Przez dziurkę od klucza Lina mogła dostrzec jedno ramię siedzącej sztywno w fotelu ciotki, okryte lekką suknią w gołębim odcieniu szarości. Walburga zawsze nosiła piękne stroje - może nieco staroświeckie, ale przedziwnie pasujące do chłodnej urody. Choć przekroczyła już pięćdziesiątkę, w jej czarnych lokach nie dało się zauważyć ani jednej srebrnej nitki. Może zmieniała ich kolor zaklęciem, aczkolwiek trudno było ją sobie wyobrazić podczas tak banalnej czynności.
Za to tata, o którego właśnie zapytała, miał tego roku o wiele więcej siwych włosów, niż dawniej.
- Nie, nie ma go - odpowiedziała Rose - Pojechał rano do ministerstwa.
Nie wiedziała, że ojciec od dwóch tygodni wcale nie opuszczał domu. Zamykał się w gabinecie na całe dnie, a późnym popołudniem odwiedzał ją na górze, jak gdyby nigdy nic. Ani Lina, ani Penny, nie zamierzały zdradzać jego sekretu, by nie dokładać tym samym zmartwień chorej.
- Mam nadzieję, że właściwie o ciebie dba - rzuciła Walburga zimno.
Akurat temu ciężko było zaprzeczyć. U żony Avertus zawsze pojawiał się odświeżony, gotów, by przenieść ją ze stałego miejsca na balkonie do świeżo zasłanego łóżka. Bez użycia czarów ubijał mleczną piankę do kakao i stale przynosił Rose świeże kwiaty, by mniej tęskniła za ogrodem. Teraz też na nocnym stoliku stał bukiet, pachnący groszek w różnych kolorach, całej gamie najpiękniejszych pasteli.
- Wiem, co myślisz - dobiegł Linę cichy głos matki - Ale on jest dobrym mężem i ojcem.
- Powinien mnie zawiadomić, że jesteś chora. Znam jego uprzedzenia wobec mojej osoby, nie myśl sobie. Mimo wszystko, jestem twoją krewną, byłam nią na długo przed tym, jak się poznaliście. Nawet jeśli nie współdzieli naszych wartości, ma obowiązek je szanować.
Lina odeszła od drzwi. Nie miała ochoty słuchać tej pokrętnej logiki, a zresztą, zbyt długie oczekiwanie na kawę mogło się paniom wydać podejrzane. Taca została już przygotowana rękami Penny, pozostawało zatem jedynie zanieść ją na górę. Zanim weszła do pokoju, przystanęła jeszcze na chwilę, nasłuchując przytłumionych głosów.
- Zrób to, a kiedyś będziesz sobie za to wdzięczna, jestem tego pewna - mówiła mama gorączkowo.
Nie dało się rozróżnić słów Walburgi, ale chyba próbowała polemizować. Z całą pewnością tak właśnie było, gdyż Roselynn, co było do niej zupełnie niepodobne, podniosła lekko głos. Brzmiał chłodno, obco, jak u kogoś, kto nie ma już nic do stracenia.
- Możesz mi odmówić, Wal, ale obie wiemy, że ja mam zwyczajnie prawo tego wymagać. Nawet, gdy odejdę, ciebie nadal będzie z Liną łączyć krew, nasza historia i wszystko, co kazano nam uznawać za ważne. Jeżeli to dla ciebie coś znaczy, musisz mi obiecać, że jej nie odrzucisz. Że chociaż spróbujesz być dla niej tym, czym byłaś dla mnie, przez całe nasze wspólne życie.
Lina zacisnęła palce na brzegach tacy, póki nie poczuła, jak chłodny metal zaczyna przecinać naskórek. Wzięła kilka głębszych oddechów, nasłuchując ciszy, która nastała w pokoju. Dopiero po chwili, przywołując na twarz oszczędny uśmiech, otworzyła drzwi.
- Jeszcze ciepłe - powiedziała sztucznie serdecznym tonem, stawiając na stoliku talerzyk z lśniącym od świeżej polewy marchewkowym ciastem. Walburga zerknęła na nie z powątpieniem, ale wzięła sobie kawałek.
- To nasze ulubione - zapewniła ją Rose, biorąc się nieco zbyt entuzjastycznie za własną porcję.
Wyraz twarzy ciotki nieco złagodniał, a może tak się tylko Linie wydawało.
- Dobrze, że masz apetyt - powiedziała - I że wróciłaś do takiej fryzury. Pasuje ci.
- Kiedyś często mnie tak czesałaś, pamiętasz? Podobno to upięcie znów jest modne. Linnie szybko się go nauczyła. Ma do tego rękę, całkiem jak ty.
Lina przysięgłaby, że Walburga starannie omija ją wzrokiem, a niezręczną aurę w pokoju można by kroić niczym ten ciemnozłocisty, złożony na malowanych talerzykach biszkopt. Powstrzymując się od westchnienia, posłodziła matce kawę, podała jej koc, a także zebrała szczotką jakieś nieposłuszne pasmo z tyłu głowy, wsuwając je delikatnie pod resztę splotów. Z jednej strony, bardzo chciała opuścić już pokój, z drugiej, miała wrażenie, że wyjście będzie wymagało zmierzenia się ze wszystkim, co ukryte pod spodem, z całym sensem słów Rose.
Odłożyła srebrną szczotkę na stolik z nieco zbyt głośnym stuknięciem, zwracając ku sobie jednak spojrzenie ciotki.
- To chyba nie ta sama...? - usłyszała jej głos, nagle bardzo cichy i zmieniony.
- Przecież to był prezent od ciebie - odpowiedziała spokojnie Roselynn.
A Lina, nie myśląc już o pozorach, spojrzała Walburdze prosto w oczy, szare, chmurne i nieodgadnione. Wiedziała, że jej własne są zwyczajnie przerażone, ale nie mogła tego powstrzymać, tak bardzo potrzebowała jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Widoku kogoś, kto jest teraz i pozostanie potem, gdy mama odejdzie.
Bo to, że tak się właśnie stanie, zrozumiała właśnie w tamtym momencie. I przez krótką chwilę bardzo chciała uwierzyć w Walburgę tak, jak wierzyła w nią Rose.
*
17.11.1996
Ludzkie motywacje bywają zawiłe. Lina chociażby, wbrew pozorom, podejmowała czasem decyzje pod wpływem impulsu, może nieczęsto, za to z rozmachem. Spontaniczne zaproszenie mężczyzny pod swój dach zdarzyło jej się właśnie po raz drugi.
Ciekawe, czy ostatni, pomyślała, nie bez dozy autoironii, przemierzając uliczki Walthamstow. Zdecydowanie potrzebowała spaceru, żeby jakoś zebrać myśli.
Pewne sprawy w jej życiu nabrały niespodziewanego przyspieszenia, czego mogła w sumie oczekiwać, mówiąc do Syriusza wczoraj, że może zamieszkać w jej domu choćby następnego dnia. Wtedy jeszcze nie ustalili konkretnego terminu, ale po powrocie do zamku zastała wiadomość o treści ,,Widzimy się jutro". Mogła, teoretycznie, wymyślić jakiś wybieg. Po krótkim namyśle postanowiła jednak tę sytuację wykorzystać, z jakimś niejasnym przekonaniem, iż może z niej przyjść coś dobrego.
Bo kiedyś, całe lata wcześniej, też trwała jesień, mieszkała w Nowym Jorku już kilka miesięcy, czuła się samotna i szalenie zmęczona. Podjęła pracę w amerykańskim ministerstwie gotowa na harówkę, ale kompletnie nie przewidziała skali wyzysku, przewidzianego dla stażystów. Przełożeni prawdopodobnie wyznawali wiarę w hartowanie prawdziwych diamentów wśród piekielnych ogni. Stancja u ciotki ojca, wiecznie spragnionej ploteczek ze świata młodych, również nie była spełnieniem marzeń. Lina całym sercem pragnęła jakichś nowych emocji, atrakcji, czegoś, czego w jej przekonaniu osiemnastolatka w wielkim mieście miałaby prawo oczekiwać. Była już niemal pewna, że to znalazła, w osobie niejakiego Diego, niedawno awansowanego asystenta, bruneta o pięknych oczach, słusznym wzroście i temperamencie południowca. Niestety, to ostatnie okazało się mieć zarówno zalety, jak wady, bo po miesiącu intensywnych spotkań w wynajmowanym pokoju, poprosił o tak zwany czas.
- Nie zrozum mnie źle - powiedział, gładząc ją po odkrytym ramieniu - Jest bardzo miło, ale chyba oboje musimy trochę poeksperymentować, zanim wejdziemy w cokolwiek poważniejszego.
Z dalszego gadania, przeplatanego peanami do jej urody oraz innych przymiotów, wyłaniała się nachalnie prosta konkluzja: uważał, że Lina jest dla niego zbyt sztywna. On pragnął zabaw, dziewczyny, która co piątek wskoczy w klubową kreację, a w sobotę zamieni ją na bikini, by spędzić gorący weekend na plaży. Pracoholizm nie był w oczach Diego zbyt sexy, ograniczał go, wręcz odbierał ochotę na cokolwiek, dawało się to wyczuć pomiędzy słowami.
No kurwa, biedactwo.
Następnego dnia przyszła do pracy nabuzowana gniewem. Podczas tak zwanej przerwy lunchowej, oczywiście wypełnionej obowiązkami, przystanęła w biegu, by kupić sobie chociaż bajgla. Dostępny dla pracowników sklepik z pieczywem stał tuż obok tablicy ogłoszeń, na której ktoś właśnie coś wieszał.
Szukam współlokatora - tak głosił napis na pergaminie. I to, w połączeniu z widokiem parszywego Diego, witającego z uśmiechem grupkę stażystek, w zasadzie wystarczyło.
- Wchodzę w to - wypaliła do stojącego pod tablicą chłopaka, który ledwo co skończył przypinać zaklęciem swój anons.
Zrobił wielkie oczy, ale później, zauważywszy, że rozmówczyni wbija wściekły wzrok w jakąś nieokreśloną dal, podążył za jej spojrzeniem.
- Aaa, okej - rzucił ze zrozumieniem, zauważywszy Diego - Wystawił cię, tak?
Przytaknęła, nadal ciskając niewerbalne pioruny ku brunetowi.
- Mnie też - usłyszała w odpowiedzi i dopiero to skierowało jej stuprocentową uwagę na poszukującego współlokatora nieznajomego. Był wysoki, dość chudy, dzierżył, jak ona, segregator pełen wystających pergaminów i pachniał intensywnie jakimś zielskiem. W oczach, ciemnych niczym gorzka czekolada, lśniły mu wesołe iskierki, ale dostrzegała również nutkę niepewności. Trochę się chyba obawiał, jak ona zareaguje na jego słowa.
- No, to bardzo wszechstronny z niego kutas - odrzekła po prostu - Jestem Lina.
Chłopak zaczął się śmiać, głośno i beztrosko, przyciągając zmęczone spojrzenia przechodzących pracowników ministerstwa.
- Arman - powiedział, opanowawszy się po chwili. Nie podali sobie rąk, bo oboje mieli je zajęte, on zdjętym już pergaminem z ogłoszeniem, a ona swoim smutnym, podsuszonym bajglem, jedynym posiłkiem przewidzianym na ten roboczy dzień. Ale mimo to było tak, jakby na chwilę zbudowali mały, lepszy kawałek świata wokół siebie.
Jak się później okazało, na całe trzynaście lat.
Najpierw był to ten mniej więcej metr kwadratowy, kawałek chodnika między tablicą a ministerialną piekarenką, miejsce ich pierwszej rozmowy. Później - paskudnawa klitka we wschodnim Queens, tania, ale z wentylacją, której nie pomagała nawet solidna dawka magii. Po zdobyciu pełnoprawnych etatów przenieśli się na Brooklyn, dzięki czemu trasę do siedziby Macusy w Woolworth Building mogli przy ładnej pogodzie pokonywać pieszo. Jedząc przecenione pod koniec dnia kolorowe donuty, podziwiali z mostowej promenady rozświetloną East River, zupełnie nie myśląc o tym, że kolejny raz wychodzą z biura po zmroku. Czuli się na właściwym miejscu. Szli razem w dobrym kierunku.
Kiedy przyjechali do Londynu, Lina sądziła, że wynajmą coś w centrum, ale finalnie ujął ich klimat przedmieść Walthamstow. Po latach wykupili dom na własność, urządzając przy okazji imprezę dla całego Biura Aurorów oraz mnóstwa przypadkowych ludzi, którym Arman niechcący wspomniał o nadchodzącej celebracji. Połowa bliźniaka przy Browns Road 1B była świadkiem wielu tego typu spotkań, ale też całego mnóstwa spokojnych wieczorów, z zabieraną do domu pracą, lekturą, filmami i muzyką. Także naukowymi eksperymentami Armana czy jego kuchennymi szaleństwami - jedno i drugie wypełniało niewielką, choć dobrze dopasowaną przestrzeń przedziwnym miksem ziołowo-pikantnych zapachów.
Ten dom towarzyszył im przez całą dekadę pokoju. Teraz, gdy Lina została sama, był jedynie budynkiem pełnym wspomnień. Z każdym tygodniem coraz lepiej rozumiała, że na tym etapie żałoby one wcale nie są dla niej pomocne. Lata temu widziała własnego ojca, upadającego coraz niżej po śmierci Rose i za nic w świecie nie zamierzała iść jego drogą. A żeby to było możliwe, powinna przestać skupiać się na tym, co zostało po Armanie, a zamiast tego zacząć składać z fragmentów swoje własne, nowe życie bez niego.
Wykorzystywanie zawsze tego samego pretekstu z roślinami, by wracać do domu, którego nie miała nadal siły uporządkować, źle na nią działało. Odkąd kilka tygodni wcześniej dopuściła Remusa do biurka Armana, pozwalając mu zabrać część notatek o skazie, podskórnie wiedziała, że był to dobry krok. Co prawda, nie czuła się gotowa na kolejny, ale postanowiła go zrobić i tak.
Najwyraźniej życiowe podejście Syriusza Blacka należało uznać za zaraźliwe.
Lina uśmiechnęła się przelotnie na wspomnienie wczorajszego wieczoru. Od kilkunastu miesięcy nie miała okazji do czegoś takiego - zupełnie zwyczajnego spędzenia czasu przy filmie, w czyimś towarzystwie. Nawet nie przeszkadzał jej fakt, że najpewniej była po prostu pierwszym dostępnym wypełniaczem samotności, zamiennikiem dla Remusa Lupina. Ona w końcu zaznała nieco relaksu. Nabrała odwagi wobec nieuniknionego. A i dla Syriusza to wszystko wydawało się pomocne, zwłaszcza szansa na przeprowadzkę.
Tuż po przekroczeniu progu domu, włączyła głośną muzykę, pozwalając, by dźwięki gitar Dire Straits wypełniły zarówno przestrzeń, jak myśli. Śpiewając przypadkowe fragmenty, zabrała się za sprzątanie, traktując solidnym Chłoszczyść nagromadzony kurz. Poza tym nie miała wiele do zrobienia, zawsze dbała o ogólny ład, bo uporządkowana przestrzeń dobrze jej robiła na myślenie.
Z jednym wyjątkiem. Poza biurkiem, ogarniętym w ramach wizyty Lupina, pokój Armana wyglądał dokładnie tak, jak dawniej, z nocnym stolikiem pełnym szklanek po dietetycznej coli i pozakładanych zasuszonymi kwiatami książek. Łóżko, niezbyt starannie zasłane narzutą haftowaną w mandale, było nadal pełne porozrzucanych ubrań. Tamtego dnia, przed misją, z której wróciła tylko ona, zaczęli robić porządki w szafach. Sama uporała się ze swoją dość szybko, on, oczywiście, zostawił wszystko na wierzchu, bo co innego przykuło jego uwagę.
Lina nie potrafiła zliczyć, ile godzin spędziła wśród tej sterty, zagrzebana w ubrania Armana. Był tam jego ulubiony fartuch kuchenny, zdobny w liczne ślady curry. Bluza, którą miał na sobie ostatniego wspólnego wieczora. Koszulki do spania w najdzikszych kolorach. Całe mnóstwo miękkich, nadal nieco pachnących nim materiałów. Za życia właściciela kilka z nich podkradała do noszenia. O zdecydowaną większość opierała głowę podczas wieczornego oglądania telewizji. W niektóre płakała ze zmęczenia, gdy wszystkiego było już zwyczajnie za dużo.
Ten stos był jak kawałek dawnego życia. I choć z jednej strony bardzo chciała się już tak zwyczajnie pożegnać, to jakiś zdradliwy głos w jej głowie szeptał, że przecież wcale nie musi.
Że nic się nie stanie, jak jeszcze raz owinie wokół siebie te sterty bluz i koszul, jak bezpieczny kokon, przynoszący tak wyczekiwaną ulgę.
Ale ona była tylko złudzeniem, Lina dobrze to przecież wiedziała. Dlatego zdecydowanym ruchem sięgnęła po pierwszą rzecz.
Kwadrans później nadal siedziała z tą samą koszulką w dłoniach i tylko ślady kropel na jasnej bawełnie, czarnych od jej rozpuszczonej maskary, świadczyły o upływającym nieuchronnie czasie.
Syriusz powinien przyjść za dwie godziny. Świadomość tego faktu jakoś ruszyła ją z miejsca, zmotywowała do umycia twarzy, a potem zakrycia śladów chwilowego załamania za pomocą zaklęcia chłodzącego.
Nie robiła tego już tylko dla siebie i właśnie dlatego musiała dać radę.
**
- I on wtedy do mnie: NIE MOŻESZ UNIKAĆ MNIE WIECZNIE! Jakbym sam nie zauważył - prychnął Harry, przechodząc płynnie z całkiem niezłej imitacji tubalnego głosu Slughorna do zrezygnowanego westchnienia - Nie ma opcji, żebym wymigał się od całego tego bożonarodzeniowego przyjęcia...
Syriusz, wygodnie rozparty wśród pachnących poduszek, sięgnął po ciepłą herbatkę, zdmuchnąwszy uprzednio okruszki ze swojego odkrytego torsu.
- Czemu chcesz się wymigać? - zapytał, kosztując z przyjemnością aromatycznego napoju - Ja, co prawda, nie chodziłem na te ślimacze spędy, ale słyszałem, że żarcie daje radę.
- Nie ma o czym gadać - Harry machnął ręką, a przynajmniej tak to wyglądało w wąskiej przestrzeni dwukierunkowego lusterka - I tak nic poza, dajmy na to, udawanym atakiem sraczki, nie uratuje mnie przed przyjściem.
- To też nie - zauważył Syriusz przytomnie - Stary przyjdzie i zaserwuje ci eliksir. Smakuje tak, że już wolisz sraczkę, wierz mi. Wiem, bo brałem.
- Na sraczkę prawdziwą czy udawaną?
Jego chrzestny ojciec zachichotał do swoich wspomnień.
- Uchylam się od odpowiedzi - powiedział, bo, mimo wszystko, miał pod ręką jeszcze kilka smacznych przekąsek i szkoda byłoby psuć sobie wrażenia fekalnymi dywagacjami - Powiedz mi lepiej, czy za twoją niechęcią do imprezy u Slughorna nie kryje się czasem chęć zaproszenia jednej panny, póki co, zajętej...
Harry drgnął wyraźnie, po czym na kilka sekund zniknął z pola widzenia. Syriusz wiedział, że sprawdza działanie Muffliato, rzuconego na kotary swojego łóżka w dormitorium Gryfonów.
- Uchylam się od odpowiedzi - powtórzył z godnością, ale w jego oczach zamigotała jakaś iskierka - Uważaj na niewygodne pytania, Łapo, jeśli nie chcesz, żebym ja zadał jakieś tobie...
- Na przykład o to, co sądzę na temat odbijania dziewczyny koledze z dormitorium? Otóż, według mnie, czasem można, a nawet należy...
- Na przykład o to, co na twoich urodzinach robiła moja nauczycielka - przerwał mu chrześniak ze złośliwym uśmieszkiem. Momentami bardzo przypominał swoją matkę.
Wybiegi nie miały najmniejszego sensu, zresztą, okłamywanie Harry'ego nie wchodziło w grę. Samo przemilczanie przed nim czegokolwiek wymagało wystarczającego wysiłku.
- Skąd wiesz? Pewnie od bliźniaków? - dopytał tylko podejrzliwie, bez zdziwienia dostrzegając, przez ciemności w lusterku, jak młody kiwa głową - Co za plotuchy, a mieli nie mówić...
Cóż, on co do zasady też miał, ale kogo by to teraz obchodziło, skoro i tak sprawa wypłynęła.
- Dlaczego? - zapytał Harry ze zdumieniem, jednak na jego twarz powrócił zaraz ten sam uśmiech - Wiesz, nie musisz przede mną ukrywać, że się z kimś spotykasz. Nie dostanę ataku zazdrości, ani niczego takiego.
- Przecież wiem - wypalił Syriusz - Ale NIE, nie spotykam się z Liną Dawson. To znaczy, spotykam, tylko nie w tym sensie. Pomaga nam w jednej rzeczy dotyczącej Zakonu i to Dumbledore prosił, by ci o niczym nie mówić. Ja tam nie mam nic do ukrycia...
No, może nie licząc faktu, że rozmawiał właśnie z chrześniakiem, przebywając konkretnie w łóżku jego nauczycielki. Otworzył usta, ale, szczerze, nie wiedział, czy istnieje dość neutralny sposób na wyjawienie tego faktu.
Harry przerwał niezręczną chwilę ciszy, nim Łapa zdążył wpaść na cokolwiek.
- Czemu? - powiedział z zastanowieniem - Przecież to DOBRZE, że Lina robi coś dla Zakonu. Wcześniej była mocno związana z ministerstwem...
Black westchnął lekko, bo nie cierpiał tych wszystkich dropsowych kombinacji, dociekań oraz manewrów. Sam, co do zasady, uważał, że albo się komuś ufa, albo nie. I jeżeli coś mu w Linie nie pasowało, to fakt, że jej zawiłe układy z dyrektorem Hogwartu ewidentnie całkiem odpowiadały.
- Według Dumbledore'a - odparł, nie bez lekkiego przewrócenia oczami - Nadal jest stanowczo zbyt blisko Scrimgeoura, co się raczej nie zmieni, bo w grę wchodzą różne osobiste stosunki. Ministrowi zależy, by mieć cię w swojej drużynie...
- Ale ona nigdy nie próbowała jakoś... przeciągać mnie na stronę ministerstwa, czy coś w tym stylu, choć miała do tego okazje.
- Domyślam się - odrzekł Syriusz, wzruszając ramionami - Mówimy o osobie, która pracuje jakieś pięćdziesiąt godzin na dobę i bez sprytnie zaplanowanego urabiania cię. Nawet jej mózg musi mieć jakieś limity.
Harry uśmiechnął się dziwnie, ale zaraz przygryzł wargę w zamyśleniu.
- W takim razie nie wiem, w czym rzecz - wyznał, co jego ojciec chrzestny przyjął ze zrozumieniem, bo sam pojmował to wszystko ledwie umiarkowanie.
- Dumbledore uważa - odpowiedział, znów nie odmawiając sobie specjalnej miny - Że łącząc osobę Dawson z Zakonem odruchowo zmniejszysz wobec niej dystans i to usposobi cię przyjaźniej wobec ministerstwa, nawet jeśli ona sama nic konkretnego w tym kierunku nie zrobi. No wiesz, poczujesz gotowość do ustępstw, na które normalnie byś się nigdy nie zdecydował po Umbridge bo... eee... przeniesiesz pozytywne emocje. Błagam, nie każ mi tego powtarzać w całości.
Jak się tak nad tym zastanowić, to Drops mógłby nie być zadowolony, gdyby wiedział, gdzie Syriusz obecnie przebywa. Wcześniej jakoś zupełnie o tym nie pomyślał.
- A ty, też tak sądzisz? - zapytał go chrześniak, marszcząc brwi.
- No skąd, Harry. Ja uważam, że możesz korzystać z wiedzy Dawson bez uszczerbku dla swoich poglądów. I wątpię, byś był w stanie zapomnieć o Umbridge.
Widział, jak bardzo młodego uspokoiły te słowa. O tak, w ten sposób należało z nim właśnie postępować, okazać trochę zaufania. Ciekawe, czy i kiedy Drops to pojmie.
Zakończywszy rozmowę przez lusterko, Syriusz wstał, chcąc jeszcze solidnie wytrzepać prześcieradło przed spaniem. Jedzenie w łóżku nie było może najlepszym pomysłem, zwłaszcza, jeżeli było cudze, ale, ostatecznie, dostał je przecież dla siebie na co najmniej kilka tygodni. Mimo wszystko, trochę chyba przesadził z ilością soli, bo poczuł nagłe pragnienie. Zszedł do kuchni, nie zapalając światła - było to najzupełniej zbędne dzięki wysokim oknom. Jedna z ulicznych latarni stała tuż przy furtce, oblewając żółtawym blaskiem pokój Liny, salon i klatkę schodową. W każdym z tych miejsc zamontowano co prawda rolety, ale Syriusz wolał ich nie zaciągać. Miał wystarczająco dużo ciemności na co dzień w swoim zwykłym miejscu zamieszkania.
To tymczasowe okazało się jeszcze lepsze, niż przypuszczał, nawet, jeśli Dawson, otworzywszy mu drzwi, nie wyglądała na kogoś w nastroju do wizyt.
- Drugi raz u mnie i znów półtorej godziny przed czasem. Powinnam to jakoś interpretować? - zapytała, co prawda z lekkim uśmiechem, ale przysiągłby, że jest jakaś wytrącona z równowagi.
- Szczerze, bardzo chciałem już uciec z Grimmauld Place - powiedział po prostu - Mam wrócić później?
Zawahała się widocznie. Popołudniowe słońce wyszło nieco zza chmur, oświetlając próg domu i stojącą w nim Linę. Jej ciemne włosy rozjarzyły się mnóstwem czerwonych i ciemnozłotych iskierek, co zawsze stanowiło tak samo zajmujący widok. Ale jednocześnie, w tym świetle, trudno było przeoczyć fakt, że raczej nie spała tej nocy.
- Nie - odparła po krótkiej chwili - To nawet lepiej. Jeszcze tu trochę... sprzątam. A ty możesz akurat się rozpakować.
Pokazawszy Syriuszowi parter, poprowadziła go dalej na górę. Cały czas była jakby spięta, skubała to włosy, to rękaw bluzki, beznamiętnie objaśniając działanie skomplikowanego systemu antywłamaniowego. On sam poczuł wręcz zachwyt na widok maszynerii, sprytnie opartej o magiczne agregaty, pozwalające połączyć zaklęcia z mugolską technologią. Obiecał sobie, że potem na spokojnie wszystko obejrzy.
Póki co, nie krył podziwu dla domu, tym bardziej widząc, że Lina rozjaśnia się nieco dzięki pochwałom. Jej uśmiech wywołał jednak dopiero żywiołową reakcją na widok sypialni.
- OKRĄGŁE ŁÓŻKO? Czemu sam na to nie wpadłem!
Spontanicznie pomacał materac, by stwierdzić idealny poziom miękkości, przytulny, acz nieprzesadnie.
- No cóż, znasz się na rzeczy, Dawson, choć nie podejrzewałem cię o takie ekstrawagancje. Aż dziwne, że nie zabrałaś go do Hogwartu.
- Może nie mam tam aż tak dobrego łóżka, ale za to większą wannę. Choć tutejsza też daje radę. Dodałam jej różne fajne rzeczy.
- To brzmi co najmniej intrygująco, ale uwierzę, jak zobaczę.
Oparł się wygodnie o poduszki, umieszczone u wezgłowia, w przyjemnie dużej ilości oraz różnorodności rozmiarów. Lina zerknęła na niego, a w jej piwnych oczach mignął nareszcie jakiś błysk.
- Nie wolno marnować wody, Black. Chyba, że zamierzasz ją od razu wypróbować.
- I jak to się ma do pokazywania? Może tego nie wiesz, ale jestem poważnym człowiekiem, praktykuję odpowiedzialne ojcostwo i tak dalej. Muszę się przyzwoicie zachowywać, a ty, póki co, nawet nie zabrałaś mnie na burgery.
- Nadrobię to, skoro są wymagane - prychnęła w odpowiedzi, po czym podeszła nagle zdecydowanie bliżej wezgłowia łóżka.
Ale jedyne, co zrobiła, to stuknięcie różdżką w okolice parapetu, by zaprezentować działanie rolet.
- Babka z naprzeciwka często sterczy w oknie, a korzystanie cały czas z zaklęć maskujących mogłoby dziwnie wyglądać z zewnątrz. Dlatego zaciągaj czasem rolety, jak przykładny, niemagiczny obywatel.
- Będę o tym pamiętał - odparł Syriusz poważnie - Zwłaszcza po wyjściu z wanny.
Ale Lina nie podjęła już tego wątku, przygasła lekko i zapowiedziała, że idzie dokończyć sprzątanie.
- Zwolniłam ci połowę szafy, powinno wystarczyć - powiedziała, wskazując dłonią na trzydrzwiowy obiekt - Stolik nocny i półka w łazience też są już puste, w razie czego. Wrócę... niedługo.
W progu przystanęła na chwilę, jakby wcale nie chciała iść, ale ostatecznie wyszła. Drzwi pokoju obok zamknęły się z cichym trzaskiem, a Black pomyślał, że to trochę potrwa.
Zaczął mieć przeczucia. Czy to już starość?
Szybko załatwił umieszczenie niewielu zabranych z Grimmauld Place rzeczy na półkach i wieszakach. Niechętnie wsadził do szafki kuchennej pozostawiony mu przez Remusa zapas leczniczej passiriany. Wybrał książkę z salonowego regału do poczytania na wieczór. Bez trudu znalazł też miejsce, gdzie Lina trzymała poręczne miski na przekąski. Następnie, kierowany nadal tą samą, niejasną podpowiedzią swojego umysłu - a może serca - wyszedł z domu.
Bo całkiem niedaleko, co zapamiętał dzięki snuciu się kilka godzin po okolicy pod postacią psa, można było znaleźć otwarty w niedzielę mini-market oraz wypożyczalnię video.
- Coś, w czym jest dużo krwi i strzelania - zaznaczył przy kasie tego drugiego. Podczas spożywczych zakupów, rzecz jasna, nie potrzebował żadnej pomocy. Przy regale z ciastkami wybór był zacny, acz ciężki, pomiędzy francuskimi rożkami z truskawką, kajmakowymi rurkami oraz minibrownies. Po chwili wahania, podjął jedyną słuszną decyzję, biorąc wszystko.
Wróciwszy do domu, wypakował torby, zaparzył kawę i zabrał się za gotowanie. Tuż po wstawieniu do piekarnika grzanek, poszedł na górę. Już miał delikatnie zapukać do drzwi pokoju, gdy Dawson otworzyła je sama.
- Słuch jak nietoperz, zawsze to powtarzam - skomentował, bo jakoś czuł, że przyda się coś luźnego. Lina wyglądała, co prawda, całkiem normalnie, ale za nią widział wnętrze pustej sypialni, ze ścianą zastawioną czymś na kształt dżungli i ledwie widocznym wśród tego gąszczu biurkiem. Na łóżku, przykrytym kolorową narzutą, stało kilka zapakowanych kartonów.
No tak, to był pokój Armana, a ona porządkowała jego rzeczy. Och, kurwa.
- Pakowałam ubrania - powiedziała, zauważywszy spojrzenie Syriusza - I dopiero teraz pomyślałam, że w sumie nie wiem, co z nimi zrobić dalej.
Ta bezradność w jej głosie, kompletnie dotąd niespotykana, na chwilę wmurowała go w podłogę. Pragnienie czynu przyszło zaraz potem, choć nie od razu miał pomysł, co by to konkretnie mogło być. Ostatecznie odsunął Linę łagodnie i wszedł do pokoju, pełnego zapachu wilgotnej ziemi.
- Schowamy je - powiedział, sięgając po pierwszy karton - Za wcześnie, żebyś się ich pozbywała, a i tak masz tu dużo miejsca.
- Racja - przyznała cicho - Ale ty zamkniesz szafę, z hasłem. Może tak być?
Coraz głębsze zrozumienie całej sytuacji ściskało mu gardło, przytaknął jednak. Zgodziłby się na cokolwiek, bo dotarło do niego, ile Linę kosztowało to wszystko, co towarzyszyło zaproszeniu go tutaj. Niby nie musiała, ale zrobiła ten krok. Szczerze, nie był wcale pewien, czy sam zdobyłby się to samo na jej miejscu. Gdyby został w pustym domu pełnym Jamesa, pewnie leżałby całymi dniami na stercie jego ubrań, opróżniając butelki Ognistej i nie obchodziłoby go, że ktoś będzie patrzeć.
- Nie chcesz sobie czegoś zostawić? - dopytał, zanim umieścił w szafie ostatni z kartonów - Nic się nie stanie, jak weźmiesz jedną rzecz. Całą resztę zamkniemy.
Widać było, że wręcz czekała, aż powie coś takiego. Sięgnęła do pudła i wyjęła pierwsze, co złapała, błękitny, wełniany sweter.
- Teraz ty idziesz wyjąć grzanki, bo co prawda piekarnik chyba wyłącza się sam, ale cheddar przestanie być mięciutki - zaordynował Black dziarskim tonem - A ja za chwilę dołączę.
Nad hasłem nie musiał myśleć długo. Zabezpieczywszy drzwi szafy zaklęciem, zszedł na dół, gdzie Dawson, już doskonale spokojna, uzupełniała pełne grzaneczek talerze o kompozycje z pikli.
Fakt, zrobił ich może nieco za dużo, ale ser był tak znakomity, że nawet już twardawe smakowały bosko. Co do filmu, na oko zawierał satysfakcjonującą Dawson dawkę przemocy, dodatkowo, ścieżka muzyczna należała do szczególnie chwytliwych. Syriusz doskonale spędzał czas, nawet jeśli wyjątkowo gorący romans między bohaterami umiejscowił się nieco niezręcznie na tle wcześniejszej rozmowy o wannie i takich tam.
Ale hej, nie wiedział przecież, jaką kasetę bierze. Był w tym temacie absolutnie niewinny.
- Też bym tak chciała, jak oni - wygłosiła nagle stanowczo Lina, chrupiąc nadziewane, pikantne papryczki.
Syriusz, na szczęście, jadł właśnie łagodną wersję, ale i tak poczuł, gdy na dłuższą chwilę jakby ugrzęzła mu w gardle.
- Czyli...? - dopytał, nie do końca przekonany, co spodziewa się, a tym bardziej co chciałby usłyszeć.
- Postrzelać przecież! A co robili przez prawie cały film?
Nastał wieczór, nim zakończyli bogatą w szczegóły dyskusję o potencjalnej przewadze broni palnej nad zaklęciami ofensywnymi. Była już niemal dziesiąta, gdy tak samo, jak dzień wcześniej, Lina wstała z kanapy, by zebrać się do wyjścia. Tyle, że teraz, zatrzymawszy się w progu, objęła Syriusza lekko, oplatając go w pasie ramionami okrytymi błękitnym, przydużym swetrem.
- Dziękuję - powiedziała półgłosem prosto w jego lewe ucho.
- Ja dziękuję - zdążył odszepnąć, zanim zrobiła krok w tył, by posłać mu pożegnalny uśmiech. Gdy po chwili zniknęła za rogiem ulicy, zamknął drzwi, odtwarzając pokazaną mu wcześniej sekwencję zabezpieczeń.
Jeszcze jedno było diametralnie różne w tym wieczorze - zero podejrzanych szelestów za plecami, wskazujących na tę przeklętą, zazwyczaj wcale nie milczącą obecność.
Wtedy, pożegnawszy się z Liną, Syriusz usłyszał zasłony i od razu wiedział, co zaszło, nawet jeśli nie pojmował, dlaczego.
- Od kiedy to jesteś taka cichutka? - zapytał na głos, ale odpowiedziało mu milczenie. Podszedł blisko portretu matki, skrytego za zdobionymi, sięgającymi ziemi kotarami, niemal dotykając twarzą ich przykurzonej powierzchni. Pierwszy raz sam chciał, by się pokazała. Żeby wyjaśniła, dlaczego podsłuchiwała, czy coś konkretnego stoi za tą nagłą ciszą z jej strony.
O co ogólnie jej znów, do jasnej cholery, chodzi.
Tyle, że oczywiście, Walburga tak, jak i za życia, nie miała najmniejszego zamiaru zadośćuczynić jego życzeniom.
Przechodząc nieco przed północą przez korytarz domu przy Browns Road, Syriusz spiął się odruchowo, choć przecież wiedział, że żadnego portretu tam nie ma. Wszechobecną ciszę przerywało jedynie lekkie trzaskanie lodówki lub odległe szczekanie jakiegoś psa. Zajrzał do salonu, gdzie, jak pamiętał, zostało jeszcze nieco orzeszków, przy okazji chowając do pudełka już przewiniętą kasetę z ,,Desperado". Chrupiąc je i popijając przyjemnie zimną colą, wrócił na górę, do wielkiego, okrągłego łóżka.
Było całkiem jasno, ciepłe światło padało na przeciwległą ścianę. Pachnąca ziołami, gładka pościel ślizgała się łagodnie po nagiej skórze jego torsu i ramion. Sąsiad z prawej części bliźniaka miał najwyraźniej dobry gust, bo zza ściany dobiegły ciche nuty ,,Life on Mars?"*.
Syriusz myślał, że w nowym miejscu szybko nie zaśnie, ale nie dotrwał nawet do kolejnej piosenki.
***
* To oczywiście Bowie, 1971 rok oryginalnie ;)
Dom przy Browns Road 1B istnieje naprawdę, niezawodne Google Mapsy chętnie go Wam pokażą.
Sklejeczka moja, grafiki z Pinteresta, a przedstawia, rzecz jasna, Walburgę w czasach bardzo przedportretowych.
A ja dziękuję za 7 tysięcy tutaj! <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro